Demokracja walcząca – ogniem, mieczem i delegalizacją
W polskim dyskursie publicznym pojawiło się ostatnio sformułowanie „demokracja walcząca”. Jeszcze jeden przymiotnik? Wychowany w demokracji socjalistycznej, mam silną awersję do upiększania demokracji przymiotnikami. Były dla mnie jak rakotwórcze dodatki w pożywieniu. Moim marzeniem była demokracja bezprzymiotnikowa, zwyczajna, model podstawowy. Przedstawia się programy, głosuje, liczy głosy – jest wynik. A jeżeli naród wybierze ostry zwrot, to trudno. Zaakceptujemy, spróbujemy, skorygujemy.
Pojęcie demokracji walczącej nie jest nowe. Wprowadził je w 1937 niemiecki politolog Karl Loewenstein. Z powodu swojego żydowskiego pochodzenia wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie opublikował pracę o „militant democracy”. Wybór Hitlera pokazał, że dyktator może stosując metody demokracji dojść do władzy, by potem tę demokrację zniszczyć. Stąd powstaje idea, że demokracja powinna się przed tym móc bronić – nie ma wolności dla wrogów wolności. W parze z Loewensteinem wymienia się Karla Mannheima, twórcę takich pojęć jak „planowana demokracja” (geplante Demokratie) i „planowana wolność” (geplante Freiheit). Człowieka najwyraźniej nie można puścić samopas.
Walka i demokracja – to brzmi jak sprzeczność. W Wikipedii określana jest ona łagodniej jako „defensive democracy”, po francusku „démocratie combative”, po niemiecku „streitbare / wehrhafte Demokratie”. Jest ona oficjalnie podstawą systemu prawnego RFN. Nie może ona zostać usunięta na legalnej drodze lub poprzez decyzje większości. Wobec wrogów konstytucji (osoby, partie, organizacje) można działać prewencyjnie, zanim dokonają szkodliwych czynów.
Mocne. „Należy”, „musimy” – czyli kto? Oczywiście MY. Czyli kto? Ano ci, którzy dyktują warunki. Czyli w końcu decyduje argument siły. Logika za tym jest w zasadzie sensowna. Masy bywają ogłupione propagandą, sprytni demagodzy mogą wzniecać plemienną nienawiść, podobną jak nazistów wobec Żydów, jakobinów wobec wrogów ludu, komunistów wobec kułaków czy hunwejbinów wobec starych profesorów. Masy nie rozumieją głębszych zależności, kierują się emocjami, często są specjalnie otępiane przez „elity”. Skądinąd żyjąc bliżej konkretów, lepiej potrafią wykryć idiotyczne, destruktywne idee, pielęgnowane na uniwersytetach.
Rozumowanie jest podobne jak w przypadku demokracji liberalnej. Dzielimy ludzi na elity i plebs. Elity mianują się same, rozwijają się przez kooptację. Posiadając media, umiejąc tworzyć mądrze brzmiące teksty i podtrzymując swój autorytet wzajemną adoracją (socjolog politologowi łba nie urwie), kładą plebsowi do głowy swoją naukę i wychowują go w ciągłym poczuciu niższości. Hierarchia wzmacniana jest nierównością ekonomiczną. Czasem plebs wyczuwa, że coś tu nie gra i się buntuje. Czasem wręcz głosuje na partie, które nie mają prawa istnienia. Wtedy elity wytaczają armaty i otaczają nieprawomyślne partie kordonem sanitarnym. Gdy liczebność okrążanych dochodzi do połowy, kordon może pęknąć. Koalicja blokująca jest wtedy od Sasa do Lasa: W Niemczech będą to komuniści Sahry Wagenknecht i Zieloni we wspólnym froncie z wolnorynkowymi liberałami. Za dużo sensu to nie ma. Mówi się więc o delegalizacji, ale jaki procent społeczeństwa da się technicznie zdelegalizować?
Wróćmy do pytania: kto kogo? Zakładamy, że to MY jesteśmy mądrzy i uczciwi, a tamci brutalni i głupi. Jednak możliwość delegalizacji przeciwników to wielka pokusa. Zamiast z nimi polemizować, można ich wykluczać. Teoretycznie można by rozwiązywać realne problemy, by łagodzić konflikty, ale to przecież takie męczące.
Tak więc „obrońcy demokracji” stają się jej niszczycielami. Jeżeli również w innych krajach konflikt wygląda podobnie, wszyscy się wzajemnie kryją i mają bezwarunkowe poparcie instytucji europejskich. Wszyscy patrzą, kto pierwszy przekroczy nieprzekraczalne granice i z tym ujdzie cało. Chętni publicyści pokryją to klajstrem propagandy, a kolejni politycy posuną się o krok dalej. Jest jednak jeden problem. Przykład ZSRR i maoistowskich Chin pokazuje, że można tak długo, ale świat materialny jest bezlitosny i w końcu się zemści. Ideologią nie można żyć wiecznie.
Na koniec parę uwag. Faktyczne funkcjonowanie demokracji to złożona sprawa. Istnieją różne ordynacje wyborcze i układy między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Każda ma swoje ambicje, ostatnio rośnie w siłę sędziokracja. Problemem jest litera i duch prawa. Prawa nie należy łamać, ale co robić, jeżeli na przykład kraj jest zalewany imigrantami, a stare prawo nakazuje każdemu dać schronienie i go hojnie wspierać? Czekanie prowadzi do katastrofy. Jest też rozdźwięk między wyborem partii a ich działaniem. Partie wybierane są na 4 lata, mogą w tym czasie robić, co chcą, wbrew wyborcom. No i ten Hitler. Władzę zdobył legalnie. Spodziewano się, że pogoni komunistów. Nie dostał jednak carte blanche na wojnę światową ani na Holocaust. Owszem, przedstawił swoje plany w Mein Kampf, ale politycy nie takie rzeczy obiecują. Za to krok po kroku eliminował prawne blokady i swoich przeciwników, tak szybko i brutalnie, że po 2-3 miesiącach opór nie był możliwy. Tak więc ryzyko jest realne, tylko nie wiadomo z której strony nadejdzie. Może to być nacjonalistyczna prawica, ale może też to być Państwo Islamskie.
Takie jest spojrzenie moje, dziecka socjalizmu, uodpornionego na pewne manipulacje. Może Zachód widzi to inaczej. Nie wiem, czy w jakimś innym języku istnieje pojęcie „demokracja bezprzymiotnikowa”. My Polacy, a przynajmniej moje pokolenie, mamy specyficzną wrażliwość. Dotyczy to również takich pojęć, jak lewica i prawica. Lewica zaczyna się od bojowników zainfekowanych marksizmem, przybyłych na sowieckich czołgach, dla których Polska nie była ukochaną Ojczyzną, lecz wojennym łupem. Stąd walka z polskim nacjonalizmem, która trwa do dziś. Widzę w pamięci dobrze odżywionych bonzów, aroganckich ignorantów, którzy pod transparentami „Wzmożonym wysiłkiem witamy uchwały VIII Plenum PZPR” wygłaszają swoje banały dębowym językiem. Prawica zaś to ci inni, którzy przetrwali komunizm i przechowali godność i kulturę przez czasy barbarzyńskie. Dlatego niemieckie zawołanie „alle gegen Rechts” lub francuska stygmatyzacja zdrowego rozsądku jako réactionnaire, w skócie réac, budzi mój opór. Jeżeli słyszę o „partiach demokratycznych” to przypomina mi się Bolesław Bierut, fałszowane wybory i fizyczny terror wobec resztek opozycji. Różnimy się więc. Kto ma rację?
Jan ŚLIWA
Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Związany z miesięcznikiem i portalem "Wszystko co Najważniejsze" publikując głównie na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.