Lista lektur, czyli czego uczyć
W ramach zmian wszystkiego, nowa władza zmienia również programy nauczania, w tym listy lektur. Pierwsze sygnały były bardzo niepokojące. Można było się spodziewać „europeizacji programu” i oczyszczenia ze wszystkich elementów patriotycznych, z wszystkiego, co mogłoby przeszkadzać sąsiadom – podobnie jak stało się to z rotmistrzem Pileckim, św. Maksymilianem Kolbe i rodziną Ulmów w Muzeum II Wojny Światowej.
Katastrofa?
Obawiałem się, że wróci to, co znam ze starych wypisów z literatury z czasów stalinowskich – był tam Stalin, Armia Czerwona i budowa socjalizmu, a jedynym normalnym wierszem był Deszcz jesienny Staffa, jako przykład burżuazyjnej dekadencji. Przy tak nisko zawieszonej poprzeczce łatwo o pozytywne rozczarowanie.
I rzeczywiście, program nie jest wyczyszczony. Niewątpliwie widać lewicową dłoń twórców programu – wypadają utwory mniej lub bardziej związane z religią, jak Jan Paweł II, kardynał Wyszyński, „Kwiatki świętego Franciszka z Asyżu”, czy Kossak-Szczucka. Jest jednak Biblia. W podstawówce: stworzenie świata i człowieka oraz wybrane przypowieści ewangeliczne, w tym o talentach i o miłosiernym Samarytaninie, a w liceum: fragmenty „Księgi Rodzaju”, „Księgi Hioba”, „Księgi Koheleta”, „Księgi Psalmów”, „Apokalipsy św. Jana”. Jest „Reduta Ordona”, nawet dodana jest „Rota” Konopnickiej, mimo ostrego, antyunijnego tekstu: Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ni dzieci nam germanił, Tak nam dopomóż Bóg! W obowiązkowym zakresie są „Dziady”, jest „Lalka”, „Wesele” i „Przedwiośnie”, jest Borowski i Herling-Grudziński, jest „Dżuma” i „Rok 1984”. Z postępowej bańki jest Stasiuk, Tokarczuk i Kapuściński, ale przecież chcemy pluralizmu.
Koncentrowałem się na liście obowiązkowej, bo w zakresie rozszerzonym i w lekturach uzupełniających jest sensownego materiału więcej. Dyskusję wzbudziło potraktowanie Mickiewicza, a zwłaszcza „Pana Tadeusza”, z którego w programie jest sześć ksiąg z dwunastu. „Pan Tadeusz” nie jest aż tak długi, żeby trzeba było go szatkować. Narusza to ciągłość narracji, a wszędzie są smaczki warte zauważenia. Dla ścisłości, zostają księgi: I – Gospodarstwo, II – Zamek, IV – Dyplomatyka i łowy, X – Emigracja. Jacek, XI – Rok 1812, XII – Kochajmy się. A więc zostaje wątek patriotyczny. Wypada za to życie szlacheckie i zajazd: III – Umizgi, V – Kłótnia, VI – Zaścianek, VII – Rada, VIII – Zajazd, IX – Bitwa. Niektóre ważne pozycje zostały przesunięte do zakresu rozszerzonego i uzupełniającego. Wiele jednak zależy od nauczyciela. Jeżeli nie chce się ani nauczycielowi, ani uczniom, to żaden program nie pomoże.
Owszem, cały program jest przycięty. To jest temat, który dobrze by było rozpatrzyć na spokojnie. Mogę dziś wyznać, że nie zmęczyłem „Chłopów”, nie mówiąc o „Nocach i dniach”. Opisy przyrody pomijałem, szukałem akcji. Za to z zapałem uczyłem się „Reduty Ordona”, która pozwalała mi publicznie wygarnąć: Warszawa jedna mocy twojej się urąga, podnosi na cię rękę i koronę ściąga! Pod koniec roku szkolnego 1968/9 (a więc niedługo po Marcu) wygrałem „Redutą” konkurs recytatorski. Był to czas mojego pierwszego spotkania z polityką. Ale chmurki na niebie, wschody i zachody słońca? No nie. Nie wtedy.
Gdy przychodzi do formułowania programu, każdy specjalista ma listę tematów, które KONIECZNIE muszą być poruszone. Jak bowiem wejść w życie, nie znając technologii produkcji kwasu siarkowego? Problem w tym, że po zsumowaniu wszystkich życzeń lista jest tak długa, że pozwala tylko na kucie na pamięć. Czy zamiast wykucia historii sporu cesarstwa z papiestwem o inwestyturę, nie lepiej przybliżyć obraz życia w tej epoce za pomocą obrazu, wizyty w muzeum, może uszycia kostiumów i zabawy w turniej rycerski? Klasyczna szkoła bardzo ogranicza korzystanie z wrażeń zmysłowych. Sam kiedyś miałem bdb z niemieckiego, klepałem gramatykę, ale nie potrafiłem zamówić kawy. Jeżeli w niemieckojęzycznym otoczeniu zamówię prawdziwą kawę i ją potem wypiję, moje zapamiętywanie jest o wiele pełniejsze. Kwintesencją nowoczesnej szkoły jest wypełnianie testów, do czego mam totalną awersję.
Czego uczyć?
Przy ciągle rosnącym zasobie wiedzy formułowanie programu jest trudne. Jestem entuzjastą interdyscyplinarności i kojarzenia faktów, ale najpierw trzeba posiadać wystarczająco bogaty zasób faktów do kojarzenia. Które z nich są ważne? Znając ich sporo, sam bym podał za długą listę. Jak żyć, nie znając elementów fizyki kwantowej? Jak dyskutować o klimacie, nie wiedząc, jak niedawno była ostatnia epoka lodowa? Jak mówić o świecie, nie wiedząc nic o cywilizacji chińskiej i indyjskiej?
Ważna jest umiejętność ścisłego i logicznego myślenia. „Każdy człowiek jest śmiertelny, Sokrates jest człowiekiem, a więc Sokrates jest śmiertelny”. Ale nie: „Każdy człowiek jest śmiertelny, Sokrates jest śmiertelny, a więc każdy człowiek jest Sokratesem”.
Piętą achillesową wielu jest rozumowanie oparte na statystyce. Ma to praktyczne konsekwencje. Można usłyszeć: W Yad Vashem jest 7000 polskich Sprawiedliwych, a więc cała reszta to byli łajdacy. Pomija to metodę pomiaru – warunkiem jest przeżycie obu stron, nawiązanie kontaktu podczas wojny (w szopie nie wymieniano wizytówek) i odtworzenie go potem, zależne od dobrej woli uratowanego. Do tego Sprawiedliwy nie mógł przeżyć wielu miesięcy we wrogim otoczeniu, czyli pomagać musiało wielu, a więc ta liczba to tylko szczyt góry lodowej. Wobec tego te „jedynie 7000” to banialuki, ale głosi je Deborah Lipstadt, amerykańska komisarz ds. antysemityzmu, a powtarzają to rzesze.
Studiując naukę, dobrze jest zdawać sobie sprawę z jej luk i wątpliwości. Zauważyłem, że im mniej ktoś konkretnie zna naukę, tym bardziej jest przekonany, że „nauka już wszystko poznała i udowodniła”. A dziur jest wiele, w podstawowych punktach. Do dzisiaj nie rozumiemy istoty ludzkiej świadomości. Kiedyś to dotyczyło różnicy między człowiekiem a zwierzęciem, obecnie – między człowiekiem a maszyną. W epoce sztucznej inteligencji problem ten staje się palący.
Dobrze jest też rozumieć metody działania nauki. W wielu zagadnieniach (np. klimat) argumentuje się, że przecież w nauce panuje konsens. Ale jeżeli ktoś nie zgadza się z mainstreamem, jest z mainstreamu wyrzucany, jest stygmatyzowany i nie może publikować. Uzyskany w ten sposób „konsens” jest wątpliwej jakości.
Oprócz dostarczania podstaw teoretycznych, szkoła powinna przygotowywać do życia w późnym XXI wieku. Jest to o tyle trudne, że mało kto będzie pod koniec kariery wykonywał ten sam zawód. co na początku. A jeżeli nawet będzie ten zawód nosił tę samą nazwę (jak np. lekarz), na pewno będzie się w praktyce radykalnie różnił. Dlatego pytanie „jaki wybrać zawód” jest abstrakcyjne. Poradzić można jedynie: Patrz szeroko, ucz się uczyć i bądź elastyczny. I inwestuj w wartości trwałe: przyjaźń i rodzinę.
Kod kulturowy
Tak długo, jak o kształceniu młodych Polaków decydują Polacy, należy dbać o podtrzymanie tożsamości. Nie chodzi tu o jakieś poczucie wyższości, ale o zdrową dumę z dokonań przodków, a zwłaszcza o ich poznanie. Istotny jest wspólny kod kulturowy.
Przedstawiam tu moje poglądy, jako że nie mam innych. Ktoś inny powie, że jego ojczyzną duchową jest Bruksela i światowa tęczowa społeczność, jak był nią kiedyś Związek Sowiecki. Dla mnie podstawą jest triada: Ateny – Rzym – Jerozolima. Postacie, pojęcia i zwroty z tego kręgu wciąż są obecne w naszym świecie umysłowym. Kasandra, pięta achillesowa, miecz Damoklesa, monarchia, oligarchia, patriarchat… Dlatego dobrze jest rozumieć podstawowe słownictwo greckie (archeo / paleo / neo), liznąć łaciny przynajmniej na poziomie przysłów (dura lex sed lex).
Na to się nakłada nasz polski kod. Mamy pewien kanon dostarczający nam pojęć i słownictwa. Chińcyki wciąż trzymają się mocno, ale nam się ostał jeno sznur. Jest ten kanon pewną bazą, na dłuższą metę jest jednak zmienny. Ciągle czytamy Lalkę, ale czy będziemy ją czytać za sto lat? Na pewno lektury naszych dziadków były po części inne.
Powyższe rozumowanie opiera się na założeniu, że stanowimy wciąż homogeniczny naród (rzadkość w Europie), zanurzony w kulturze Zachodu. To się może zmienić. W takiej Francji spora część uczniów nie identyfikuje się z Francją, nie zna porządnie języka i nie zamierza tego zmieniać. Zaniża poziom i utrudnia naukę tym, którzy widzą ją jako drogę awansu. Grozi nam w tej chwili też „europeizacja” programów nauczania. Ponieważ to silniejszy dyktuje słabszemu warunki, w praktyce oznacza to zglajchszaltowanie na modłę berlińsko-brukselską, czyli dopasowanie treści do cudzych doświadczeń historycznych i pogardę dla własnej historii i literatury, jako produktu katolicko-nacjonalistycznego ciemnogrodu. A wszystko to z zagwarantowaną ustawowo cancel culture, wspartą przez technikę pozwalającą na taką kontrolę, że mysz się nie przeciśnie.
Dryf na skały
Innym zagrożeniem jest cywilizacja smartfonu. Oducza dłuższego skupienia się na tekście, mami świecidełkami, redukuje świat do wiecznego „tu i teraz”, do tego nie realnego, lecz wirtualnego. Stalibyśmy się klikaczami, ludźmi bez właściwości, bez przeszłości i bez przyszłości. Mówi się o cyfrowej demencji. Oczywiście pewne elity, mające do tego możliwości, wybrałyby prawdziwą edukację i zarządzałyby tym interesem. Owszem, to teoria spiskowa, ale wcale nie taka demoniczna. Zakłada bowiem, że ktoś w ogóle by wiedział, co się dzieje i dokąd płyniemy. Jeszcze gorszą możliwością jest to, że nawet tej grupy trzymającej władzę nie będzie, że wszyscy wpadną w cyfrowy trans nic nie wiedząc o świecie, który dryfując bez sternika prędzej czy później wpadnie na skały. Czego nikt nie zauważy, bo temat zostanie wycięty na TikToku.
Jan ŚLIWA
Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Związany z miesięcznikiem i portalem "Wszystko co Najważniejsze" publikując głównie na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.