Przedwyborcze debaty stają się coraz bardziej agresywne
Społeczeństwo amerykańskie staje się coraz bardziej podzielone przez linie partyjnego podziału, a liderzy walczących ze sobą ugrupowań korzystają z coraz gorętszych nastrojów. W debatach pada coraz częściej używana jest agresywna retoryka i argumenty ad personam. Co to oznacza, dla tegorocznej kampanii prezydenckiej? Telewizyjny pojedynek Joe Bidena i Donalda Trumpa może odpowiedzieć na te pytania.
Amerykańskiej opinii publicznej nie są obce wyborcze debaty, których potencjał może zmienić los wyborów. Wręcz przeciwnie. Stany Zjednoczone są miejscem, gdzie słowny pojedynek kandydatów jest swego rodzaju tradycją i świętością, respektowaną przez rywalizujących ze sobą Republikanów i Demokratów. Od słynnej debaty w 1960, kiedy młody i elokwentny John F. Kennedy, oglądany przez 70 milionów Amerykanów, pokonał spoconego i poirytowanego Richarda Nixona, aż do 2020, kiedy Joe Biden, przez wiele uważany za politycznego emeryta, zaskoczył odbiorców (i Donalda Trumpa) swoim wigorem, ta forma prezentacji kandydatów była i jest jednym z filarów amerykańskich wyborów.
Ale podczas gdy przez długie lata wyborcy przed telewizorami oglądali polityków, starających się przedstawić swój program w atrakcyjny sposób, w przeciągu ostatnich lat debaty stały się czymś innym. Począwszy od 2016, kiedy kandydatka Demokratów, Hillary Clinton starła się z przyszłym prezydentem, Donaldem Trumpem, debaty wyborcze stały się polem bitwy, a nie miejscem … właśnie debaty.
Ma to związek z polaryzacją społeczeństwa amerykańskiego, która ponad wszelką wątpliwość jest coraz większa. Już w 2014 roku badania wskazywały, że 36% republikanów uważa sympatyków Partii Demokratycznej za egzystencjalne zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Po drugiej strony barykady wynik był niewiele mniejszy, 27 procent. Obecnie takie badania być może pokazałby nawet większe liczby. Co więcej, media społecznościowe dolewają oliwy do płonącego już z pełną siła ognia.
Tzw. „bańki informacyjne” zamykają obydwie strony barykady w bezpiecznych strefach, odpornych na informacji dochodzące z drugiego obozu. W ten sposób umiarkowani stają się radykałami.
A dyskurs polityczny traci na tym, zwłaszcza, że podczas debat wyborczych coraz częściej wypowiadane są agresywne zdanie, mające zdobyć poklask właśnie radykałów, a nie umiarkowanej większości, znacznie bliżej centrum. Debata wyborcza podczas poprzedniej kampanii prezydenckiej jest tego doskonałym przykładem. Donald Trump mówiący „W tobie nie ma nic inteligentnego Joe”, Biden odpowiadający słynnym „Czy ty się zamkniesz” to tylko parę przykładów zaostrzającego się języka debaty publicznej w kraju, który jest jedną z kolebek współczesnej demokracji.
Dane wskazują, że liczba osobistych ataków na przeciwnika będzie prawdopodonie coraz większa. W 2016 roku podczas amerykańskiej kampanii wyborczej rozbrzmiały 22 ataki. 4 lata później było już ich 39. Nietrudno przypuszczać, że tegoroczna debata wyborcza może przyczynić się do tego, że zostanie ustanowiony, niechlubny rekord.
W takim dyskursie wszystkie chwyty są dozwolone. Wątki rodzinne, skandale seksualne (domyślne lub te realne), posądzania o rzekomy socjalizm czy bycie agentem obcego wpływu… Lista jest długa ale niestety, bardzo skuteczna. Kolejne wybory pokazują, że zaostrzający się spór mobilizuję wyborców jak nigdy dotąd. Przez jakiś czas może to być skuteczna metoda na zdobycie prezydenckiej fuchy. Ale w końcu szklany sufit pęknie, a agresja w debatach wyborczych wyda niepokojące owoce.
Maciej Bzura