Byłem na placu Tiananmen, który 35 lat temu spłynął krwią
4 czerwca 1989 roku. Tego dnia czołgi pojawiły się na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie, gdzie od kilku miesięcy gromadziły się tłumy protestujących studentów. Strzały ostrzegawcze, mające przestraszyć Chińczyków, żądających wolnej prasy, powstrzymania korupcji i liberalizacji życia publicznego, oddano o godzinie 11:00.
Na skrzyżowaniu Gongzhufen, gdzie wyrosły prowizoryczne barykady, żołnierze ludowego wojska po raz pierwszy otworzyli ogień do tłumu. Opancerzone transportery przejeżdżały blokady, niosąc śmierć. To co działo się dalej, przeszło do historii. Ale czy 35 lat po tych wydarzeniach, Chiny wciąż słyszą echa tamtych wystrzałów?
Pekin, 14 września, kilka lat przed wybuchem epidemii Covid-19.
Autokar milczy, gdy wycieczka zbliża się do Placu Tiananmen. Mało kto rozmawia, mimo że tego dnia zobaczyliśmy wiele imponujących atrakcji. Imponujące wzgórza parku Beihai czy nowoczesne, modne 798 Art Zone już nie zajmują naszej uwagi. Każdy wie co zaraz zobaczymy. Napięcie jest wyczuwalne. Zaraz staniemy na rozległym placu, który kilkadziesiąt lat temu został skąpany we krwi. Nasza przewodniczka również milczy. Wszystkie ważne instrukcje wygłosiła poza autokarem. Tajemnicą poliszynela jest to, że władze potrafią monitorować rozmowy w pojazdach turystycznych.
„Będę mówić po polsku i szybko” – tak zaczęta rozmowa czekającej nas turystycznej „atrakcji” przykuła uwagę wszystkich. Nietrudno było też zignorować fakt, że kobieta wybrała akurat ten moment, gdy nadany przez państwo, lokalny przewodnik zniknął gdzieś. Zawsze są mili, wręcz bardzo mili. Ale zawsze są też albo czynnymi członkami Partii, albo przynajmniej w Partii mają kogoś z rodziny. I czasem potrafią mówić po języku oprowadzanej przez nich grupy.
Polska przewodniczka opowiadała prawdziwą historię Placu Tiananmen. O chęci reform, milionowym tłumie, zajmującym te słynne pekińskie miejsce. Mówiła o nerwowych, ale też wspaniałych miesiącach, gdy przez jakiś wydawało się, że Chiny mogą się zmienić. Wielu z nas wzruszyło się, gdy słyszeliśmy o nadziejach studentów, gdy partyjny oficjele, Wen Jiabao i Zhao Ziyang, spotkali się z protestującą młodzieżą. Historia wydawała się obierać inny tor, a liberalne skrzydło komunistycznej partii miało pokonać ortodoksyjnych marksistów spod sztandaru wiecznie żywego Mao. Tak się jednak nie stało. Opancerzone pojazdy wjechały na Plac od zachodniego bulwaru Chang’an, a nadzieja na inne, wolne Chiny, zginęła wraz z poległymi studentami. Komunistyczna partia starała się też, by pamięć po nich również odeszła.
Przewodniczka wyznała nam, że nigdy nie popełni błędu niedocenienia determinacji partyjnych oficjeli. Jej kolega po fachu kiedyś tak zrobił i prawdę o masakrze na Placu Niebiańskiego Spokoju mówił po polsku właśnie tam, wokół patroli wojska i innych służb porządkowych. Myślał, że nikt nie zrozumie języka z dalekiej, środkowej Europy. Mylił się. Następnego dnia cała wycieczka została wezwana do polskiej ambasady, gdzie chiński urzędnik zaczął zadawać trudne pytania, udzielał reprymendy, kontrolował paszporty, a następnie przekazał werdykt. Ta grupa turystów z Polski już do końca wyjazdu meldowała się rano w ambasadzie, gdzie sprawdzane będą ich dokumenty. Rzekomo z powodów bezpieczeństwa. Ale nikt przecież w to nie uwierzył.
Otrzymaliśmy też instrukcje, żeby raczej nie robić zdjęć. O ile fotografowanie samego placu nie jest nielegalne, to uwiecznienie stacjonujących tam żołnierzy, nawet jako daleki plan fotografii, jest surowo zakazane. Nie raz już rekwirowano telefon ciekawskich turystów, z którego usuwano potem wszystkie zdjęcia.
Na więcej rad nie było czasu. Wrócił nasz chiński przewodnik, jak zwykle uśmiechnięty. Być może wiedział o czym rozmawialiśmy. Ale być świadomym a być świadkiem to dwie bardzo różne rzeczy. Mieszkańcy Pekinu wiedzą, czasem należy odwrócić wzrok. Tak jest bezpieczniej.
Tak przygotowani spodziewaliśmy się wielu rzeczy na niesławnym placu. Spodziewaliśmy się turystów, ale nie… nie turystów z Chin, którzy z zaciekawieniem zwiedzali Mauzoleum Mao, uśmiechali się, robili zdjęcia, prowadzeni przez swoich własnych przewodników. Tak samo jak my chodzili po bruku, który kilkadziesiąt lat temu spłynął krwią. Czyżby nie znali swojej własnej historii?
To, jak współczesne Chiny postrzegają masakrę na placu Tiananmen, jest trudne dla zachodniego oka. Przeciętny obywatel, obywatelka komunistycznych Chin nie powie tak łatwo osobie z Zachodu tego, że wie o prawdziwych wydarzeniach tamtych dni. Zbyt duży jest lęk, zbyt duża inwigilacja. Partia komunistyczna starała się, by jej naród nigdy nie był pewny, kto może usłyszeć ich rozmowy. A jednak co jakiś czas echa przeszłości wydobywają się na powierzchnie.
Kilka lat temu Xu Guang, aktywista pamiętający jeszcze protesty roku 1989, pojawił się na policyjnym posterunku z jedną misją – usłyszenie przedstawiciela władz, który przyznaje, że na placu Tiananmen doszło do masakry. Sąd uznał, że prowokował do konfliktu.
Chen Ziliang, przyjaciel zatrzymanego działacza i członek zdelegalizowanej Partii Demokratycznej, również został aresztowany w związku z protestem swojego towarzysza. Mężczyzną, który w 1989 roku operował rannych uczestników walk na placu, zmarł w więzieniu, po tym jak władze nie udzieliły mu pomocy medycznej po przebytym zawale
W Hongkongu policja skonfiskowała „Filar wstydu”, rzeźbę upamiętniającą ofiary masakry, przechowywaną przez lokalny uniwersytet, a w Chinach nadal działa organizacja Matki Tiananmen, która zrzesza krewnych ofiar, dalej pragnących sprawiedliwości za śmierć ich bliskich.
Prawda o zbrodni cały czas krąży po Chinach, nawet jeśli władze robią wszystko, by ją powstrzymać. Wolność to przecież idea. Dzieje się spontanicznie i bez instrukcji, a akty oporu wydarzają się wszędzie. Także w Kraju Środka.
Maciej Bzura