
Czy wysyłać polskie wojska na Ukrainę?
Cały projekt europejskich sił pokojowych na Ukrainie jest mrzonką, dla której jak dotąd nie widać nawet cienia realności. Żeby nabrać w tej mierze pewności, wystarczy uważnie słuchać tych europejskich przywódców, którzy mówią, iż są gotowi swe wojska wysłać na Ukrainę.
Trzy kluczowe partie polityczne licytują się ostatnio, która mocniej i głośniej przeciwstawi się jakiemukolwiek polskiemu udziałowi w hipotetycznych siłach pokojowych na Ukrainie.
Nie ma dwóch zdań, że nadzwyczajna gorliwość i krzykliwość liderów i ich prezydenckich kandydatów w tej materii budzi (przynajmniej we mnie) jakiś polityczny niesmak. Chyba każdy bowiem rozumie, że pryncypialne racje, militarne uzasadnienia czy patriotyczne motywy, podnoszone tak przez Platformę, PiS, jak i Konfederację, nie są przecież głównymi przesłankami owej międzypartyjnej licytacji.
Rzeczywistą przesłanką (tu – rzecz jasna – nie odkrywam Ameryki) jest narastający nacjonalistyczny nastrój polskiej opinii publicznej, w który trzeba się wpisać, aby mieć szanse wygrać wybory prezydenckie. W tym sensie można z przekonaniem powiedzieć, że majowe wybory głowy państwa już teraz wywarły decydujący wpływ na polską politykę zagraniczną, i to w kierunku wyraźnie populistycznym. Bo też przedwyborcza licytacja w schlebianiu nastrojom nacjonalistycznym ludu nie jest niczym innym jak jedną z najbrzydszych odmian politycznego populizmu.
.I prawdę mówiąc, gdybym na ten temat miał tyle do powiedzenia, to nie zabierałbym się za pisanie tego felietonu. A jeśli się jednak zabrałem, to dlatego, że mam przekonanie, iż pomimo tej brzydkiej, populistycznej motywacji liderów Platformy, PiS-u i Konfederacji ktoś musi jednak owych liderów wziąć w obronę. Zwłaszcza że w tzw. „głównonurtowych” mediach rzekomi znawcy polskich interesów strategicznych z zapałem piętnują stanowisko naszych polityków, oskarżając nawet polskiego premiera o odegranie decydującej roli w doprowadzeniu do impotencji całej Unii Europejskiej w kryzysie wschodnim, co faktycznie zostało obnażone w wyniku głośnych „narad paryskich”, zwoływanych ostatnio przez Macrona. Otóż ani Polska nie odegrała istotnej roli w paryskich manifestacjach europejskiego „imposybilizmu” na Wschodzie, ani też od żadnego poważnego lidera politycznego w Polsce nie można dziś oczekiwać wyrywania się z koncepcjami polskiej militarnej wycieczki gdzieś nad Dniepr i Zaporoże albo nawet dalej – pod Słowiańsk i Donieck. A deficyt realnego myślenia o polityce charakteryzuje w tym przypadku nie trzy główne partie, ale raczej ich zajadłych krytyków.
Zreasumujmy zatem argumenty, jakie mogliby czy też powinni brać pod uwagę polscy liderzy polityczni, zaczynając od tych racji zewnętrznych, które – jak już się rzekło – nie były w tej sprawie decydujące. Przede wszystkim cały projekt europejskich sił pokojowych na Ukrainie jest mrzonką, dla której jak dotąd nie widać nawet cienia realności.
Żeby nabrać w tej mierze pewności, wystarczy uważnie słuchać tych europejskich przywódców, którzy mówią, iż są gotowi swe wojska wysłać na Ukrainę. Główny zwolennik – prezydent Macron zastrzega się, że jeśli jacyś Francuzi mieliby być na Ukrainie, to „daleko od frontu” i „w niewielkiej liczbie”. Ale jeśli tak, to po co mieliby tam jechać? Drugi skaptowany do tej akcji premier Starmer mógłby się ewentualnie przyłączyć, ale tylko pod warunkiem militarnego udziału Amerykanów. Ale wiemy, że to właśnie Trump kategorycznie wykluczył. O ile dobrze słuchałem, to wśród chętnych jest jeszcze duńska premier Frederiksen, która pokornie daje do zrozumienia, że jeśli wszyscy by tam szli, i to z pomocą Amerykanów, no to i ona jakoś by się dołączyła. I to by było chyba tyle.
Czy ktoś to w ogóle może traktować poważnie? Chyba tylko Macron, który nie od dziś za wszelką cenę, nawet w najgłębszym kryzysie, szuka jakiejkolwiek okazji do zamanifestowania tzw. „europejskiej autonomii strategicznej”, co wobec realiów politycznych i militarnych Europy sprawia, że jego wysiłki wyglądają raczej na wybryki bonapartystyczne niźli realistyczne przedsięwzięcia. Ale idźmy dalej w argumentacji.
Czy ktoś naprawdę serio myśli, iż wojska krajów NATO, nawet bez parasola ochronnego Ameryki, mogłyby zostać wysłane na Ukrainę za zgodą czy wręcz na wniosek Moskwy? Owszem, NATO-wskich żołnierzy można było do takiej czy innej akcji instalować na Ukrainie, nim przystąpiono do rozmów z Moskwą i wbrew jej woli. Tak jak sugerował to w kwietniu 2022 r., podczas pierwszej wyprawy do Kijowa, Jarosław Kaczyński. Ale i Ameryka, i Europa odżegnywały się wtedy od czegoś takiego niczym diabeł od święconej wody.
Więc teraz, gdy rozmowy z Moskwą o rozejmie się zaczęły, a wszelkie decyzje co do Ukrainy wymagają konsensu z Putinem, kremlowski tyran miałby pójść na układ, wprowadzający na Ukrainę korpus państw NATO? Na tę Ukrainę, którą zamierza w całości zlikwidować albo sobie podporządkować, czego rosyjska delegacja nie kryła nawet szczególnie po negocjacjach w Rijadzie? Trudno się dziwić, że oficjalna Moskwa przybierała ostatnio ton ironiczny, informując o kategorycznym odrzuceniu wszelkich takich planów.
No dobrze, ale załóżmy, że Trump jest cudotwórcą, który zaczarowaną różdżką potrafi omamić Putina i osłabić jego umysł, tak że w efekcie Moskwa podpisze się pod prośbą o wojska zachodnie na Ukrainie. (Trochę tak, jak Wałęsa i Wachowski w 1993 roku potrafili na tyle upić w Otwocku Jelcyna, że ten po obudzeniu się nie miał już siły, by protestować przeciw polskiemu wejściu do NATO).
I wtedy nad Dniepr i pod Donieck ruszyłby zapewne jakiś nędzny i nieliczny korpusik europejski, źle wyposażony w amunicję (której w Europie w ogóle brak) i uciekający z linii frontu w razie wznowienia prawdziwej wojny. Pamiętamy przecież świetnie rolę, jaką odegrały francuskie i holenderskie siły pokojowe w roku 1995 w Bośni, kiedy bojówki serbskie ruszyły mordować bośniackich mieszkańców. I jak myślisz, Czytelniku? Czyż nie jest oczywiste, że pierwsze zbrojne prowokacje, jakie zaplanowaliby Moskale, byłyby skierowane przeciw żołnierzom polskim? Zgodnie z tą dobrze znaną moskiewską rachubą, że nie tylko Ukraińcy, ale i wielu na Zachodzie kupi legendę o awanturniczych Polakach, którzy na Ukrainę przyszli nie po to, aby czynić pokój, ale dlatego, że gna ich tam resentyment podboju ziem dawnej Rzeczypospolitej.
Oczywiście, wszystko to inaczej by wyglądało, gdyby po sławnej prowokacji Hegsetha w Brukseli („Idźcie sobie na Ukrainę, ale bez żadnych gwarancji NATO czy USA”) Europa miała już dano przygotowany dwustutysięczny korpus, uzbrojony i wyposażony po zęby, wówczas także z polskim udziałem.
Można przewidzieć, że Moskwa i tak nie wpuściłaby dobrowolnie takiego korpusu na Ukrainę. Ale przynajmniej taka akcja podniosłaby prestiż Europy, pokazała jej zdolność do samodzielnego działania, a taki mocny korpus mógłby się jeszcze bardzo przydać po prawdopodobnym załamaniu się amerykańskich wysiłków pokojowych. Wtedy – to byłoby całkiem co innego.
No i tu wracamy do początku. Dlaczego Tusk, Kaczyński czy Bosak mieliby teraz narażać szanse wyborcze swoich kandydatów prezydenckich, zgłaszając swój akces do projektu niepoważnego, nierealistycznego, a wysuniętego przez Amerykę tylko po to, by obnażyć impotencję Europy, a przez Moskwę odrzucanego z ironiczną pewnością siebie? I to na dodatek projektu, który gdyby przy nagłym osłabieniu umysłowym Putina jakimś cudem się urzeczywistnił, to nieuchronnie przybrałby – jak niegdyś w Bośni – postać karykatury, a Polskę i Wojsko Polskie wystawił na ryzykowne moskiewskie prowokacje. Czy ktoś z pryncypialnych krytyków polskiej polityki byłby w stanie mi to wytłumaczyć?
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach „Wszystko co Najważniejsze”, gdzie w każdą sobotę ukazują się felietony Jana Rokity pod tytułem „Luksus własnego zdania”. Przedruk za zgodą redakcji.

Jan ROKITA
Filozof polityki. Absolwent prawa UJ. Działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989-2007, były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Wykładowca akademicki. Autor felietonów "Luksus własnego zdania", które ukazują się w każdą sobotę we "Wszystko co Najważniejsze".