Nikt nie przyjdzie nam z pomocą, jeśli nie będziemy sami sobą rządzić
Nie ma już dwóch partii, reprezentujących dwie opcje polityczne, ale spierają się prawowici członkowie korpusu obywatelskiego i ci, którzy są z niego wykluczeni. To już nie jest debata mająca na celu definicję wspólnej sprawy, to uwidocznienie ontologicznego czy religijnego rozdziału między wybranymi i potępionymi – stwierdza Pierre Manent.
Pierre Manent jest filozofem, historykiem idei i autorem książek. W tekście opinii w „Le Figaro” Pierre Manent analizuje korzenie francuskiego kryzysu politycznego, którego odzwierciedleniem było rozwiązanie parlamentu przez Emmanuela Macrona.
„Bezrefleksyjne rozwiązanie Zgromadzenia Narodowego miało przynajmniej ten skutek, że uwidoczniło prawdę o naszej sytuacji politycznej, która od dawna była utajona, a która dziś objawia się na oczach wszystkich” – ocenia Pierre Manent.
„Przypomnijmy w kilku słowach długą i smutną historię. Najpierw kohabitacja przeciwnych sobie partii lub coraz mniej istotne zmiany rządów, lewica i prawica w rządzie zapominała o swoich zasadach, aby nawrócić się na europejską religię, równie niejasną, jak bezwzględną. Po co więc zmiany rządów? Dlaczego nie zjednoczyć dwóch skrzydeł, prawego i lewego, partii europejskiej? Takie było odważne posunięcie Emmanuela Macrona, początkowo zwieńczone sukcesem” – tłumaczy. Po otrzymaniu większości parlamentarnej w partii Emmanuela Macrona zaczęły pojawiać się rozbieżności, a ugrupowanie stało się skupione głównie wokół prezydenta.
„Przyciągający do siebie wszystko, mnożący wielkie debaty i konwencje, które omijały reprezentację narodową, zdolny do przyjęcia w zależności od sytuacji język wszystkich partii, tak samo jak na potrzeby rozmowy twarzą w twarz z każdym życzliwym bądź wrogim obywatelem, Emmanuel Macron nie był już łącznikiem instytucji Republiki, ale samotną i wszechobecną jednostką, przyciągającą wzrok wszystkich. Jego pretensje do przejścia nad wszystkimi sprzeciwami i zsyntezowania wszystkich opinii, aby być w centrum »kręgu rozumu«, nie były jedynie wyrazem jego osobowości, ale opierały się na procesie wyjścia z roli koalicji rządzącej” – ocenia.
Jak stwierdza Pierre Manent, oprócz wspólnego „horyzontu europejskiego” części prawicy i lewicy, tworzących partię Emmanuela Macrona, pojawiła się również wspólna odraza do skrajnej prawicy. „Ten okres zdefiniował również wzrost, nie tyle w siłę, ile w rozmiar partii, która była odrzucona, a nawet przeklęta. Partie rządzące mogły lekceważyć najbardziej żarliwe życzenia ich wyborców, zachowując bezdyskusyjny argument: »My przynajmniej nie jesteśmy nimi«” – tłumaczy filozof. „To, co uderza w fenomenie odrzuconej partii, wpierw Front National, potem Rassemblement National, to kontrast między jej lenistwem intelektualnym, rzadkością i ubóstwem jej inicjatyw, jej niezdolnością w ciągu 40 lat do osiągnięcia jakiegokolwiek zakorzenienia społecznego a jej sukcesami wyborczymi, które niemal stale rosną. Partia rozwijała się nie przez energię czy jakość swoich działań, ale w odpowiedzi czy raczej jako reperkusja, można powiedzieć, mechaniczna reakcja na coraz większe braki następujących po sobie rządów. Klątwa na nią rzucona stała się jej talizmanem” – ocenia.
„Trzeba podkreślić, że to niekończące się starcie między kręgiem rozumu czy kręgiem republikańskim z jednej strony i Rassemblement National z drugiej pociąga za sobą wyłączenie systemu reprezentacyjnego. Nie ma już dwóch partii, reprezentujących dwie opcje polityczne, ale spierają się prawowici członkowie korpusu obywatelskiego i ci, którzy są z niego wykluczeni. To już nie jest debata mająca na celu definicję wspólnej sprawy, to uwidocznienie ontologicznego czy religijnego rozdziału między wybranymi i potępionymi” – zaznacza.
„Zamiast katharsis, związanego z rywalizacją obywatelską prowadzoną zgodnie z zasadami, jest egzorcyzm poprzez wykluczenie, po którym zwyciężony jest upokorzony i znieważony, a zwycięzca jest wystawiony na sprzeciw, który stanie się paraliżujący: głosując na ciebie, nie głosowaliśmy na ciebie, ale przeciw innemu, i dobrze o tym wiesz” – dodaje.
„Mówiłem o kręgu rozumu i partii narodowej. Muszę powiedzieć jedno słowo o trzecim protagoniście. Oddajmy sprawiedliwość Jeanowi-Lucowi Mélenchonowi: tłumaczy on z dużą siłą i jasnością, co chce zrobić. Chce stworzyć nowy lud, nasz lud, jak mówi z ojcowską dumą. Ten lud będzie faktycznie nowy, ponieważ będzie złożony, że tak powiem, ze wszystkich ludów świata, które wprowadzą tak naturalnie i szczerze formy życia wśród dawnych i nowych obywateli tego kraju, że wtopią się w ten nowy lud, nasz lud” – ocenia.
W obliczu konfliktów politycznych obywatele Francji powinni zdaniem filozofa wziąć odpowiedzialność za przyszłość kraju. „Ratunek nie nadejdzie z Europy, która wycofuje się, gdy tylko coś się dzieje; jeszcze mniej prawdopodobne jest, by nadszedł od ludu-ludzkości, która znajduje swoją jedność i energię tylko w nienawiści. Pomoc przyjdzie jedynie od nas, narodu francuskiego, rządzonego zgodnie z systemem republiki reprezentacyjnej, systemem, którego prawowitość jest stale przysłaniana i którego funkcjonowanie jest ograniczane przez nasze sądy najwyższe. Nikt nie przyjdzie nam z pomocą, jeśli nie będziemy sami sobą rządzić” – podkreśla Pierre Manent.
Oprac. Julia Mistewicz-Delanne