Rosiewicz

Miejsce Polaka, patrioty, katolika jest w Polsce – Andrzej Rosiewicz

I znów czterdzieści lat minęło jak jeden dzień – jestem już przygotowany na kolejne, bo spodziewałem się, że może nadejść – mówi Andrzej Rosiewicz, który rozpoczął 1 czerwca swoje kolejne czterdzieści lat.


Paweł TOMCZYK: Podobno pierwszą płytę wydał pan w Londynie?

Andrzej ROSIEWICZ: Rzeczywiście, w 1968 r. pojechałem do Anglii po przygodę i żeby zarobić – pracowałem na budowie, chodziłem do szkoły językowej, śpiewałem i na gitarce pogrywałem. I zaczepiłem się z tą gitarą w takiej eleganckiej knajpie rosyjsko–żydowskiej – nazywała się „Borsch and tears” czyli „Barszcz i łzy”. Pewnego razu występowaliśmy z kolegą Benzonem Munitzem – uciekinierem ze Związku Radzieckiego, który grał na mandolinie i znał bogaty repertuar piosenek rosyjskich Piotra Leszczenki – w knajpie włoskiej. I siedział facet z kobitką. Podszedł, dał mi wizytówkę i powiedział „call me”. A na wizytówce stało: Philips Recording Company. Okazało się, że chcą nagrać z nami płytę. No to dobraliśmy jeszcze kilku Rosjan, Ukraińców, Polaków, Żydów i nawet chyba syn ówczesnego premiera Irlandii Północnej z nami zagrał – Patrick O’Neal się nazywał. Wyszła płyta zatytułowana „Cossack Songs by Andrzej and his friends”. I to była moja pierwsza nagrana płyta – od razu w Londynie.

I nie korciło pana, by tam zostać i nagrywać następne?

Andrzej ROSIEWICZ: Nie. Czułem, że moje miejsce – Polaka, patrioty, katolika – jest w Polsce. Mam polską duszę, polskie poczucie humoru. Później, kiedy już wyjeżdżałem np. z Asocjacją Hagaw na artystyczne występy zagraniczne, zaczęły mi się bardzo podobać powroty do kraju, do krajobrazu, do ludzi. Co zaowocowało w 1984 r., podczas kolejnego pobytu w Anglii, piosenką „Pytasz mnie”, którą później Jan Pietrzak włączył podobno do swego repertuaru, bo – jak się przyznał – przekonała go do powrotu do Polski, kiedy po stanie wojennym zastanawiał, się czy pozostać na emigracji.

Kilka lat temu 17-letni Piotr Wolwowicz wykonał tę piosenkę w programie dla śpiewających amatorów – jury występ oceniło negatywnie, przestrzegało chłopaka przed „bogoojczyźnianymi patriotyzmami”…

Andrzej ROSIEWICZ: To chyba dość dziwna ocena lirycznej melodyjnej piosenki z dobrym, prostym tekstem i oczywistym przekazem – tęsknotą za ojczyzną i przywiązaniem do niej. Oceniam, że to jury – składające się w końcu z ludzi związanych z kulturą – takim werdyktem się skompromitowało. Domyślam się, że zrobili to dlatego, iż była to moja piosenka.

To znaczy?

Andrzej ROSIEWICZ: To znaczy, że od pewnego momentu przestałem, dla pewnych środowisk, związanych z tzw. głównym nurtem polskiej rozrywki, istnieć jako artysta z pokaźnym poważnym dorobkiem. Nie było mnie ani w publicznej, ani w komercyjnej telewizji, radiu…

Nie przesadza pan?

Andrzej ROSIEWICZ: Na pięciu płytach wydanego w 2015 r. jubileuszowego albumu „80 przebojów na 80-lecie Polskiego Radia” nie ma żadnej mojej piosenki.

Jak zwykle pan żartuje?

Andrzej ROSIEWICZ: Mówię poważnie – można sprawdzić, te płyty są, a Rosiewicza nie ma. Domyślam się, że konkurencja była bardzo silna, ale jednak kilka moich piosenek słyszałem kiedyś w Polskim Radiu.

Wydano w sumie ponad milion płyt z pana udziałem, a z tego co pamiętam w latach 70. żaden poważny festiwal piosenki nie mógł się bez pana odbyć?

Andrzej ROSIEWICZ: Przesada, żołnierski w Kołobrzegu przez wiele lat się doskonale obywał i Zielona Góra, czyli Piosenki Radzieckiej aż do „Michaiła” też…

No i mamy chyba odpowiedź, dlaczego pana nie ma… Zaszkodził panu występ na Wawelu w 1988 roku przed Gorbaczowem. Wciąż można spotkać opinie, że był to popis błazna, hołd dla władcy…

Andrzej ROSIEWICZ: Przypomnę tylko, że błaznem był wielki człowiek, niejaki Stańczyk, rezydujący zresztą właśnie na Wawelu. Zanim napisałem „Wieje wiosna ze Wschodu”, długo przyglądałem się poczynaniom Gorbaczowa. Jako zwykły Polak z nieufnością podchodziłem do działań Rosjanina – to chyba dość normalna, uzasadniona historycznie postawa w naszym kraju. Gdy wreszcie postanowiłem coś napisać, bo uznałem, że facet rzeczywiście chce zdemontować ten betonowy komunizm w Rosji, cały Zachód już od roku piał z zachwytu nad nim. Decyzję, czy będę mógł zaśpiewać tę piosenkę, podejmowało ponoć Biuro Polityczne PZPR.

A hołd dla władcy?!… To była piosenka rewolucyjna – mówić do sekretarza generalnego komunistycznej Partii Związku Radzieckiego po imieniu, to tak jakby do cara Iwana Groźnego zwracać się: Czaruś. O wiecznie żywym wodzu światowego proletariatu Leninie mówić per: Wołodia – tak samo. To się nie chciało zmieścić w głowach wielu aparatczyków. A jednak się udało – mam więc chyba swój skromny wkład w reformę niereformowalnego systemu – przypomnę może tylko, że dwa lata po występie na Wawelu Gorbaczow dostał Pokojową Nagrodę Nobla… Dziś w Rosji Gorbaczowa nazywają zdrajcą a mnie – jego pomocnikiem.

Ale na najważniejszych festiwalach „niereformowalnego systemu” – w Sopocie i Opolu – był pan stałym i widocznym gościem. „Wanna blues” bawiła absurdalnym dowcipem, „Żaba story” była udanym pastiszem autentycznego wielkiego przeboju „Jej portret” ze słowami Jonasza Kofty i muzyką Włodzimierza Nahornego, wykonywanego przez Bogusława Meca…

Andrzej ROSIEWICZ: I podbiła mu popularność, będąc esencją mojego stylu – piosenką nie tylko liryczną, ale i śmieszną.

Ośmieszającą trochę…

Andrzej ROSIEWICZ: Zabawną raczej. Jej popularność wynikła z zabawy językiem polskim – „na dużym żółtym liściu w czasie dżdżu” – jak i z naturalnej ludzkiej przekory. Wszystko, co udane i popularne, doczekuje się zwykle trawestacji, pastiszu, parodii… Wykonanie w Sali Kongresowej publiczność pięciokrotnie przerywała mi oklaskami. Nawiasem mówiąc, na wspomnianej liście 80 przebojów „Jej portret” jest.

A „Żaby…” nie ma!… Może to zemsta jej twórców, ponoć różne intrygi zdarzają się w artystycznym środowisku?

Andrzej ROSIEWICZ: Zrobiłem to rzeczywiście bez wiedzy autorów, więc kiedy zaśpiewałem i spotkałem Włodka Nahornego na festiwalu w Opolu, to zacząłem się tłumaczyć, usprawiedliwiać… A on z tym swoim ciepłym uśmiechem przerwał mi: „dziękuję ci za żabkę” – docenił więc wsparcie pastiszem. Jonasz Kofta też się nie pogniewał, przeciwnie, pomógł mi w innej kłopotliwej sytuacji, kiedy w Opolu dyrektor festiwalu Zbigniew Napierała chciał ocenzurować „Najwięcej witaminy…” ze zdania „ktoś przy dziecku mówił po niemiecku”, by nie obrażać „przyjaciół z Niemieckiej Republiki Demokratycznej”. Akurat kiedy o tym rozmawialiśmy za kulisami, pojawił się Jonasz i wysłuchawszy, o co chodzi, stwierdził: „można to zmienić; ale wtedy nie można mówić o sztuce”. Zaśpiewałem bez zmian, znów ku burzliwej radości publiczności.

Wcześniej podobne reakcje wywoływały: „Czy czuje pani czaczę?”, „Zenek blues”, „Chciałbym być bałwanem”, „O miłości małego fiata do syrenki”, „Chłopcy radarowcy” – długo można by wymieniać… Niemal każdy swój występ zamieniał pan w show – śpiewał, tańczył, stepował a nawet fruwał…

Andrzej ROSIEWICZ: No właśnie, w 1980 r. na zaproszenie Jerzego Gruzy, dyrektora festiwalu, zrobiłem wielki show w Operze Leśnej Sopocie, wykonując historyczny lot nad publicznością. Następnego dnia w Grand Hotelu Czesław Niemen powiedział: „stary, znokautowałeś ich”.

Zawsze chciałem robić rewie – duchowo jestem sprzed wojny, kocham te słodkie melodie, tak jak moi rodzice; jako dziecko tego słuchałem i byłem zachwycony harmonią, melodyką, brzmieniem, emisją głosu. Uwielbiałem rewelersów. Tacy ludzie jak Hemar, Fogg, Wieniawa-Długoszowski albo Kazimierz „Lopek” Krukowski to są moi „duchowi kumple”.

Pod koniec lat 70. w audycji telewizyjnej poświęconej fenomenowi Andrzeja Rosiewicza wzięli udział reżyserzy Janusz Rzeszewski, Jerzy Gruza i właśnie Lopek, czyli Kazimierz Krukowski. W podsumowaniu Lopek nazwał pana godnym następcą Adolfa Dymszy…

Andrzej ROSIEWICZ: W tej audycji Lopek zwrócił się w pewnym momencie do kamery i zaczął: „panie Andrzeju jeśli nas pan ogląda, to niech pan wie, że…” i mnie obsypał tymi komplementami. To było bardzo eleganckie, kulturalne, przedwojenne zachowanie.

W 1981 r. zrobił pan „Dobry interes” – chyba pierwszą popularną płytę nawiązującą do folkloru żydowskiego, do świata przedwojennych polskich Żydów. Utraconego i jeszcze „nie odzyskanego”, bowiem polskie przekłady powieści noblisty z 1978 r. Isaaka Bashevisa Singera ukazały się później. Płyta była wówczas sporym zaskoczeniem. Chyba ryzykował pan, że np. zostanie uznany za „antysemitę”?

Andrzej ROSIEWICZ: Rzeczywiście, podczas jakiegoś koncertu w Sztokholmie kilka osób wstało i wyszło z sali mówiąc: dosyć tego naśmiewania się z nas!… „Proszę państwa, ja się nie naśmiewam, ja się uśmiecham” – wyjaśniłem. Śpiewała ze mną na tej płycie aktorka Teatru Żydowskiego Danuta Morel. I ona kiedyś puściła tę płytę swoim znajomym Żydom i zapytała: „I co?… Ładne te piosenki Rosiewicza?”. „Jakie to Rosiewicza, to są nasze piosenki” – usłyszała od nich. I o to chodzi… To jest rozsiewanie dobra, a nie nienawiści… Kilka lat temu zaproszono mnie do Teatru Żydowskiego na święto Chanuki. Zapowiedziałem, że zaśpiewam jedyną znaną mi żydowską balladę o morzu – „Mosze tak mosze nie?”. I zaśpiewałem. Na widowni siedzieli rabin Schudrich i ambasador Izraela David Peleg – nikt się nie obraził.

Śpiewanie o Gorbaczowie, Ziobrze, Trumpie może być chyba jednak postrzegane jako lizusostwo?

Andrzej ROSIEWICZ: Ja to traktuję jako Stańczykowskie komentowanie świata, osób, zdarzeń, jako wyrażanie swoich poglądów, które są takie, a nie inne. Artyści posiadający inne poglądy mogą je wyrażać publicznie, dowcipkować np. o tupolewie, co w mojej głowie akurat się nie mieści… Jestem prostym blondynem, który ma w głowie tylko trzy komórki – pierwsza wymyśla, druga dośmiesznia, trzecia dba o poziom, a ten wyklucza robienie żartów z narodowej tragedii. Niestety, wciąż dla wielu ludzi poglądy prawicowe są nieakceptowalne, bo „nieeuropejskie”. W związku z czym ze mną się nie dyskutuje, tylko skazuje na wykluczenie. Dlatego właśnie moje piosenki zniknęły z przestrzeni publicznej.

Został „Czterdziestolatek”, w którym śpiewa pan „Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień”… Na te drugie 40 lat nie był pan – trawestując słowa piosenki – chyba wystarczająco dobrze przygotowany… A jak na trzecie?

Andrzej ROSIEWICZ: Któż to wie?… Niektórzy mówią o mnie: „Andrzej Rosiewicz – Elvis Presley wiecznie żywy”…

Paweł Tomczyk/PAP/eg

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.10.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się