Muzeum Muncha

Muzeum Muncha w Oslo. Krzyk, który trwał za długo

Oslo, stolica Norwegii, niedzielne popołudnie. W Muzeum Muncha nad fiordem światło przesącza się przez szyby jakby z innego wymiaru, tego, w którym czas nie biegnie, ale rozlewa się po duszy i umyśle. W tych salach, pomiędzy płótnami i szkicami, norweski malarz Edvard Munch wreszcie przestaje być więźniem swojego własnego krzyku a zaczyna być człowiekiem, który opowiada historię czasów, w których żył i pracował.

To największe z odkryć nowego muzeum: Edvard Munch był człowiekiem. To nie mit, nie symbol egzystencjalnej rozpaczy w pastelach, nie jakaś abstrakcyjna idea ubrana w nowomodne słowa ale ktoś, kto zmagał się z tym, co ludzkie, zwyczajne, dramatyczne i skandynawskie zarazem. Jego „Krzyk” po wizycie Muzeum okazał się zaś nie tylko wizją lęku, ale próbą ocalenia siebie w świecie, który już wtedy rozpadał się na tysiące atomów samotności. Bo choć sam malarz zdawał sobie sprawę z tego, ile w „Krzyku” drzemie, a świadczą o tym niezliczone jego pędzla reprodukcje, to przez dziesięciolecia ten sam „Krzyk” przysłonił wszystko inne — jak przekleństwo sukcesu. Stał się ikoną kultury masowej, memem, logotypem rozpaczy, archetypem emocji niekoniecznie zrozumiałych acz dostępnych dla wszystkich. Tymczasem Munch, jak się okazuje, miał w sobie znacznie więcej: czułość wobec życia, melancholijną wiarę w miłość, współczucie dla tych, którzy milczą, zmagania z cielesnością, erotyzmem i przemijalnością ludzkiego ciała. Obok „Krzyku” są przecież „Dziewczęta na moście”, „Madonna”, „Chore dziecko” czy te wszystkie autoportrety, z których wychodzi on, człowiek — cała galeria stanów ludzkiego ducha, od łagodnej nadziei, magnetyzm erotyzmu po brutalność utraty.

Muzeum Muncha w Oslo opowiada też tę historię nowym językiem. Nie przez daty i konteksty, ale przez rytm oddechu, który łatwo można zgubić wspinając sę na kolejne piętra 9. kondygnacyjnego budynku. Architektura zsuwa się ku fiordowi niczym fala; światło i cień prowadzą widza w głąb, a nie w górę, prowadząc do kolejnych sal. To muzeum jest jak przestrzeń spowiedzi — nowoczesne, a zarazem intymne, otwierające nie na Munchową ciemność, lecz na jego światło, które tym bardziej można dostrzec, im bardziej się człowiek w środku zagubi. Całość dopełnia zaś norweskie hygge, miękko otulając człowieka pierzynką zadbania.

Widz, który tu przychodzi, wychodzi więc z innym rozumieniem artysty, którego dla wielu sława opiera się jedynie na jednym obrazie. Odkrywa, że Edvard Munch nie tyle był człowiekiem krzyku, co ciszy po nim. Żył długo, samotnie, ale nie w rozpaczy. W jego notatkach, wystawionych w jednej z sal, podobnie jak reszta jego domu (nawet wanna!) widać to całe napięcie: między geniuszem, samotnością, zmaganiem z materią, czasem i przestrzenią geograficzną, w których przyszło żyć.

„Krzyk” był więc początkiem, nie końcem. Był potrzebny, by zrozumieć, że sztuka może krzyczeć za człowieka, ale nigdy zamiast niego. Muzeum Muncha w Oslo pokazuje więc, że Munch, wyprzedzając swoich współczesnych, zrozumiał coś, co dopiero teraz pojmujemy w pełni — że samotność nie jest przekleństwem, lecz przestrzenią spotkania z sobą samym i ponadczasowym geniuszem. I że największym dramatem artysty jest nie śmierć, ale redukcja do jednego obrazu. Na szczęście w Oslo Munch odzyskuje swoje człowieczeństwo. Już nie krzyczy — oddycha.

Michał Kłosowski
Oslo

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.12.2025.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się