Wciąż wierzę w dziennikarstwo
Wierzę w wysokojakościowe dziennikarstwo, ponieważ wierzę w rozum, w ludzi i w prawdę, która ma wartość i znajdzie odbiorców – mówi w wywiadzie dla „Przewodnika Katolickiego” Eryk MISTEWICZ, prezes Instytutu Nowych Mediów.
Anna DRUŚ: Jaka była – tak szczerze – pana pierwsza myśl, gdy zobaczył pan na X.com wpis Zbigniewa Stonogi z nagraniem rzekomego zebrania redakcji Kanału Zero?
Eryk MISTEWICZ: Pierwsza myśl – że to zebranie nie wygląda naturalnie, bo w taki sposób nie odbywają się kolegia redakcyjne. Ale publikacja tego nagrania była momentem, w którym całe środowisko lewicowo-liberalne mogło wreszcie wykrzyczeć: na to czekaliśmy! Jednak choć zostało zwyczajnie nabrane – już po kilku godzinach widać było, że ta sytuacja niczego ich nie nauczyła.
Był pan zaskoczony, że kilku wybitnych dziennikarzy dało się tak wkręcić?
Eryk MISTEWICZ: Zero zdziwienia. Wiedziałem, że wcześniej czy później musiało nastąpić takie przekłucie balonika pewnej ich arogancji, pogardy dla widzów i czytelników, ich przekonania o swojej wyjątkowości. Można było się spodziewać, że na jaw wyjdzie wszystko to, co sprawia że nie tylko w Polsce, ale i na świecie szacunek dla mediów i ich wiarygodność, idą gwałtownie w dół.
No dobrze, ale jakie błędy popełnili ci dziennikarze, którzy się na tę prowokację nabrali?
Eryk MISTEWICZ: Sami uwierzyli w to, do czego przekonują swoich odbiorców: że ich bańka jest prawdziwym światem. Wpadli we własne sidła. Niewiele jest w Polsce mediów, które potrafią w miarę obiektywnie przedstawiać sytuację po różnych stronach sporu. Odbiorcy dziś wymuszają na „swoich” mediach wzmacnianie tego przekazu, w który wierzą. To wszystko jest na rękę także wydawcom – gdyby nie było tego sporu ideowego czy politycznego media w ogóle nie budziłyby już zainteresowania. Napędzają się zatem hejtem i fałszem, co w żaden sposób nie rozwija zarówno odbiorców, jak i naszej wspólnoty. A jest wyjątkowo niebezpieczne dla kraju w obecnej sytuacji geopolitycznej.
Tymczasem nie-dziennikarze nie dali się nabrać na fałszywe nagranie…
Eryk MISTEWICZ: Tak. I to pokazuje, jak dzięki mediom społecznościowym zmieniła się definicja słowa „dziennikarz”. Czy dziennikarzem jest osoba która szybciej dotrze do informacji amerykańskiej sondażowni podanej w innych mediach – nawet jeśli ta informacja nie jest prawdziwa? Kim jest dziennikarz zawodowy dziś, a kim ten obywatelski? Kim jest przy nich lotna, znająca języki osoba pracująca jako astrofizyk, biochemik czy specjalista od małych owadów, która dzieli się swoją wiedzą w mediach społecznościowych?
Ale problem niewiarygodnych dziennikarzy występuje chyba nie tylko w Polsce?
Eryk MISTEWICZ: Oczywiście, mierzą się z tym różne kraje. Francuzi na przykład rozwiązali to w ten sposób, że do kontaktu ze światem polityki np. przez konferencje prasowe dopuszczeni są jedynie posiadacze legitymacji prasowej wydawanej przez państwo. To model daleko idący, ale chroniący Republikę – Francję – przed choćby wpływem zagranicznych mediów takim jak ma to miejsce w Polsce.
Co w Polsce doprowadziło nas do punktu, w którym są nasze własne media?
Eryk MISTEWICZ: To był długi proces. Na początku lat 90. na łamach „Gazety Wyborczej” toczyły się ważne, debaty, wskazujące, komu można ufać, a kto jest wariatem, ksenofobem, słabym aktorem, kiepskim pisarzem. Łatki rozdawane przez to środowisko były traktowane bardzo poważnie. Dziś – ludzie są w stanie żyć bez lektury jakiejkolwiek gazety codziennej, ale też bez oglądania wieczornych programów informacyjnych czy porannej rozmowy w ogólnopolskim radiu. Docierają do informacji innymi sposobami – a najczęściej dostają je wprost na smartfona, który dopasowuje je do tego, co już wcześniej polubili, nad czym się zatrzymali.
Czyli znów wracamy do baniek informacyjnych!
Eryk MISTEWICZ: Na szczęście istnieje pewna grupa świadomych, wymagających odbiorców, którzy cenią wysokojakościowe dziennikarstwo i jeśli raz na jakimś źródle wiedzy się zawiodą – banują je w swoim telefonie czy komputerze. Niestety – tacy odbiorcy stanowią mniejszość i będzie ich jeszcze mniej. Wciąż nie ma w polskich szkołach poważnej edukacji medialnej, media publiczne także są wielką porażką. Zarówno poziom edukacji w szkołach, wymagania w programach nauczania, jak i jakość mediów publicznych, to w ostatnich dekadach równia pochyła. Niszczymy wspólnotę, wszyscy.
Jest w takim razie dla dobrego dziennikarstwa czy dobrych mediów jakaś nadzieja?
Eryk MISTEWICZ: Wciąż wierzę w wysokojakościowe dziennikarstwo, ponieważ wierzę w rozum i wierzę w ludzi. Wierzę, że nie zabraknie takich, którzy będą swoją uwagą nagradzać to, co wiarygodne – a uwaga jest dziś najcenniejszą walutą. I że nie zabraknie tych, którzy oczekują czegoś więcej niż emocjonalnej papki. Dowodzi tego choćby rozwój bogatego segmentu prasy katolickiej – mimo wszystkich problemów, z którymi się mierzy. Cieszę się z rozwoju kierowanego przeze mnie Instytutu Nowych Mediów: „Wszystko co Najważniejsze”, zarówno pisma, jak i portalu opinii; ale też tygodnika „Gazety na Niedzielę”. Projekty startowały od zera a dziś mają rosnące zadziwiająco szybko grupy zaangażowanych czytelników. Najlepszy dowód, że nie brakuje ludzi, którym zależy na wiarygodnej informacji, bo nie chcą się skompromitować wprowadzając do swoich mózgów fałszywki i przekazywać je dalej, a jednocześnie nie chcą żyć w kompletnej autarkii. Ale też wierzę w dobre dziennikarstwo, bo po prostu wierzę w prawdę – w to, że ma swoją wartość i swoich odbiorców. Życie nie znosi próżni.
W kontekście obecnej afery Stanowski-Stonoga mówi się o upadku autorytetu tzw. liderów opinii. Jak ich obecnie szukać? Jak rozpoznać wiarygodność takiej osoby?
Eryk MISTEWICZ: Po pierwsze nie iść za tłumem. Po drugie nie podawać dalej informacji niesprawdzonych i budzących nasze emocje – szczególnie te negatywne. Po trzecie – wyszukiwać i wspierać dobre projekty, dobre media oraz ekspertów dysponujących wiedzą w jakiejś konkretnej dziedzinie, nie udających, że znają się na wszystkim. Potrafiących publicznie przyznać się: „Nie wiem”. Dużym zaufaniem darzę w mediach społecznościowych konta pasjonatów i naukowców różnych dziedzin – często szeroko nieznanych, bez tytułów profesorskich, ale mających wielką wiedzę w swojej dziedzinie. Budzą moje zaufanie, bo wymagają od siebie dużo: wiedzą, że gdy podadzą coś niesprawdzonego albo zmanipulowanego – będą spaleni.
Wracając do Krzysztofa Stanowskiego i jego projektu Kanał Zero. Czy pana zdaniem tego typu model funkcjonowania dziennikarstwa wyznacza pewną przyszłość dla mediów?
Eryk MISTEWICZ: Na całym świecie. W Polsce takich ciekawych projektów także jest bardzo dużo. Choćby projekt Krzysztofa Skowrońskiego Radio Wnet, nadający audycje w różnych miastach Polski i tworzący ciekawą wspólnotę autorów – taką „republikę dziennikarską”. Coś ciekawego zaczyna tworzyć Krzysztof Ziemiec pod nazwą „Otwarta konserwa”. Projekty rosną jak grzyby po deszczu, ponieważ życie nie znosi próżni. A bariera wejścia nie jest już tak wielka jak w latach 90. Wielkie machiny medialne, które nie wykazują szacunku do czytelników, widzów czy słuchaczy – a ludzie to zawsze instynktownie wyczują – będą miały problemy z utrzymaniem pozycji, rządów dusz. Choć jeszcze przez kilka lat nie jest zagrożona pozycja największych mediów, tych z największymi pieniędzmi.
Czyli znów chodzi tylko o pieniądze?
Eryk MISTEWICZ: Nie tylko! Chodzi również o wsparcie państwa. Polski rynek medialny jest bardzo połamany, bo u nas prym wiodą media, za którymi stoją zagraniczne koncerny, a brakuje polityki państwa wspierającej wysokojakościowe media – choćby tak, jak się to dzieje we Francji. Brak jest choćby wsparcia dla bardzo ważnego społecznie segmentu mediów katolickich – co jest niepokojące, zważywszy na rolę jaką odgrywają dla wspólnoty, taką jak podtrzymywanie tradycji czy dostarczanie argumentacji dla czytelników w trwającej wojnie kulturowej, której istnienia nikt już teraz nie kwestionuje.
Rozmawiała Anna Druś
Tekst pierwotnie ukazał się w Przewodniku katolickim nr 33/2024>> Przedruk za zgodą Redakcji.