Demografia, głupcy!
Liczby są brutalne. Kogo nie ma, ten ma mało do powiedzenia. Również idee, bez poparcia mnożnikiem liczebności, tracą na znaczeniu. I tak zmieniają się losy świata. O dwóch istotnych pozycjach dotyczących demografii – Paula Morlanda, The Human Tide: How Population Shaped the Modern World (John Murray, 2019) i Stephena Smitha, The Scramble for Europe: Young Africa on its Way to the Old Continent (polity, 2019).
Demografia nie ma najlepszej opinii. Ewentualnie jeszcze jako naukowa, opisowa, ale lepiej, by nie wyjaśniała zbyt głęboko procesów historycznych zmianami ludnościowymi. Zwłaszcza jednak chęć wpływania na demografię kojarzy się z dyktatorami pragnącymi powiększyć ludność kraju do rozmiaru swojego ego, dla potęgi kraju, a ostatecznie, by służyła ona jako mięso armatnie w przyszłej wojnie. Bo gdy sterujemy demografią, to myślimy o państwie, narodzie, może nawet rasie – w konkurencji do innych. A według dominujących do niedawna idei znaczenie tych pojęć należy umniejszać, a jeżeli już ktoś chce wpływać na demografię, to powinno to być w celu zwiększenia różnorodności, zatopienia się w barwnym tłumie – ale wszystkie kraje mają to robić równo, żeby się ktoś nie wyłamywał. Jednolitość w różnorodności.
W rzeczywistości demografia jest bezlitosna jak prawa fizyki. Jeżeli o tę samą ziemię konkurują rolnicy z myśliwymi i rolnicy mają po dziesięcioro dzieci, a myśliwi dwójkę, to rolnicy rywalizację wygrają. Oczywiście jest jeszcze kultura i indywidualna wolna wola, ale znaczenia demografii nie wolno nie doceniać.
Paul Morland zaczyna od wprowadzenia podstawowych pojęć i reguł. Na rozwój ludności wpływa przede wszystkim rozrodczość – liczba dzieci na kobietę. Zależy ona od wieku zawierania związków, statusu i poziomu wykształcenia kobiet, stosowania antykoncepcji. Po drugiej stronie jest śmiertelność, zwłaszcza śmiertelność niemowląt. Spada ona wraz z postępem medycyny i w społeczeństwach, gdzie tradycyjnie posiada się wiele dzieci, na początku następuje gwałtowny wzrost ludności, który się potem stabilizuje. Wydłuża się też długość życia, przez co zmieniają się proporcje między grupami wiekowymi – populacja się starzeje. Liczba ludności jest istotna dla znaczenia państwa. Kiedyś była ważna dla siły militarnej.
Radykalna przewaga techniczna może przeważyć, jak broń palna Europejczyków przy podboju Ameryki czy kanonierki przy osiąganiu dominacji wobec Chin. Niemniej jeszcze podczas II wojny światowej rosyjska taktyka nas mnogo doprowadziła armię Stalina do zwycięstwa.
Podobnie jest z siłą gospodarczą. Chiny czy Indie mają o wiele mniejszy dochód na mieszkańca, jednak dzięki swojej masie są potęgami. Kraje mniejsze – dzięki technice i dyplomacji, jak Szwajcaria – mogą się plasować w ważnych węzłach międzynarodowej wymiany, nie mają jednak tej wagi co wielcy gracze.
Oprócz liczby ważna jest struktura. Dobrze jest, gdy na jednego produktywnego przypada nie za wiele dzieci i starców. Społeczeństwa młode są bardziej dynamiczne, bardziej gotowe do ryzyka, ale też bardziej wojownicze, zwłaszcza jeżeli dzięki selekcji płodów więcej jest chłopców, do tego bez szansy na założenie rodziny. Społeczeństwa stare wykazują więcej życiowej mądrości, są spokojniejsze, za to prowadzą do stagnacji.
Dalej autor opisuje historię ludnościowych przypływów i odpływów (tytułowe tides). Zaczyna od XIX-wiecznej Anglii, której ludność w ciągu stulecia wzrosła czterokrotnie. Był to czas rewolucji przemysłowej; bogata Anglia mogła importować więcej taniej żywności, dzięki technice zdobywała nowe rynki, również przemocą. Ekspansja otwierała nowe możliwości dla młodych ludzi i w samym 1850 roku Anglię opuścił ponad milion ludzi. Obniżył się wiek małżeński z 26 do 23 lat, a rozrodczość wzrosła z 4–5 do 6 dzieci. Do tego, gdy w końcu XVII wieku długość życia wynosiła do 30 lat, w początku XIX już ponad 40. W ten sposób Anglia mogła efektywnie zaludnić kolonie w Ameryce i Australii oraz zdominować olbrzymie kraje, jak Indie.
Dalej Morland przedstawia rozwój takich krajów jak Niemcy czy Rosja. Co ciekawe, Francja, która za Napoleona była „Chinami Europy” – co piąty Europejczyk był Francuzem – nie nadążała za tym trendem. W 1900 r. jej udział spadł do poniżej 10 proc. Zwłaszcza przed I wojną światową odbywał się swoisty wyścig demograficzny między krajami Europy, jakby w przeczuciu, że niedługo będzie to istotne. Były to też czasy triumfu nauki i darwinizmu w szczególności, walka na kły i pazury była tematem dnia. Dość szokująca jest publicystyka tego okresu. Mało jest dziś popularyzowana, bo wynika z niej, że Hitler nie był żadną anomalią, raczej kulminacją silnego prądu intelektualnego. Emil Reich w Germany’s Swelled Head ostrzegał, że Niemców będzie 200 milionów w 2000 r. (i to źle). Z kolei Paul Rohrbach dumnie twierdził, że wzrost ludności Niemiec jest znakiem ich naturalnej i moralnej siły (i to dobrze). Kto kogo zaleje, kto kogo zdominuje od wewnątrz? Do tego tematem była jakość rasy – czemu rekruci z londyńskich slumsów byli cherlawi w porównaniu z południowoafrykańskimi Burami? Dlaczego tylu się rodzi w niższych klasach, a udział dżentelmenów maleje (tym się martwił już sam Darwin)? Dr John Berry Haycraft w Darwinism and Race Progress nawet chwalił gruźlicę, która pozwala eliminować słabsze osobniki.
Po okresie wzrostu ludność Europy doznała strat w wyniku wojen i epidemii grypy hiszpanki. Dotyczyło to młodych mężczyzn i zachwiało równowagę demograficzną. To też tłumaczy, dlaczego 20 lat (czyli generację) po wielkiej masakrze Francuzi nie byli gotowi na kolejną. Po wojnie straty skompensował baby boom, lecz potem nastąpiło zmniejszanie i starzenie się ludności. Ekstremalne, choć nie typowe są losy ZSRR/Rosji, gdzie dużą rolę odegrały czynniki mentalne i kulturowe. Pod koniec istnienia ZSRR przeciętna kobieta miała 6-7 aborcji, a w latach 80. roczna liczba aborcji oscylowała wokół 7 milionów. Do tego wysoka śmiertelność, zwłaszcza mężczyzn, żyjących o ponad 10 lat krócej od kobiet. Wywołane to chyba było powszechną beznadzieją, wyrażającą się w alkoholizmie i samobójstwach (50 tys. w 2000). Sytuacja poprawiła się za Putina, zwłaszcza że walka z zapaścią demograficzną została uznana za jeden z podstawowych problemów i zwiększono zasiłki dla dzieci i wsparcie dla pracujących matek. Efektem rozpadu ZSRR była utrata dużej części ludności, za to wzrósł udział ludności rosyjskiej. Na pewno nie jest ich już tak mnogo, by ludność była atutem.
Dalej Morland opisuje siwiejącą, samoizolującą się Japonię i młode Indie. Oraz Chiny, po demograficznych katastrofach maoizmu, odchodzące od polityki jednego dziecka z ekstremalną dysproporcją płci: 120 chłopców na 100 dziewczynek. I Izrael, z wyścigiem Żydów i Arabów, za pomocą rozrodczości i imigracji. Zbudowanie w ten sposób w miarę spójnego narodu w nieprzyjaznym otoczeniu to spore wyzwanie. Również w Europie napływ przybyszów czy to z innych krajów europejskich, czy z innych kultur jest rosnącym problemem. Są mieszkańcy, są obywatele, ale kim oni właściwie są? Jakie są ich cele i ideały, wobec kogo będą lojalni w sytuacji krytycznej?
I tak następują przypływy i odpływy ludności. Był czas, gdy Europejczycy i zasiedlone przez nich kraje mogły myśleć o demograficznej dominacji.
W 1950 r. ludność Europy stanowiła 22 proc. ludzkości, a razem z innymi „białymi” krajami było to 29 proc. W 2015 r. udział ten spadł odpowiednio do 10 proc. i 15 proc., z dalszą tendencją spadkową.
Tak że pewnie kolej na innych, nawet przewaga technologiczna zanika. Również zmienia się struktura wiekowa oraz struktura ludności wewnątrz kraju. Nie widać tego na mapie politycznej. Są kolorowe obszary, a kto w nich mieszka? Jak powiedział w 1946 r. sowiecki dygnitarz: „Litwa to budiet, no Litowcow nie budiet”. Co prawda udało się Litwinom zachować strukturę narodowościową, jednak liczebnie zanikają. Liczby są brutalne. Kogo nie ma, ten ma mało do powiedzenia. Również idee, bez poparcia mnożnikiem liczebności, tracą na znaczeniu. I tak zmieniają się losy świata.
Stephen Smith koncentruje się na Afryce, zwłaszcza subsaharyjskiej, i na afrykańskiej migracji do Europy. Nie poddaje się emocjom i ma szacunek dla faktów, które zna dobrze. Afryka wciąż nie przeszła transformacji demograficznej od wielodzietności i krótkiego życia do małej rodziny i długowieczności. Kiedyś powinno to nastąpić, ale jeszcze nie teraz. Gdyby od dziś kobiety afrykańskie miały dwójkę dzieci, to jest ich tak wiele, że na zmniejszenie liczby ludności trzeba by czekać jedną generację.
W 1885 r. Afryka miała tylko 100 milionów, m.in. w wyniku wywozu niewolników przez Arabów i Europejczyków przez stulecia. Europa (bez Rosji) miała wtedy 275 milionów – stosunek wynosił prawie 3:1 na korzyść Europy. Obecnie (2020) Afryka ma 1,3 miliarda, a w 2050 r. ma mieć 2,4 miliarda, 1/4 ludności świata.
To nie może nie mieć konsekwencji. Społeczeństwa afrykańskie są również bardzo młode, 40 proc. ludności ma poniżej 15 lat. To znaczy, że dominuje młodzież, w naturalny sposób aktywna seksualnie (stąd olbrzymia skala AIDS) i skłonna do ryzyka (dzieci żołnierze). To powoduje również, że połowa ludności nie ma praw wyborczych. Nawet na Zachodzie widzieliśmy rebelie młodzieży – liczebnej, lecz bez znaczenia w polityce: pokolenie dorosłych wysyła nas do Wietnamu, a my nie mamy nic do powiedzenia. W Afryce rządzą dorośli, również starzy dyktatorzy. To budzi niezadowolenie. Narusza też transmisję tradycji i kultury między pokoleniami. Kiedyś dzieci uczyły się, obserwując starszych i naśladując ich zachowanie, teraz żyją we własnym świecie. Taki przyrost uniemożliwia budowę odpowiedniej infrastruktury, państwo nie nadąża, przeżycie ułatwia korupcja. Kto może, wysyła dzieci do szkół za granicę, kilkadziesiąt procent chce emigrować. Emigrują nie tylko do Europy, również do lepiej prosperujących krajów afrykańskich i do lokalnych metropolii. Lagos, stolica Nigerii, w 1965 r. miało 350 tysięcy mieszkańców, a w 2012 r. – 21 milionów. Oczywiście większość to slumsy, ale chęć wyrwania się jest silniejsza. Podobnie wygląda z emigracją do Europy.
Nieliczni mają możliwość wyjazdu w formie cywilizowanej. Posiadają wykształcenie, które pozwala na pracę, a dzięki zasobom mogą kursować między oboma światami. Na dole są ci, którzy tylko w telewizji widzą świat białego człowieka i o nim marzą. Kto przekracza pewien próg zamożności, może myśleć o ucieczce. Finanse są ważne, bo transfer kosztuje 2000–3000 dolarów, czyli roczny dochód. Chęć wyrwania się jest potężna, lecz przeprawa nie jest łatwa. A z drugiej strony otwarte granice nie są rozwiązaniem, trzeba widzieć fakty. Sam kiedyś napisałem (i zostałem zrugany za cynizm), że otwarcie granic przez Angelę Merkel było zachętą do ładowania się na chybotliwe łódki i ryzykowania życia na morzu. Co ciekawe, gdy w 2017 ruch się zmniejszył, a łodzie ratunkowe podpływały aż pod wody terytorialne Libii, proporcjonalna liczba zaginionych wzrosła pięciokrotnie. Popyt rodzi podaż – przemytnicy ładowali na 9-metrowe pontony do 130 osób, wielokrotnie więcej niż dopuszczalnie. Na „nawigatora”, który miał nawiązać kontakt z ratownikami, wyznaczano jednego z pasażerów (za zniżkę w cenie). Do tego, by silnik wartości 8000 euro nie przepadł, przemytnicy podpływali drugą łódką i go zabierali, pozostawiając pasażerów w dryfującym pontonie. Sama droga przez Libię wiąże się z brutalnym wykorzystywaniem przez przemytników, a droga przez Niger i Algierię jest ponoć jeszcze gorsza, lecz tam się żaden dziennikarz nie zapuszcza. Promocja takiej migracji ma z humanitaryzmem niewiele wspólnego
Oczywiście trzeba pamiętać, że Afryka to ponad 50 państw i wiele ludów o różnej tradycji i historii. Wrzucanie ich do jednego worka (co podkreśla autor), to duże uproszczenie. Są kraje nieźle zarządzane, jak Botswana, Etiopia i Rwanda. Również ten obraz jądra ciemności, bez nadziei na przyszłość, jest zbyt demoniczny. Ogólny chaos wyrobił w Afrykańczykach umiejętność znanego nam „kombinowania” (kalabule, kanju, jua kali…), co pozwala na kreatywność w trudnych warunkach. Jednym z podstawowych problemów jest słaba infrastruktura – może tu pomogą inwestycje chińskie. Wszystko, co sprzyja zatrzymaniu energicznych ludzi w kraju, daje im nadzieję na sensowne życie, zachęca do nauki i pracy, jest pozytywne, dla nich i dla reszty świata.
W zasadzie emigrację powinna zmniejszać pomoc dla rozwoju. Jednak gdy awans kraju jest wolny, a wyjazd daje szybką szansę (lub jej iluzję), to dzięki pomocy więcej osób przekracza próg finansowy dla opłacenia transferu. Ale co dalej robić? Pół wieku po odejściu kolonizatorów nawet ich język nie jest dobrze znany, nie mówiąc o niemieckim, języku najhojniejszego raju.
Sto lat temu przyjezdnym do Ameryki wystarczały silne ręce, dziś praca niskokwalifikowana jest wykonywana przez maszyny. Do tego przyjezdni mimo bezczynności i nudy nie dają się namówić do prac polowych. Można żyć z pomocy socjalnej, w końcu w Europie 7 proc. ludności świata wydaje 50 proc. światowej pomocy. Jak długo to potrwa? W praktyce można mieć albo otwarte granice, albo skuteczny system socjalny, gdzie wiadomo, kto się składa i kto korzysta. Wszystko inne to mrzonki. Przyjezdni mieliby wypełnić dziurę demograficzną w młodym pokoleniu. Jeżeli sprowadzą swe liczne rodziny, proporcja produktywnych do utrzymywanych nie ulegnie polepszeniu. A jeżeli będą to głównie młodzi mężczyźni, to będą rywalizować z lokalnymi o kobiety. Starsi panowie mogą tego nie dostrzegać, ale biologia to potężna siła. Do tego przyjezdni sami kiedyś staną się starzy i zobaczymy, czy kontrakt między generacjami będzie nadal działał.
Nie należy też zapominać o różnicach kulturowych. Szwajcarski pisarz Max Frisch napisał kiedyś o sprowadzanych po wojnie włoskich muratori: „Potrzebowaliśmy siły roboczej, a przyjechali ludzie”. I ludzie ci mają inne zwyczaje. Gdy nabędą prawa wyborcze, dni ultraliberalnego społeczeństwa będą policzone. Można ośmieszać koncepcję wielkiej wymiany (Le Grand Remplacement), ale problem przez to nie zniknie.
Najlepiej by było, gdyby ruch ludności dało się prowadzić w cywilizowany sposób: przyjmowanie ograniczonej liczby, według kwalifikacji. Przyjmujący kraj decyduje według rozsądku, nie poddając się szantażowi moralnemu. No i warunki w Afryce musiałyby się w zauważalny sposób poprawiać. Dziś dla wielu Chińczyków szansa osiągnięcia czegoś razem może przeważyć nad chęcią życia w kraju bogatszym, ale obcym. Tego należy życzyć Afryce, ale do tego potrzebna jest transformacja demograficzna, a przed nią zmiana myślenia.
Gdy do rozwiązywania problemów światowych zabierają się rezydujący w wygodnych biurach urzędnicy, dominują puste słowa, dyskusje na obrzeżach problemu i przepychanki. Tymczasem problem Afryki jest pilny. Oczywiście to w końcu ich problem, ale Afryka jest jak kocioł, w którym rośnie ciśnienie. Gdy wybuchnie, będzie to również problem Europy. Ale należy podejść do niego racjonalnie, atakując przyczyny, nie objawy. Należy też wyzbyć się ideologii i koncentrować na faktach. Oraz bez skrępowania myśleć również o własnych interesach.
Czy klasa polityczna po obu stronach Mare Nostrum jest do tego zdolna?
Tekst pierwotnie ukazał się we „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.
Jan ŚLIWA
Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Związany z miesięcznikiem i portalem "Wszystko co Najważniejsze" publikując głównie na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.