Wybór prezydencki

Wybór prezydencki

Przychodzi Tobiasz Bocheński do Radia ZET i mówi: „To ja”. A to wcale nie będzie on.

Pisałem ostatnio [„Wybory prezydenckie 2025. Kto wystartuje i kto wygra” –[LINK] o kandydatach na kandydata Koalicji Obywatelskiej (że to będzie Donald Tusk). Na razie nic mnie nie przekonuje, jakoby miało być inaczej. 

Prawybory w Platformie osłabiają obu kandydatów. Jeszcze parę dni i reszta Polski zacznie mieć podobny stosunek do Rafała Trzaskowskiego jak warszawscy wyborcy KO, którzy chcą, by kandydatem został Radek Sikorski. Swoją drogą, jeszcze nie zrozumieli, że gdyby Trzaskowski został prezydentem Polski, przestałby być prezydentem Warszawy i byłaby jakaś szansa na ratunek dla stolicy.

Z kolei Radkowi Sikorskiemu, człowiekowi błyskotliwemu, lecz – tu niestety, reagując na sugestie redakcji, muszę owinąć w bawełnę – wciąż w niektórych zachowaniach bardzo nastoletniemu; w gorączce prawyborczej kampanii coraz częściej zdarza mu się powiedzieć słowo za dużo. 

Do tego jego sławna żona wyraźnie daje znaki, że nie jest zainteresowana pełnieniem funkcji pierwszej damy. Czemu właściwie nie ma się co dziwić, bo trwa przecież jej osobista wojna ze złem uosabianym przez Donalda Trumpa, której jako polska pierwsza dama raczej nie mogłaby prowadzić. 

Wszystko to podbijają w społecznościowych mediach sekundanci obu kandydatów, utrwalając w wyborcach podprogowe podejrzenie, że i z jednym, i z drugim coś jest nie tak.

A tymczasem Donald Tusk zajmuje się Orlikami i ogłasza zamrożenie cen prądu. I w odpowiednim momencie, czyli kiedy obaj już w wystarczający sposób obrzuceni będą, excusez le mot, gnojem, wjedzie cały na biało i powie: nie chciałem, ale przyszłość Uśmiechniętej Polski jest najważniejsza, muszę więc wystartować. I wszyscy, dla których Uśmiechnięta Polska jest najważniejsza, będą to rozumieć, gdyż dla wszystkich, dla których Uśmiechnięta Polska jest najważniejsza, będzie to oczywiste.

Co tymczasem słychać w największej opozycyjnej partii? Nic dobrego. Można odnieść wrażenie, że żyje się tam w przekonaniu, iż zwycięstwo Trumpa gwarantuje jej wygraną w Polsce. A skoro wygrana jest pewna, skoro wygra ktokolwiek wystawiony przez jedynie słuszną prawicę, zajmuje się ona tym, by kandydatem partyjnym został kandydat tej frakcji. 

Problem polega na tym, że chyba nikt (poza człowiekiem, z którym o tym ostatnio rozmawiałem), nie odrobił lekcji i nie zastanowił się, o co chodziło w amerykańskich wyborach. 

Nie ma się w sumie czemu dziwić, bo ludzie widzą, co chcą. Słyszą, co im pasuje. Jak to mówią za oceanem: It is just the way it is.

Dlatego więc PiS-owi hardcore’owcy, ci, którzy od zawsze szydzą z mitycznego centrum, uważają, że Donald Trump wygrał, bo był twardy światopoglądowo. Tak jak oni twardzi są światopoglądowo. 

Tymczasem było zupełnie nie tak. Z powodów światopoglądowych przegrała Kamala Harris. Przegrała, bo to ona była twarda światopoglądowo. 

Trump wygrał argumentem, który przekonuje ludzi niezależnie od ich stosunku do aborcji. Przypomniał ludziom, jak się im żyło w czasie, kiedy był prezydentem. Przypomniał ostatni moment, kiedy żyło im się dobrze, czyli chwilę przed pandemią. Bo potem było już tylko źle. 

Donald Trump przypomniał tamte dobre czasy i powiedział, co zrobi, żeby wróciły. Że zlikwiduje podatki od napiwków. Że zlikwiduje podatki od nadgodzin. Że będzie dbał o interes ludzi. Harris nie miała takich propozycji. Za to oferowała różnorodność.

Czy w polskiej tzw. prawicy jest ktoś, kto mógłby przypomnieć wyborcom czasy, kiedy im się żyło lepiej? Jest taki człowiek. Były premier. W kampanii miałby o czym opowiadać. Te historie leżą nieużywane, bo w 2023 r., zamiast je opowiadać, wychodząc naprzeciw PiS-owskim hardcore’owcom, zajmował się tym, że Donald Tusk… Niestety dziś, w PiS-owskich prawyborach nie ma szans. Starzy towarzysze uważają, że nie jest wystarczająco ich. A większość partyjnych frakcji uważa, że lepiej by było wybory przegrać, niż dopuścić, by ten człowiek je wygrał. 

Trudno nie odnieść wrażenia, że PiS zajmuje się teraz wyłącznie PiS-em. Efekty widzimy w postaci przypadkowej grupy ludzi, którzy uchodzą za kandydatów na kandydata. Przypadkowych, bo tak jak nie odrobiono lekcji amerykańskiej, tak samo nie odrobiono lekcji wyborów z 2015 roku. Andrzej Duda wcale nie był przypadkowym, mało rozpoznawalnym kandydatem. Jesienią 2014 roku, gdy ludzie zaczęli wpisywać to nic im niemówiące nazwisko w Google, wyskakiwało: najlepszy poseł w rankingu „Polityki”, wiceminister sprawiedliwości odpowiedzialny za komputeryzację sądów, prawnik Lecha Kaczyńskiego, europoseł i tak dalej, i tak dalej.

A dziś, kiedy wpisujemy w Google na przykład nazwisko Bocheński, to nam wychodzi, że w Radiu Zet opowiedział dowcip. Nawet śmieszny, choć nie dla wszystkich.

Ale jakie to wszystko ma znaczenie, skoro od dawna wiadomo, że wybory w maju wygra Krzysztof Stanowski.

Tekst pierwotnie ukazał się we „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Marcin KĘDRYNA

Marcin KĘDRYNA

Analityk polityczny. Wieloletni współpracownik Andrzeja Dudy, b. dyrektor Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta RP.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.10.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się