Macron Bardella Le Pen Zemmour
Fot. POOL / Reuters / Forum

Macron igra z ogniem. Czy rozwiązując parlament, podkłada ogień pod swoją własną twierdzę?

Jordan Bardella pchnął swoją partię w stronę przejęcia władzy we Francji. Pytanie, jakie ciśnie się na usta, nie dotyczy tego, co Zjednoczenie Narodowe może zrobić z tym zwycięstwem, ale raczej co Emmanuel Macron powinien zrobić z tą porażką.

Nigdy w czasie dziewięciu poprzednich wyborów do Parlamentu Europejskiego lista wystawiona przez większość prezydenta nie została w takim stopniu zdominowana. Jej wynik nigdy nie był tak niski, z wyjątkiem słabego rezultatu Michela Rocarda w 1994 r. (trzeba wszakże pamiętać, że na wskroś makiaweliczny François Mitterrand potajemnie wspierał kandydaturę Bernarda Tapiego, aby osłabić Rocarda). I nigdy wcześniej strata do listy opozycji nie była tak duża.

Nieubłagana rzeczywistość arytmetyczna jest odbiciem rzeczywistości politycznej: gdziekolwiek się spojrzy, wieści dla głowy państwa są złe. Lista Bardelli (Zjednoczenie Narodowe) zdobyła ponad drugie tyle mandatów (!) co lista prezydenta, na czele której stała Valérie Hayer. Lista większości prezydenckiej tylko o włos pokonała listę socjalistów (Place publique – PS) prowadzoną przez Raphaëla Glucksmanna, co oznacza, że ​​budzi się tzw. lewica rządowa, którą Emmanuel Macron uważał za pokonaną. Po prawej stronie sceny politycznej ugrupowania skrajne zdobyły prawie 40 proc. głosów, co uniemożliwiło republikanom uzyskanie dobrego wyniku pomimo udanej kampanii ich lidera, François-Xaviera Bellamy’ego. Na tym etapie republikańska prawica wydaje się niezdolna do powrotu do władzy. Podobnie zresztą jak lewica rozumiana jako całość, która utrzymuje się na historycznie niskim poziomie, z poparciem ok. 30 proc.; to, co zyskują socjaliści, tracone jest przez agitatorów propalestyńskich z Francji Nieujarzmionej (La France insoumise) i piewców Zielonego Ładu.

To wszystko obraca się z każdym dniem coraz silniej na korzyść Zjednoczenia Narodowego, które wyrosło na jedynego rzeczywistego adwersarza polityki Macrona. Wynik partii Marine Le Pen, jej systematyczny marsz ku górze (6,3 proc. 15 lat temu, blisko 25 proc. w dwóch kolejnych wyborach do Europarlamentu, a teraz przekroczona bariera 30 proc.), pozwala jej patrzeć z optymizmem w przyszłość. Jak dotąd żadna lista nie przekroczyła 30 proc. głosów, z chwalebnym wyjątkiem Simone Veil czterdzieści lat temu, która pociągnęła za sobą całość prawicy i centrum, zdobywając 43 proc. poparcia, czyli mniej więcej tyle, ile obecnie zdobyły ugrupowania skrajnie prawicowe. Zadziwiająca zbieżność liczb – jest tak, jakby prawica została zastąpiona przez Zjednoczenie Narodowe.

Jordan Bardella pchnął swoją partię w stronę przejęcia władzy we Francji. Pytanie, jakie ciśnie się na usta, nie dotyczy tego, co Zjednoczenie Narodowe może zrobić z tym zwycięstwem, ale raczej co Emmanuel Macron powinien zrobić z tą porażką.Jak dotąd, Macron zawsze reagował na podobne ostrzeżenia wysyłane przez naród francuski pod jego adresem. Ale ani Wielka Debata w związku z ruchem Żółtych Kamizelek, ani Sto Dni Pojednania po reformie emerytur, ani deklaracje o wyciągnięciu nauki z zamieszek z lipca 2023 roku, ani spotkania w Saint-Denis w poszukiwaniu kompromisu politycznego z opozycją, ani obietnica Spotkania z Narodem po zmianie premiera w styczniu tego roku nie przyniosły niczego konkretnego.

Czy trzeba było dotkliwej porażki, by prezydent wyciągnął z niej w końcu wnioski jeszcze tego samego wieczora, podejmując ryzyko rozwiązania parlamentu i ponownego wezwania Francuzów do urn? Taka reakcja na gorąco jest absolutnie bezprecedensowa w historii V Republiki, tym bardziej po wyborach do Parlamentu Europejskiego, których wymiar nienarodowy Macron osobiście podkreślał. Nie można było jednak udawać, że nic się nie stało. Nie można było zadowolić się biernością wobec tego nowego stosunku sił, który wytworzył się po niedzielnym głosowaniu. Co pozostaje Macronowi? Trzy lata z drugiej pięcioletniej kadencji, 36 miesięcy władzy z myślą, że to ostatnie lata jego rządów, gdyż nie może ubiegać się o trzecią kadencję. Te siedem lat prezydentury uczy nas, że polityka spod znaku „równocześnie” (en même temps) nie daje gwarancji przetrwania wielkiemu blokowi centrystycznemu. Nie wystarczy również stawianie sobie wielkich wyzwań, o czym świadczą spora zapaść finansów publicznych, postępujący spadek poczucia bezpieczeństwa i generalnie narastanie poczucia gniewu u wielu Francuzów.

Należało więc „wgrać nowe oprogramowanie”. Było wiele opcji. Macron mógł położyć kres ignorowaniu głosu mniejszości i zaproponować program głębokich reform, w konsensusie z tymi, którzy zgodziliby się podjąć ryzyko współpracy z osłabionym prezydentem. To byłoby z pewnością bardziej racjonalne i efektywne w perspektywie gorącej jesieni i batalii wokół budżetu państwa i wydatków na cele socjalne. Osłabiony prezydent mógł także przestać kryć się za reformami światopoglądowymi (wpisanie prawa do aborcji do konstytucji, ustawa o kresie życia), tak jakby te działania miały same z siebie zapewnić Francji status wielkiego kraju.

Zamiast tego Macron wybrał bardziej ryzykowną opcję. Wywracając stół, zakładał, że ten wstrząs stworzy zupełnie nową sytuację, że da mu nowe atuty do ręki. Tymczasem będzie to wyłącznie pojedynek ze Zjednoczeniem Narodowym, na którym partia Marine Le Pen nie może nie zyskać. Prezydent chce konfrontacji nacjonalizmu z progresywizmem, sądząc, że będzie ona dla niego korzystniejsza niż przegrana w niedzielę bitwa między euroentuzjastami a eurosceptykami. 

Rozwiązanie parlamentu jawi się jako ruch ryzykowny, gdyż może doprowadzić do przejęcia władzy przez skrajną prawicę z pozycji siły. W swoim czasie Bernadette Chirac określiła mianem Neronów te złe polityczne duchy w otoczeniu Dominique’a de Villepina, którym udało się przekonać Jacques’a Chiraca do rozwiązania parlamentu i – co było jak dotąd wyjątkowym przypadkiem w historii V Republiki – do rozbicia własnej większości w pył. Czy Emmanuel Macron – jak cesarz, który podpalił Rzym – podłożył właśnie ogień pod swoją własną twierdzę?

Nicolas Beytout

Tekst redaktora naczelnego dziennika „L’Opinion” ukazał się pierwotnie na łamach „L’Opinion” [LINK]. W Polsce tekst ukazał się we „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.10.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się