epoka lodowa

Co nam mówi mała epoka lodowa?

Dnia 30 stycznia 1658 roku szwedzki król Karol X Gustaw stanął wraz z kilkutysięczną armią nad cieśniną Mały Bełt. Za swoimi plecami miał już opanowane połacie Półwyspu Jutlandzkiego, przed swoimi oczami zaś majaczące w oddali wybrzeża wyspy Fionia. Nie znalazł się w tym miejscu przypadkowo. Od kilku miesięcy prowadził kampanię przeciwko Królestwu Danii, które postanowiło wesprzeć najechaną trzy lata wcześniej przez Szwedów Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Karol X Gustaw miał w chwili wybuchu tej wojny wiele atutów, ale to Duńczycy na pierwszy rzut oka dysponowali tym najważniejszym: silną flotą, broniącą dostępu do wysp stanowiących rdzeń państwa. Kopenhaga znajdowała się na Zelandii, Zelandia otoczona była przez morze, a morza szwedzki monarcha nie miał jak przepłynąć. Tyle tylko że w ówczesnych warunkach wcale nie musiał tego robić. Wystarczyło poczekać do zimy, aż cieśniny zamarzną, a lód stanie się na tyle gruby, że bez trudu będzie można po nim przeprawić całą armię. Tak też się stało i już po upływie miesiąca król Danii Fryderyk III podpisywał bolesny dla niego, kończący konflikt traktat z Roskilde.

Przedstawiona wyżej opowieść jest często wykorzystywana do zilustrowania zjawiska okrzykniętego mianem małej epoki lodowej (ang. Little Ice Age). W połowie ubiegłego tysiąclecia klimat na całej Ziemi się rozregulował. Na półkuli północnej doszło do prawdopodobnie największego ochłodzenia w holocenie (czyli na przestrzeni ostatnich dwunastu tysięcy lat). Temperatura spadła względem normy być może nawet o jeden stopień Celsjusza. Wraz z tym w różnych częściach świata pojawiać się zaczęły z dużym natężeniem niespodziewane zjawiska pogodowe: wyjątkowo intensywne deszcze i susze, powodzie, potężne mrozy. Zdarzało się na przykład, że zimą zamarzał cały Bałtyk, co dziś brzmi jak opowieść rodem z fantastyki naukowej. Historycy, geografowie i biolodzy od dekad wykazują się niesłabnącym zainteresowaniem opisywanym tu fenomenem. Pomimo to o jego przyczynach, naturze i skutkach wciąż wiemy niewiele. Emocje wzbudza jeszcze jedna kwestia: jaką wiedzę możemy wynieść z małej epoki lodowej w kontekście współcześnie zachodzących zmian klimatycznych?

Słońce, wulkany, prądy morskie czy… człowiek? Co odpowiadało za ochłodzenie?

O małej epoce lodowej wiemy nie tylko dzięki zapiskom źródłowym. Wiele informacji na ten temat dostarcza także analiza historycznego rozwoju lodowców górskich. Dodatkową wartość mają: dendrochronologia (badania słojów drzew) oraz palinologia (analiza obecności pyłków w osadach rzecznych i jeziornych). Pomimo tak licznych źródeł informacji geneza małej epoki lodowej pozostaje przedmiotem licznych kontrowersji.

Według jednej z najpopularniejszych teorii przyczyną ochłodzenia było zmniejszenie aktywności Słońca. O tym, że zjawisko takie miało miejsce, wiemy dzięki badaniom radiowęglowym oraz analizie zapisek astronomów badających plamy słoneczne. Od połowy XV do XVI wieku trwało minimum Spörera, a od połowy XVII do początku XVIII stulecia jeszcze poważniejsze minimum Maundera. Do Ziemi docierało w tych okresach nieco mniej promieniowania niż zwykle, co mogło skutecznie ochłodzić klimat na jakiś czas.

Inna koncepcja głosi, że za małą epoką lodową stała nad wyraz duża aktywność wulkanów. Znaczące erupcje mogą bowiem wypuszczać do atmosfery ilości pyłów wystarczające do sporego zmniejszenia dopływu promieniowania słonecznego do powierzchni. Efekt ten powinien trwać maksymalnie dwa – trzy lata, do momentu, w którym zanieczyszczenia opadną na ziemię. Jeśli jednak kilka takich zdarzeń nastąpiłoby po sobie, klimat mógłby ochłodzić się na znacznie dłuższy czas.

Doszło do tego niemalże na pewno w pierwszej połowie XIX wieku, gdy krótko po sobie nastąpiło sześć potężnych eksplozji. Wpierw w latach 1804 i 1809 wybuchły z dużą siłą dwa nieznane, tropikalne wulkany. W 1815 roku miała miejsce być może najpotężniejsza erupcja na przestrzeni ostatnich kilku tysięcy lat, gdy wulkan Tambora na indonezyjskiej wyspie Sumbawa wyrzucił w powietrze około stu kilometrów sześciennych materiału skalnego. W 1822 roku wybuchł znajdujący się na Jawie Galunggung, a w 1835 roku – kostarykański Cosigüina. Doliczyć do tego trzeba jeszcze jedną wysoce prawdopodobną eksplozję z 1831 roku, która do niedawna błędnie była przypisywana filipińskiemu wulkanowi Babuyan Claro. Wszystkie te erupcje w ośmiostopniowym indeksie eksplozywności wulkanicznej otrzymały lub według specjalistów mogłyby otrzymać notę 5 lub wyższą. Dla porównania – w ciągu ostatnich trzydziestu lat tak dużą skalę przybrały wyłącznie wybuchy chilijskiego Puyehue w 2011 roku oraz Hunga Tonga w styczniu 2022 roku. Tak wielkie ich nagromadzenie na przestrzeni kilku dekad na początku XIX wieku musiało odbić się na klimacie Ziemi.

Nie wiadomo, na ile wyżej opisany mechanizm zadziałał wcześniej, ale istnieją przesłanki, by sądzić, że również w XVII wieku doszło do wulkanicznej kumulacji. W latach 1640–1641 z dużą siłą wybuchały prawdopodobnie aż trzy ogniste góry (Akita Koma-ga-take w Japonii, Villarrica w dzisiejszym Chile oraz Melibengoy na Filipinach), w latach 1660–1680 pięć kolejnych (Long Island w pobliżu Nowej Gwinei, Usu-zan oraz Tarumae w Japonii, a także Gamkonora oraz Tangkoko w Indonezji). Wniosek: wulkaniczna aktywność mogła wpływać na obniżenie ziemskich temperatur od XVII do XIX wieku.

W ciągu ostatnich kilku lat na kolejną możliwą przyczynę zaistnienia małej epoki lodowej zwrócił uwagę zespół badaczy ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Ich zdaniem ochłodzenie klimatu miało swą genezę w globalnej cyrkulacji oceanicznej. W XIV wieku nasiliły się te atlantyckie prądy morskie, które były odpowiedzialne za transport ciepłej wody z tropików w kierunku Arktyki. W efekcie z dużą intensywnością zaczęła topić się obejmująca północną część planety pokrywa lodowa, zasilając Atlantyk w potężne zasoby zimnej, słabo zasolonej wody. Skutkiem miało być trwające kilkaset lat ochłodzenie półkuli północnej i wystąpienie anomalii klimatycznych na całym świecie.

Niektórzy specjaliści przypisują wreszcie moc sprawczą samemu człowiekowi. Przypuszcza się, że pierwsze wielkie ocieplenie klimatu wywołane przez ludzi mogło nastąpić już kilkanaście tysięcy lat temu, podczas rewolucji neolitycznej. Gdy nasi przodkowie nauczyli się uprawiać rolę i hodować zwierzęta, rosnąć zaczęła emisja gazów cieplarnianych do atmosfery, między innymi w drodze wypalania lasów, zmniejszenia ich powierzchni, wzrostu pogłowia bydła i produkcji nawozów naturalnych. W późnym średniowieczu wystąpiło kilka tragicznych wydarzeń, które postępy na wszystkich tych polach mogły skutecznie zahamować. Były to: krwawe podboje mongolskie, epidemia czarnej śmierci w Europie i Azji oraz depopulacja Ameryki w następstwie jej odkrycia przez Europejczyków. W kilku etapach liczba ludności poszczególnych regionów świata gwałtownie się zmniejszała, powodując jednocześnie obniżenie intensywności rolnictwa i emisji przez niego wywoływanych. Oczywiście były to kryzysy przejściowe, a po nich następowały okresy szybkiego wzrostu. Nawet krótkotrwałe zapaści mogły mieć jednak wpływ na globalne zmiany klimatyczne.

Niezależnie od tego, co spowodowało małą epokę lodową – a pamiętajmy, że mogła to być kombinacja przedstawionych wyżej czynników – kilkusetletnie ochłodzenie na półkuli północnej traktować musimy jako fakt. Pewnych trudności nastręcza wyznaczenie granic tego zjawiska. Generalnie rzecz biorąc, możemy jednak przyjąć, że trwało ono od XIII lub XIV do XIX wieku, ze szczególnym natężeniem w latach 1450–1850. Powracamy jednak w ten sposób do postawionego na początku pytania: co nam daje ta wiedza?

Mała epoka lodowa – dwa oblicza

By znaleźć odpowiedź, trzeba w pierwszej kolejności zestawić ze sobą dwa obrazy, które dziś najczęściej kojarzą nam się z małą epoką lodową. Pierwszy z nich jest sielankowy, zaczerpnięty z obrazów holenderskich mistrzów malarstwa, między innymi Pietera Bruegela starszego czy Hendricka Avercampa. Widzimy na nich krajobraz pokryty śniegiem, skute lodem rzeki i jeziora, nagie gałęzie drzew i białe dachy budynków, z których kominów unoszą się smugi dymu. W tej scenerii toczy się zwyczajne ludzkie życie. Mieszkańcy obserwowanych przez nas miast i wiosek pracują, załatwiają interesy, spędzają ze sobą czas wolny. Z tą tylko różnicą, że zamiast chodzić pieszo, szusują na łyżwach po zamarzniętych taflach zbiorników wodnych. Wprawne oko dostrzeże też kilka innych dodatkowych elementów: karmniki dla ptaków, bojery czy kije do hokeja. Takiemu pozytywnemu spojrzeniu odpowiadają przytaczane raz po raz (raczej nieprawdziwe) anegdoty o tym, że Bałtyk zamarzał w XVII wieku do tego stopnia, że na jego środku stawiano karczmy. Klimat może się zmieniać, ale życie toczy się dalej!

Zupełnie inne spojrzenie na czasy małej epoki lodowej spopularyzował ostatnio Geoffrey Parker za sprawą swojej głośnej książki Globalny kryzys. Wojna, zmiany klimatyczne i katastrofa w XVII wieku. Ukazany przez niego mechanizm działania ochłodzenia klimatu na półkuli północnej wygląda mniej więcej następująco. Średnie temperatury poszły w dół, a wraz z tym skrócił się okres wegetacyjny – być może nawet o miesiąc. Dodatkowym utrudnieniem stały się dla rolnictwa coraz częstsze ekstrema: susze, powodzie, upały, ataki szarańczy. Wszystko to spowodowało zmniejszenie się plonów. W efekcie dochodziło do mniej lub bardziej poważnych klęsk głodu, te zaś wzmagały epidemie i niepokoje społeczne. Wraz z pogarszaniem się sytuacji ekonomicznej ludzi poczęły nasilać się bunty, wojny i grabieże, a te w jeszcze większym stopniu pogarszały sytuację mieszkańców dotkniętych przez nie obszarów. Parker widział w tym ciągu przyczynowo-skutkowym genezę wojny trzydziestoletniej, powstań kozackich, wielkiej smuty w Rosji, przetasowań politycznych i społecznych w Chinach, angielskiej wojny domowej, buntów w Portugalii, Katalonii, Neapolu i na Sycylii, a także wielu innych tragicznych konfliktów z całego świata.

Przedstawiony pogląd jest prawdopodobnie przesadzony, skoro mała epoka lodowa oddziaływała na społeczeństwa również w innych, „spokojniejszych” okresach. Dowodzą tego też ostatnie odkrycia naukowe, w których pewien udział mieli polscy badacze, Adam Izdebski i Piotr Guzowski, a które wskazują na to, że środowisko było na ogół co najwyżej jednym z czynników załamania stabilności. Z pewnością ostrzejszy i mniej przewidywalny klimat dawał się jednak we znaki wówczas, gdy już zaistniał kryzys polityczny, społeczny czy gospodarczy. Nie można też zapominać, że z perspektywy zwykłego człowieka żyjącego w XVI czy XVII wieku każda klęska żywiołowa była tragicznym doświadczeniem, niezależnie od tego, czy występowała w czasach prosperity, czy też największego upadku.

Pogoda nie bierze jeńców

We współcześnie prowadzonym dyskursie mała epoka lodowa przywoływana jest często jako argument przemawiający za tym, że klimat zmienia się pod wpływem oddziaływania szerokiego katalogu czynników naturalnych. W wiekach średnich temperatury utrzymywały się na wysokim poziomie, składając się na zjawisko optimum klimatycznego. Później pod wpływem zmniejszenia aktywności Słońca, wulkanizmu lub globalnej cyrkulacji oceanicznej nasza planeta ochłodziła się – ale tylko na okres kilkuset lat. Od XIX wieku temperatura znów rośnie, czego doświadczamy i my. Najprostsza konstatacja jest taka, że klimat zmienia się dokładnie tak samo, jak zmieniał się przez wieki. Odczuwanymi za drzwiami naszych domów upałami nie powinniśmy się więc przejmować. Z takimi spostrzeżeniami można się zetknąć w codziennych rozmowach, wypowiedziach polityków, a nawet w niektórych artykułach naukowych.

W powyższym toku rozumowania tkwi jednak poważny błąd logiczny. Mała epoka lodowa to dowód na to, że czynniki naturalne mogą powodować zmiany klimatu, a nie świadectwo tego, że każda zmiana klimatu musi być wywołana czynnikami naturalnymi. Sprawców współczesnych globalnych przeobrażeń szukać nie musimy. Znaleźliśmy ich już dawno. Międzynarodowy Zespół ds. Zmian Klimatu (IPCC), powołany w 1988 roku przez Organizację Narodów Zjednoczonych, od trzydziestu lat uznawał ludzi za jednych z podejrzanych, a w swoim szóstym raporcie w 2021 roku wskazał jasno: nie ma żadnych wątpliwości, że działalność człowieka doprowadziła do ogrzania atmosfery, lądów i oceanów. Podobnego zdania jest ogromna większość specjalistów zajmujących się tym tematem. Wykorzystywanie historycznych procesów jako argumentu w tej dyskusji jest przejawem denializmu klimatycznego, ucieczki od otaczających nas problemów do bezpiecznej strefy komfortu.

W sprawie małej epoki lodowej na ogół zadajemy zatem nie to pytanie, co trzeba. Z naszej perspektywy – zwykłych ludzi, nie naukowców – kluczowe wcale nie jest to, co doprowadziło do ochłodzenia w połowie ubiegłego tysiąclecia. Znacznie ważniejsze jest dla nas, jak człowiek poradził sobie w nowych okolicznościach. A pod tym względem, jak już wyżej zaznaczyłem, spotykamy się ze świadectwami dwóch typów: z opowieściami o dostosowaniu się i historiami cierpienia w obliczu zaostrzających się kryzysów. Trzeba też pamiętać, że – jak pokazała mała epoka lodowa – przeobrażenia klimatu wiążą się z pewną niestabilnością pogody, zwiększeniem częstotliwości występowania zjawisk ekstremalnych i klęsk żywiołowych.

Kryzys klimatyczny, z którym będziemy mierzyć się w przyszłości, nie będzie polegał na tym, że na kilka tygodni co roku zaszyjemy się w klimatyzowanych mieszkaniach, zwiększymy spożycie mrożonej kawy i zyskamy więcej możliwości do plażowania. Jeśli będziemy mieli szczęście (a mieszkańcy państw rozwiniętych mają więcej losów na tej loterii), nie stanie się nam wielka krzywda. W przeciwnym razie czeka nas starcie ze skutkami wielopłaszczyznowych, pogłębionych przez klęski żywiołowe zapaści, z których wyjście nie będzie takie proste. Doświadczenia naszych przodków możemy wykorzystać – jeśli nie do zapobieżenia przyszłym problemom, to przynajmniej do dobrego przygotowania się na ich nadejście.

Patryk Kuc

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się