polska armia
Fot. Ministerstwo Obrony Narodowej

W 1939 r. zabrakło nam czasu, aby wzmocnić armię. Czegoś nas to nauczyło?

Strategię radzenia sobie z narastającym zagrożeniem podzielono na trzy etapy. W pierwszym założono, że „mamy mnóstwo czasu”. W drugim przyjęto, że „jakoś to będzie”. Wreszcie w trzecim uznano, że „teraz to już cała nadzieja w naszych sojusznikach”. Tak było w 1939 roku. Jak jest teraz?

Polska armia i jej modernizacja – niekończąca się historia

W bezpiecznym historycznym zaciszu, w jakim Polska znalazła się po 1989 r., stan jej sił zbrojnych był dla kolejnych rządów kwestią drugo-, a nawet trzeciorzędną. W efekcie, gdy w 2014 r. Rosja anektowała Krym i oderwała od Ukrainy olbrzymie połacie Donbasu, polska armia przypominała belgijską z początku XX w. Składała się mianowicie z kilku niewielkich jednostek bojowych, zdolnych do prowadzenia walk w krajach kolonialnych. Na tyle dobrze wyszkolonych i wyposażonych, aby nie przynieść ujmy w Iraku i Afganistanie podczas starć z oddziałami plemiennymi, zbrojnymi głównie w karabiny. 

Oprócz skromnych sił ekspedycyjnych, przeznaczonych do wspierania Amerykanów (a zatem niezłej jakości), cała reszta przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Tysiące wojskowych biurokratów siedzących za biurkami, niedoszkolone jednostki, wyposażone w sprzęt pamiętający czasy Układu Warszawskiego, źle opłacana kadra oficerska. 

Wszelkie plany modernizacyjne szły jak po grudzie. Zawieranie każdego kontraktu trwało latami, a gdy w końcu się coś udawało, od razu w powietrzu zawisała groźba, że wyborcy wymienią partię rządzącą i nowe władze anulują umowę. Można tu wspomnieć choćby głośne zerwanie przez ministra Antoniego Macierewicza kontraktu z Francją na dostarczenie 50 śmigłowców Caracal H-225. Pierwsze otrzeźwienie nadeszło ok. roku 2019. Ówczesny szef MON Mariusz Błaszczak rozpoczął poważne doposażanie sił zbrojnych. Cała rzecz nabrała koniecznego tempa dopiero wtedy, gdy 24 lutego 2022 r. Rosja z fazy wojny podjazdowej przeciw Ukrainie przeszła do inwazji na pełną skalę. To uświadomiło elitom politycznym w Polsce, jak bardzo nasze siły zbrojne są zaniedbane.

Wciąż niedoceniane zagrożenia

Przez kilkanaście lat lekceważono kolejne sygnały ostrzegawcze, mówiące wprost, że Kreml marzy o odzyskaniu swej imperialnej strefy wpływów z czasów ZSRR. Władimir Putin mówił o tym publicznie z rozbrajającą szczerością.

Ale nad Wisłą nie chciano uwierzyć, że swe marzenia w końcu zrealizuje siłą. Tak jakby krwawa pacyfikacja Czeczeni, najazd na Gruzję, wojna o Donbas nie sprowadzały się do osiągnięcia celu politycznego przy użyciu armii.

Nawet uzyskany w 2022 r. polityczny konsensus co do konieczności posiadania przez Polskę jak największego potencjału militarnego nie chroni III RP przed wzajemną nieufnością decydentów wynikającą z polaryzacji sceny politycznej. Najlepszym dowodem jest awantura, która rozpętała się po ogłoszeniu przez premiera Donalda Tuska, że Polska przystąpi do programu europejskiej tarczy antyrakietowej (ESSI), zainicjowanego dwa lata temu przez rząd Niemiec. Daje to przedsmak tego, co może się jeszcze dziać wokół innych programów zbrojeniowych. A im spór polityczny robi się ostrzejszy, tym trudniejsza staje się rzetelna ocena, które wybory dotyczące zakupu uzbrojenia lub rozwoju jego produkcji przez polskie firmy są najbardziej trafne.

Żyjemy medialną opowieścią o tym, jak wielka będzie siła polskiej armii w przyszłości, choć po przekazaniu olbrzymiej ilości sprzętu Ukrainie mamy dziś siły zbrojne słabsze niż dwa lata temu. A czas ucieka i można zacząć odczuwać déjà vu. Coraz bardziej przypomina się sytuacja II RP sprzed września 1939 r. I wcale nie chodzi o mocarstwową propagandę oraz hasła typu „Silni, zwarci, gotowi”. Rzecz w tym, kiedy w istocie zaczęto się wówczas szykować do wojny. 

Jakie wnioski w 2024 roku możemy wyciągnąć z roku 1939?

Wprawdzie regularnie się o wojnie mówiło, od kiedy Adolf Hitler ogłosił remilitaryzację Niemiec i chęć rewizji traktatu wersalskiego, ale rządzący Polską mieli wówczas ważniejsze sprawy na głowie. Po śmierci Piłsudskiego sprawą kluczową okazała się rozgrywka o schedę po nim. Prezydent Mościcki i jego stronnicy w sojuszu z marszałkiem Rydzem-Śmigłym przez kilka miesięcy redukowali polityczne wpływy Walerego Sławka oraz otaczających go pułkowników, by na koniec pozbyć się głównego konkurenta do fotela prezydenckiego. Potem Rydz-Śmigły usiłował stać się drugim Piłsudskim i podobnie jak Marszałek uczynić z Mościckiego swą marionetkę. Tymczasem prezydent okazał się zręczniejszym graczem i utemperował przywódcze ambicje Rydza, jednakże dzieląc się z nim władzą. Kolejny rok zmagań sanacji z sanacją, 1937, upłynął na pacyfikowaniu strajków chłopskich, w których wzięło udział ok. 4 mln mieszkańców wsi, oraz próbie stworzenia własnego ruchu społecznego popierającego rządzących. Przy czym Obóz Zjednoczenia Narodowego okazał się klapą.

Tak biegły miesiące, aż mniej więcej z początkiem 1938 r. marszałek Rydz-Śmigły, prezydent Mościcki, minister spraw wojskowych gen. Kasprzycki i grono otaczających ich polityków zaczęli dochodzić do wniosku, że groźba wojny w Europie jest jednak realna. Ba! Należałoby się jakoś do niej przygotować. Choćby dozbrajając armię. Wprawdzie należała ona do największych na Starym Kontynencie, ale pozostawała daleko w tyle za najnowocześniejszymi. Zwłaszcza kluczowe rodzaje uzbrojenia – lotnictwo i broń pancerna – prezentowały się fatalnie. Miała temu zaradzić pożyczka w wysokości 2,6 mld franków, jaką rząd Francji udzielił II RP już pod koniec 1936 r. Po tej decyzji Ministerstwo Spraw Wojskowych zabrało się do dzieła i utworzyło cztery komisje. Te zajęły się wyborem sprzętu wojskowego do zamówienia od francuskich producentów. Po roku wytężonej pracy komisje zaczęły pisać raporty, w których się tłumaczyły, dlaczego nowoczesnego sprzętu wciąż nie ma. Wynikało z nich, że francuski przemysł zbrojeniowy jest przeciążony rodzimymi kontraktami. Poza tym komisje nie bardzo potrafiły określić, co właściwie chciałyby dla wojska kupić. A czas płynął i płynął.

Niektórzy oficerowie w Ministerstwie Spraw Wojskowych nawet to zauważali i panikowali. W raporcie napisanym w sierpniu 1938 r. płk Eugeniusz Wyrwiński oraz ppłk Władysław Liro alarmowali, pisząc do ministra: „Armia nasza nie posiada zupełnie nowoczesnego sprzętu czołgowego, mogącego wspierać piechotę w natarciu, a wyprodukowanie go w kraju trwałoby co najmniej 5 lat przy koszcie przeszło dwukrotnie wyższym – przeto szybkie zakupienie go we Francji jest jedynym rozwiązaniem”. Podobnie widzieli rzecz, jeśli idzie o nowoczesne samoloty myśliwskie. Przemysł lotniczy II RP, pomimo przygotowania kilku obiecujących prototypów, nie potrafił wdrożyć ich do produkcji. 

Gdy wszyscy się zbroją, wówczas za późno na zakupy

Tak upłynął rok 1938. W jego trakcie Adolf Hitler dokonał anschlussu Austrii i zmusił zachodnie mocarstwa do zgody na rozbiór Czechosłowacji. Po czym zaprosił na 5 stycznia 1939 r. do Berchtesgaden Józefa Becka, aby dać mu wybór – czy woli sojusz Polski z III Rzeszą, czy wojnę. Ciekawa rzecz, że ten prosty komunikat przebijał się do świadomości osób rządzących II RP nadspodziewanie długo, choć przecież minister Beck opowiedział o nim zaraz po powrocie do Warszawy. Musiały minąć prawie dwa miesiące, nim marszałek Rydz-Śmigły wydał rozkaz nakazujący Sztabowi Generalnemu rozpoczęcie przygotowania, na wypadek uderzenia ze strony Niemiec, planu obrony „Zachód”. Na marginesie – tak skomplikowane studium operacyjne, w którym należy zgrać ze sobą prowadzenie działań przez wielkie armie, rozmieszczenie magazynów, plany dróg przemarszu, przebieg linii obronnych etc., zwykle przygotowuje się 2–3 lata. No ale wcześniej Rydz do tego nie miał głowy, bo zaprzątało mu ją podgryzanie Mościckiego.

Kiedy Hitler 14 marca 1939 r. dokonał aneksji Czech, zaczęto z Polski słać do krajów Europy Zachodniej kolejne misje z zadaniem kupienia jakiegokolwiek sprzętu wojskowego. Pieniędzy nie brakowało, lecz wszyscy zbroili się już na potęgę. Zatem polski rząd musiał ustawić się w długiej kolejce. Od Francji usiłowano zakontraktować dostawy kilkuset czołgów Somua S-35, Renault R-35 oraz Hotchkiss H-39; od Brytyjczyków myśliwce Hawker Hurricane oraz bombowce Fairey Battle, ale Londyn zwlekał z decyzją, odpowiadając, że najpierw musi dozbroić własne lotnictwo. W grze pojawili się więc Amerykanie z ofertą myśliwców P-36 Hawk. Ostatecznie ją odrzucono, bo przy stoliku negocjacyjnym zjawili się Francuzi z myśliwcami MS-406. Kontrakt na dostarczenie 120 tych nowoczesnych maszyn podpisano… 19 sierpnia 1939 r.

Desperacja polskich władz sięgała zenitu, ponieważ wreszcie uświadomiono sobie, jak niewiele czasu zostało. Jeszcze rok wcześniej uważano, że nie ma potrzeby się martwić, bo kilkanaście wielkich fabryk zbrojeniowych, budowanych w Centralnym Okręgu Przemysłowym, pozwoli zmodernizować polskie siły zbrojne, nawet jeśli kontrakty na zagraniczne dostawy nie wypalą. Szkopuł w tym, że wspomniane zakłady rozpoczęły produkcję uzbrojenia latem 1939 r. Dwa miesiące później ich nowoczesnością i przydatnością dla III Rzeszy zachwycali się Niemcy. Ostatecznie po trzech latach intensywnego myślenia o dostarczeniu polskim wojskom pancernym i lotnictwu nowoczesnego wyposażenia udało się latem 1939 r. sprowadzić do kraju 50 francuskich czołgów R-35 i trzy Hotchkissy H-35. Na sformowanie z nich jednostki bojowej zabrakło czasu. Pół setki zakontraktowanych we Francji oraz Wielkiej Brytanii samolotów myśliwskich załadowano tam pod koniec sierpnia na frachtowce. Żaden nie zdążył dopłynąć do miejsca przeznaczenia przed 1 września 1939 r.

Polska armia – déjà vu?

W tej całej historii rzeczą najbardziej uderzającą jest to, że wbrew powszechnie funkcjonującemu stereotypowi II RP dysponowała wystarczającymi środkami finansowymi, by podczas wojny obronnej posiadać kilka razy więcej nowoczesnych samolotów bojowych i czołgów. Problem w tym, że nie potrafiono posiadanych pieniędzy… wydać.

Strategię radzenia sobie z narastającym zagrożeniem podzielono na trzy etapy. W pierwszym założono, że „mamy mnóstwo czasu”. W drugim przyjęto, że „jakoś to będzie”. Wreszcie w trzecim uznano, że „teraz to już cała nadzieja w naszych sojusznikach”. I jak tu nie doświadczać dziś déjà vu?

Andrzej Krajewski

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.10.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się