specyfika Paryża

Paryż to teatr pomyleńców, w którym gołym okiem widać cuda i niebezpieczeństwa nieokiełznanych umysłów

Nie milkną komentarze po ceremonii otwarcia igrzysk. Zdania są różne, na ogół bardzo kategoryczne, co nie powinno dziwić w krajach tak spolaryzowanych jak nasze. Wulgarny spektakl, nieprzyzwoity wręcz, żeby nie powiedzieć obsceniczny? Parodia historii? Odpowiedzi na te pytania daje specyfika Paryża.

Niegdyś goliardzi, owi średniowieczni wędrowni bardowie, nazywali to miasto „Paris-Paradis” (Paryż-Raj), grając na zbieżności brzmieniowej słów. Przez wieki nie szczędzono pochwał dla Paryża, wielu ludzi, często przyjezdnych, zakochiwało się w nim. Tu znajdowało się epicentrum „Zachodu świętych cudów”, jak mawiał Rozanow. Tutaj osiedlali się wyganiani zewsząd artyści i pisarze. Hemingway opisywał miasto jako święto. Erich Maria Remarque pisał w Kochaj bliźniego: „Wystarczała [im] świadomość, że są w Paryżu. Żyli nadzieją następnego dnia i czuli się bezpieczni. W tym mieście, które przyjęło wszystkich emigrantów stulecia, panował duch tolerancji” (przeł. E. Wolf). Ernst Erich Noth stwierdził zaś: „Paryż wart jest wygnania”. 

Niegdyś wart był mszy, jak wiadomo. Paryż był okiem cyklonu, węzłem wspólnego losu w kraju tak bardzo jakobińskim, w którym, jak orzekł Balzak, tożsamość miasta prowincjonalnego warunkuje liczba kilometrów dzielących je od Paryża. Wystarczyło zburzyć Bastylię, mało zaludnioną, ale zajmującą tak centralne miejsce, aby upadł cały kraj. Innymi słowy, to w Paryżu wszystko się dokonało i wszystko zostało oddane. Jego historia toczy się kataraktami. Licząc jedynie ostatnie 150 lat, miasto było oblegane przez Prusaków i zdobyte, a potem okupowane przez nazistów.

Misją spektakli na otwarcie igrzysk jest rozbudzanie marzeń. W przypadku tegorocznej olimpiady owo rozbudzanie marzeń było na miarę nas samych. Za dużo finezji i kompletny brak zdrowego rozsądku: oto cała Francja

Eteryczny umysł rozmawiający sam ze sobą w swoim pokoju (gdzieś między I a VII dzielnicą Paryża) i odczuwający wstręt do przeżywanej rzeczywistości (chłopi, Żółte Kamizelki, niekończące się ataki z nożem w ręku w naszych miastach) nie mógł nie wytworzyć potworów. Każda z epok ma swoje potwory i nie ustajemy w ich celebrowaniu – to owo „ça ira” („jakoś to będzie”) pod oknami Marii Antoniny. Gdyby olimpiada odbywała się w Paryżu w 1969 roku, miasto obwieszone byłoby ogromnymi fotografiami Mao i prawdopodobnie także Lenina. Na ulicach rozdawano by Czerwoną Książeczkę we wszystkich możliwych językach. Teraz natomiast obserwowaliśmy – zgodnie z tą samą logiką – spektakl drag queen ociekający wulgarnością, mający na celu wystraszenie burżujów, oraz parodię Ostatniej Wieczerzy, będącą drwiną z chrześcijan. „Zdepczmy tę hańbę”…

Wokeizm podmienił na afiszu marksizm, i nie ma w tym nic nadzwyczajnego, gdyż jest jego intelektualnym spadkobiercą, zastępującym – w nie mniej fanatycznym stylu – utopią/fikcją indywidualną utopię/fikcję zbiorową. Marzenia, które może rozbudzać Paryż (będący w kraju jakobińskim wyrazicielem myśli całego narodu), są ideologiczne, ponieważ umysł, który nienawidzi przeżywanej rzeczywistości, może wymyślić tylko coś takiego. Ponadto – i to jest podstawowy powód krytyki – owe marzenia są wytworem niewielkiej zaledwie koterii. 

To, co dzieje się w Paryżu, nadaje ton całemu narodowi. Miasto ma świadomość, że wyznacza coś więcej niż tylko trendy w modzie, gdyż także określa trendy w myśleniu. To Paryż wykształcił w ideologiach totalitarnych i przemocowych ogromną rzeszę Pol Potów rozsianych po całym świecie. To tutaj rozwinął się nurt dekonstrukcyjny, który jest inspiracją dla dzisiejszego wokeizmu. To w Paryżu można się zapoznać z wszelkiej maści sekciarskimi utopiami, by następnie szerzyć je w dowolnym miejscu. Każda wielka demonstracja w Paryżu nie jest niczym innym jak tylko ekspresją maciupeńkiej elity francuskiej danego momentu, kamaryli oderwanej od rzeczywistości. 

Gdy na horyzoncie pojawia się wielka rzecz – jak na przykład olimpiada – i gdy uwalniają się na tę okoliczności wielkie pieniądze, owa niewielka frakcja kraju kładzie na tym łapę i organizuje wszystko według swojej miary. Zatem spektakl na otwarcie igrzysk nie miał związku z tym, co francuscy obywatele myślą i odczuwają, ani z tym, co jest ich codziennością. Był on wyrazem frenetycznych przekonań maleńkiej frakcji postępowej, która dialoguje sama ze sobą w ciszy czterech ścian. Te frakcje oderwanej od realiów elity, stanowiące o modzie, są mniejszością reprezentującą samą siebie. Afiszują się z pewną prowokującą i agresywną „nowoczesnością”, korzystając przy tym ze swojej nieproporcjonalnie dużej władzy, aby wmówić nam, że naszą przyszłością są one. 

W rzeczywistości naszą przyszłością nie była ta przepowiedziana przez maoistów, którzy dość szybko zdali sobie sprawę, jaki rodzaj masowych zbrodni legitymizowali. Naszą przyszłością nie jest z pewnością ta spod znaku drag queen i LGBT++, które są i pozostaną niewielką mniejszością. Warto zauważyć, że bardzo często intelektualiści, których irytuje obecne sekciarstwo, są tymi samymi, którzy 50 lat temu afiszowali się poprzednim sekciarstwem. We Francji jest tak dużo finezji i tak mało zdrowego rozsądku, że kresu tego szaleństwa nie widać.

Można uważać – i nie bez racji – że spektakl na otwarcie igrzysk nie był reprezentatywny dla całej Francji i że dla wielkiej rzeszy Francuzów było to po prostu tandetne i szmirowate. Ale ambicją takiego przedstawienia nie było bynajmniej odzwierciedlanie zachowań i opinii Francuzów. Zostało ono zlecone przez radnych paryskich mikrej mniejszości, która chciała nam poprzez nie pokazać, jak wygląda „postęp”. I w tym, co się wydarzyło, widać jak na dłoni transgresyjny, ekstrawagancki i błazeński charakter tego magicznego miasta, ów kocioł, w którym przyrządza się – niezależnie od epoki – najgroźniejsze marzenia.

Paryż jest teatrem, a prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. W coraz bardziej jakobińskim kraju stolica skupia w nadmiarze tych, którym wydaje się, że są śmietanką francuskiej elity, oderwanej od francuskiej rzeczywistości. Tylko tutejsi rajcy miejscy mogą sądzić (lub udawać, że tak sądzą), że wystarczy wpompować miliardy euro (pożyczone) w Sekwanę, aby dawało się w niej pływać. To witryna, teatr pomyleńców, w którym gołym okiem widać cuda i niebezpieczeństwa nieokiełznanych umysłów, będących zarazem naszą chlubą i naszym zmartwieniem.

Przekład Andrzej Stanczyk. Tekst opublikowany we „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Prof. Chantal DELSOL

Prof. Chantal DELSOL

Historyk idei, filozof polityki. Założycielka Instytutu Badań im.Hannah Arendt. Szefowa Ośrodka Studiów Europejskich na Uniwersytecie Marne-la-Vallée. Publicystka "Le Figaro". Określa się jako liberalna neokonserwatystka. Najnowsza jej książka to "La haine du monde: Totalitarismes et postmodernité".

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się