
Skąd się bierze agresja wobec księży w Polsce
Co drugi ksiądz diecezjalny w Polsce padł ofiarą agresji werbalnej lub ataku fizycznego w ciągu ostatnich 12 miesięcy – donosi Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego (ISKK) w Polsce, który przeprowadził pierwsze w naszym kraju badanie tego zjawiska. Raport z tych badań trudno zignorować, ale powinien stać się wstępem do dyskusji na pewno wewnątrz samego Kościoła.
Agresja wobec księży, jak zresztą agresja wobec jakiejkolwiek innej grupy społecznej, to sygnał, że społecznie dzieje się coś niedobrego. Gdy dojrzały człowiek przyłapie się na tym, że zaczyna zachowywać się agresywnie – zwykle negatywne emocje wybuchają same z siebie – zatrzymuje się nad tym i szuka przyczyn tego swojego zachowania najpierw w samym sobie. Negatywne emocje, jeśli się pojawią, nie są niczym złym – zwykle sygnalizują, że zagrożona jest jakaś wartość; gdy jednak zamieniają się w agresję przeciwko komuś, również przeciwko samemu sobie, to alarm, że czas zająć się nimi na spokojnie. Może to przeciążenie, może długotrwały stres, może po prostu sygnał, że system nerwowy z czymś sobie nie radzi. Przyczyna agresji nigdy nie leży przecież po stronie jej ofiary, nawet jeśli zachowanie ofiary przyczyniło się do powstania u oprawcy złych emocji.
Agresja wobec księży w Polsce – skala problemu
ISKK przeprowadziło swoje badania metodą ankiety elektronicznej jesienią wśród księży diecezjalnych w Polsce. Jak wskazują sami ich autorzy odsetek respondentów (blisko tysiąc na 23 tys. księży w Polsce) nakazuje traktować ich wyniki z ostrożnością: nie wszystkie kurie biskupie wysłały link do ankiety do swoich kapłanów, badanie było oddolną inicjatywą Instytutu. Ponadto objęto nimi na razie tylko księży diecezjalnych, pomijając zakonników i zakonnice. Niemniej wyniki są alarmujące. 49,7 proc. polskich księży doświadczyło w ciągu ostatnich 12 miesięcy przed badaniem jakiejś formy agresji wobec siebie w przestrzeni publicznej. Najczęściej była to agresja słowna, wyzwiska czy drwiny na ulicy pod adresem przypadkowo przechodzącego kapłana, ale również zdarzały się napaści fizyczne.
Badania wskazują również, że zaatakowani księża najczęściej tego nigdzie nie zgłaszali, zatem to, co już przedostało się do mediów, było jedynie czubkiem góry lodowej. Nie zgłaszali, bo albo bagatelizowali sprawę („to było zbyt błahe”), albo nie wierzyli, że zgłoszenie coś da, albo chcieli uniknąć formalności, albo zwyczajnie bali się zemsty. (odsyłam do pełnego raportu z badań, gdzie podano odsetki odpowiedzi na poszczególne pytania)
Doświadczenia te powodowały, że wychodząc poza teren swojej parafii w stroju duchownego kapłani tracili poczucie bezpieczeństwa. Aby tego uniknąć albo rezygnowali z zakładania sutanny/koloratki, albo omijali potencjalnie niebezpieczne miejsca, w ostatecznych wypadkach prosili nawet biskupa o zwolnienie z nauczania katechezy w szkole albo o przeniesienie na inną parafię. Tu jednak trzeba również zaznaczyć, że największa liczba ankietowanych zaznaczyła odpowiedź „nie robiłem nic, aby uniknąć niebezpieczeństwa”.
Gdy wyniki tego badania pojawiły się w mijającym tygodniu w mediach, w komentarzach do nich zaroiło się od w zasadzie spodziewanych wypowiedzi: „sami sobie winni”, „niech nie narzekają, tylko wezmą się do roboty”. To jednak, że nie dziwią nas już nawet takie reakcje anonimowych komentatorów pokazuje, że mamy w zasadzie przyzwolenie na przemoc. A to oznacza w zasadzie to samo, co powiedzieć ofierze innego typu agresji: sama sobie winna.
Zbyt proste wytłumaczenia
Gdy w środowisku kościelnym mówi się o tym zjawisku, najczęściej jego przyczyny bywają sprowadzane do prostego wniosku: eksplozję niechęci czy nawet agresji wobec Kościoła i ludzi z nim kojarzonych wywołały media, które nagłaśniały grzechy ludzi Kościoła. Trudno z tym argumentem się nie zgodzić, jednak moim zdaniem nie powinien on prowadzić do wniosku, że grzechy ludzi Kościoła powinny być ukrywane przed społeczeństwem. Prawda, nawet ta najohydniejsza, powinna być ujawniona, bo zawsze prowadzi do oczyszczenia i wyzwolenia. Niestety przez całe lata Kościół instytucjonalny nie wypracował sobie wewnętrznych mechanizmów właściwego reagowania na odkrycie nadużyć czy przestępstw u osób duchownych, albo raczej: mechanizmów reagowania na odkrycie wszystkich przypadków przestępstw. Nie było problemu by złapany pod wpływem alkoholu ksiądz kierowca znalazł się w więzieniu; ksiądz dopuszczający się przestępstw seksualnych, zwłaszcza wobec osób bezbronnych i najsłabszych niestety traktowany był inaczej. Najdelikatniej mówiąc metody oczyszczenia czy kary, stosowane przez lata w Kościele w takich sprawach, były niewystarczające.
W sytuacji ujawnienia, i to masowego, tego typu zawstydzających spraw, trudno się dziwić, że wiele osób zawiodło się na Kościele i osobach duchownych jako autorytecie i przewodniku. Szczególnie mocno zawiedli się chyba ci, którzy specjalnie mocno w Kościele nigdy nie byli i akceptowali odziedziczoną po przodkach historycznie wysoką pozycję społeczną księdza bezmyślnie i z rozpędu. Zawód rodzi oczywiście frustrację, a u niedojrzałych ludzi – również agresję. Ale to w żadnym wypadku nie usprawiedliwia karania większości Bogu ducha winnych kapłanów społecznym linczem.
Zacznijmy dojrzałą dyskusję
Sytuacji nie można zignorować. Zarówno po stronie społecznej, gdzie agresja wobec księży zostałaby włączona do ogólnej kampanii przeciwko agresji wobec różnych grup, jak i po stronie wewnątrz kościelnej. Przestrzegałabym jednak przed najprostszym zwalaniem winy na zły świat, który niewinny Kościół instytucjonalny chce prześladować. Tłuste lata masowego katolicyzmu rozleniwiły. Ujawniły, jak źle działają mechanizmy radzenia sobie z instytucjonalnym grzechem, czujność skierowały na zewnątrz, dopuszczając, że w środku zaczęło się psuć to i owo. Ton moralnego pouczania listów pasterskich bardzo źle brzmi w sytuacji, gdy wysyłają je biskupi nieumiejący skutecznie odsunąć przestępcy seksualnego od pracy z jego ofiarami.
Zaangażowani w Kościele katolicy świeccy, tacy jak choćby wychowani przez ks. Franciszka Blachnickiego dorośli już dawni oazowicze, mają sporo pomysłów na to, jak pomóc Kościołowi w Polsce przetrwać czasy galopującej laicyzacji. Nie brakuje też Bożych kapłanów, zakonników i sióstr zakonnych, którzy wiedzą jak prowadzić pogłębione duszpasterstwo dorosłych, jak zafascynować Panem Jezusem dzieci i młodzież, ale też jak poradzić sobie z trudnymi sytuacjami ujawnienia przestępczej działalności jakiegoś duchownego w danej strukturze. Przykład komisji, którą powołali ojcowie dominikanie do zbadania sprawy Pawła M. – byłego już dominikanina, który skrzywdził wiele osób, pokazuje że jest możliwe zrobić to skutecznie i ograniczyć „pożar” w postaci gwałtownego spadku zaufania do dominikanów w ogóle.
Wystarczy tych, którym zależy i którzy mają pomysł, dopuścić do skutecznego, wspólnego z biskupami działania.
Anna Druś