
Dlaczego 20 lat temu pojechałam na pogrzeb papieża
Jeśli jest coś, co my – dwudziestoparolatkowie z 2 kwietnia 2005 r. możemy zrobić, by zatrzymać nieuchronny proces zanikania szczerej pamięci o Janie Pawle II, to mówić o swojej relacji z Papą, o ile ją mieliśmy i o tym, czego się od niego nauczyliśmy. Tak jak stojąc 1 listopada nad grobem naszej babci, mówimy o niej ciepło i konkretnie naszym dzieciom.
Gdy niedawno z dwudziestokilkuletnią redakcyjną koleżanką analizowałam nadchodzące rocznice pod kątem materiałów dziennikarskich, w kontekście 2 kwietnia rzuciłam mimochodem: „Pamiętam, jak spontanicznie pojechałam wtedy do Rzymu na pogrzeb papieża”. Koleżanka popatrzyła na mnie szczerze zdziwiona i zapytała: „Ale dlaczego ci się chciało? Przecież pogrzeb papieża to nie jest wydarzenie ekscytujące dla dwudziestoparolatki”.
Ta krótka wymiana zdań uświadomiła mi, że to, co było oczywiste 20 lat temu, dziś już oczywiste nie jest. „To jakby dziś umarł ktoś o rozpoznawalności Lady Gagi, publicznym autorytecie Dalajlamy i wywołujący ciepłe uczucia, jak ukochany dziadek”. Musiałam posłużyć się tym porównaniem, ponieważ koleżanka rzeczywiście nie umiała wyobrazić sobie tego, jakie emocje budził Jan Paweł II za życia nie tylko wśród Polaków, ale i u innych narodowości. I zdałam sobie sprawę, że odkąd umarł Jan Paweł II, w zasadzie nikt ani w Polsce, ani na świecie nie zajął miejsca, które on wcześniej zajmował. Nie ma kogoś jednocześnie budzącego szacunek, zdziwienie, zaufanie, czułość.
Dla mnie dwudziestoparoletniej papież był Polakiem od zawsze – urodziłam się w roku jego wyboru na Stolicę Piotrową. Nie byłam klasycznym przykładem pokolenia JP2, ponieważ jako nastolatka nie pojmowałam fenomenu tego człowieka: pokolenie moich rodziców patrzyło na niego z uwielbieniem i nabożnością, a ja na homiliach papieskich raczej się nudziłam. Oni, pamiętający pielgrzymkę z 1979 r., ciągle jeszcze ekscytowali się tym, że Polak piastuje tak eksponowane na świecie stanowisko. Dla mnie była to już oczywistość. Pielgrzymki papieża do Polski były zwykłym, powtarzającym się co kilka lat rytuałem. Gdy przejeżdżał przez Warszawę, nie czułam potrzeby, by ustawiać się na drodze tego przejazdu, by choć raz na mnie spojrzał.
Jak osobistego dziadka zaczęłam traktować go dopiero wtedy, gdy na początku swojej pełnoletniości przeczytałam jego młodzieńcze poezje, a potem, gdy ktoś mi polecił lekturę wywiadu z papieżem w postaci książki Przekroczyć próg nadziei, zaczął mi imponować jako pisarz i jako intelektualista.
Dużo się zmieniło, gdy na drugim roku studiów zaczęłam praktyki dziennikarskie w KAI-u. Właśnie wtedy wypadła bodaj najdłuższa z pielgrzymek Jana Pawła II do Polski, czyli ta z czerwca 1999 r. Ponieważ musiałam już baczniej wszystkiemu się przyglądać, pamiętam, jak zauważyłam zmianę atmosfery na ulicach w dniu mszy papieskiej na placu Piłsudskiego; pamiętam, jak szokowały mnie swoboda papieża podczas jego spotkań z młodzieżą krakowską pod oknem na Franciszkańskiej oraz jego humor z przemówienia w Wadowicach. Katolicy nie oburzali się wtedy na to, że papieża słuchają też ci z lewicy. Po komentarz do jakiegoś papieskiego kazania dzwoniłam do prof. Lwa-Starowicza.
Spontaniczny wyjazd na pogrzeb papieża Polaka
Ale tak naprawdę najmocniej pamiętam jego śmierć i to, co działo się chwilę potem. Było to wydarzenie o randze tych, o których wszyscy pamiętają, gdzie ich ta informacja zastała i co wtedy robili. W życiu osobistym zdarza się tak tylko wtedy, gdy umiera ktoś bardzo bliski i ważny (mama, tata, ukochana babcia, ukochany dziadek). W życiu społecznym dzieje się to bardzo rzadko. Bo też rzadko pojawia się wśród nas ktoś w pewnym sensie wszystkim bliski i dla wszystkich rozpoznawalny.
Mnie wiadomość o śmierci Jana Pawła II zastała podczas warsztatów muzycznych, na których byłam z chórem dominikańskim, w którym wtedy śpiewałam. Spontanicznie zaczęliśmy śpiewać Barkę – wtedy zwykłą, niemodną już pieśń kościelną, która nam się z nim skojarzyła. Przez kilka pierwszych lat po śmierci Papy często śpiewano ją spontanicznie jako jego ulubioną pieśń, ale potem, niestety, podobnie jak godzina jego śmierci, stała się ona memem, czymś, co się obśmiewa.
W zasadzie już następnego dnia wraz z kuzynką spontanicznie wpadłam na pomysł, by pojechać do Rzymu na pogrzeb Jana Pawła II. Podobnie myśli się, gdy umrze dziadek albo babcia bliskich przyjaciół. Stało za tym naprawdę szczere pragnienie podziękowania Janowi Pawłowi II, oddania mu hołdu, zamanifestowania prawdziwych, niewymuszonych uczuć.
O szczerości tych emocji niech świadczy fakt, że na myśl, by pojechać na pogrzeb papieża, wpadłyśmy, jeszcze zanim stało się to narodowym pomysłem, zanim pojawiły się dodatkowe pociągi, zanim na ten pogrzeb zaczęło się wybierać pół świata.
Nie miałyśmy zapewnionego w Rzymie noclegu, nie istniały wtedy serwisy do bukowania miejsc w hostelach, jeszcze nie było wiadomo, kiedy ten pogrzeb się odbędzie – mimo to decyzja została podjęta natychmiast. I w poniedziałek, czyli niespełna dwie doby po śmierci papieża, już jechałyśmy rejsowym autobusem do Rzymu. Autobusem, bo na samolot w epoce studenckiej nie było nas stać.
Po 27 godzinach podróży powitały nas na dworcu autobusowym w Rzymie ekipy telewizyjne z różnych krajów, które zaczynały kręcić materiały o ludziach spontanicznie przyjeżdżających na ten pogrzeb. Byłyśmy rozchwytywane, bo dwie Polki – osoby z ojczyzny zmarłego papieża – świetnie pasowały do telewizyjnego obrazka. W znalezieniu noclegu pomógł nam znajomy ksiądz studiujący w Rzymie. Pierwsze dwie noce spędziłyśmy na podłodze w domu parafialnym rzymskiej parafii, następne – w wygodnych łóżkach u rzymskiej rodziny, która zgłosiła proboszczowi chęć ugoszczenia pielgrzymów przyjeżdżających na papieski pogrzeb.
Znajomy ksiądz pomógł nam również zająć bliższe miejsce w kolejce osób czekających na możliwość nawiedzenia ciała zmarłego papieża. Katafalk z Janem Pawłem II kilka dni stał w bazylice św. Piotra i niektórzy spędzali w kolejce, aby tam wejść, nawet ponad dobę, śpiąc w niej i jedząc – ciągnęła się aż za most na Tybrze!
Gdy udało się już dotrzeć do katafalku, moją uwagę zwrócili inni ludzie, którzy sprawiali wrażenie, że ich sposobem na oddanie czci papieżowi nie jest przyklęknięcie czy modlitwa, ale zrobienie zdjęcia jego martwemu ciału. We włoskich mediach przeczytałam wówczas o zjawisku „cyfrowej relikwii” – tak ci ludzie traktowali zrobione wówczas zdjęcia.
Możliwość zmówienia krótkiej osobistej modlitwy przy ciele świętego – tak, wtedy dla wszystkich było pewne, że papież był święty – uważałam wówczas i uważam dziś za wielki przywilej i zaszczyt.
Dni poprzedzające pogrzeb upłynęły pod znakiem coraz większych tłumów w Rzymie, szczególnie Polaków, coraz liczniej przybywających do Wiecznego Miasta. PKP uruchomiło specjalne pociągi, pojawiły się dodatkowe samoloty, dodatkowe autobusy rejsowe. Ponieważ miejsca w prywatnych domach rzymian oraz przy parafiach szybko się kończyły, kolejni przybysze byli lokowani na naprędce zorganizowanym wielkim polu namiotowym na Circo Massimo. Wszyscy jadący z Polski, podobnie jak my, „na spontanie”, mieli ze sobą karimaty i namioty, byli przygotowani na warunki pielgrzymkowe.
Widząc te tłumy, wiedziałyśmy, że wbijanie się na plac św. Piotra, na samą uroczystość, będzie zadaniem trudnym, jeśli nie niebezpiecznym, dlatego od razu zdecydowałyśmy się uczestniczyć w pogrzebie, będąc na Piazza del Popolo, na którym ustawiono telebim, podobnie jak w wielu innych miejscach miasta. Również tam panował wielki ścisk wielojęzycznych ludzi.
Na pogrzeb Papy ubrałyśmy się na biało – manifestując w ten sposób pewność świętości zmarłego. Zabrałyśmy z Polski biało-czerwoną flagę i za pomocą kija od mopa, kupionego w jednym z rzymskich supermarketów, wymachiwałyśmy nią z oddaniem.
Po powrocie do Polski słuchałyśmy, jak wyglądała Warszawa i inne miasta w tym dniu. Wymarłe ulice, wszyscy albo w kościołach, albo na placach przed telebimami, albo przed telewizorami łączyli się z Rzymem. Wzdłuż alei Jana Pawła II w Warszawie przez kilka dni ustawiano znicze, traktując ulicę jego imienia jako rodzaj naturalnego miejsca pamięci – podobnie stało się z placem przed Pałacem Prezydenckim zaraz po katastrofie smoleńskiej.
Na większości samochodów powiewały czarne lub papieskie wstążeczki przyczepione do anten na znak żałoby narodowej.
Fenomen Jana Pawła II – coś z Lady Gagi, coś z Dalajlamy
Współcześni dwudziestolatkowie z pewnością nie darzą podobnym uczuciem papieża Franciszka – mimo że również on słynie ze spontaniczności i bycia blisko ludzi. Myślę, że w ogóle nie darzą podobnym uczuciem żadnej z osób publicznych, nawet tych budzących sympatię czy podziw. Jeszcze za życia papieża Polaka wiedziałam, że ma on rzadką zdolność zjednywania sobie ludzi z bardzo różnych środowisk, kultur i miejsc świata, połączoną z umiejętnością spontanicznego reagowania na pewne młodzieżowe pomysły. Wszak kilka lat przed jego śmiercią na listach przebojów pojawił się utwór Pater noster, w którym modlitwę Ojcze nasz śpiewaną przez papieża połączono z ciekawą muzyką elektroniczną. Właśnie po to, by wytłumaczyć, jakie uczucia budził papież wśród współczesnych, użyłam porównania jednocześnie do Lady Gagi i Dalajlamy. Papież z jednej strony budził sympatię, a z drugiej stawiał wyzwania intelektualne przed tymi, którzy próbowali słuchać, co do nich mówił.
To naturalne, że właśnie jego popularność spowodowała później u wielu osób potrzebę publicznego rozliczania go z błędów, jakie popełnił. To naturalne, że budził szczere uczucia u tych, którzy go pamiętali, ale już nie u tych, którzy jedynie słuchali tu i tam o tym, że „papież wielkim Polakiem był”. To naturalne, że młodzi ludzie z kolejnych po-Jano-Pawłowych pokoleń musieli odreagowywać te wszystkie apele ku jego czci, żartując ze śpiewania Barki, z wszędobylskich zdjęć, z czczenia godziny jego odejścia – 21:37. To naturalne, że najmłodsze pokolenie Alfa już z tego nie żartuje, bo dla nich papież jest tak samo zimną emocjonalnie postacią jak Mieszko I, Bolesław Chrobry czy Juliusz Cezar. Byli, trzeba się o nich uczyć na historii, tyle.
Myślę, że jeśli jest coś, co my – dwudziestoparolatkowie z 2 kwietnia 2005 r. – możemy dziś zrobić, jeśli chcemy cokolwiek w tym nieuchronnym procesie zmienić, to powinniśmy mówić o sobie, swojej relacji z Papą, o ile ją mieliśmy, o tym, czego się od niego nauczyliśmy. Tak jak stojąc 1 listopada nad grobem naszej babci, mówimy swoim dzieciom: „A tu leży moja ukochana babcia Stasia. Robiła świetne kluski leniwe, była niezwykle inteligentna i z pamięci recytowała Pana Tadeusza”.
2 kwietnia 2005 r. umarł Jan Paweł II – pięknie śpiewał, z pamięci recytował Antygonę, mówił wieloma językami, pisał świetne poezje, wymodlił mi córkę.
Anna Druś