Dla Europy, stojącej już i tak na chwiejnych nogach, ta wojna to wielki problem
Obecna sytuacja na Bliskim Wschodzie, podobnie jak wcześniej sytuacja na Ukrainie, narzuca nowy charakter polityki i rywalizacji światowych potęg.
Kryzys na Bliskim Wschodzie i perspektywa wybuchu otwartej wojny w tym regionie świata skupiły prawie całą uwagę mediów i polityków Zachodu. To, co stanowiło do niedawna główny przedmiot obaw i zainteresowania – inwazja Rosji na Ukrainę i przyszłość niepodległości tego państwa – praktycznie z dnia na dzień zostało zepchnięte na plan dalszy.
Izrael, który ustami premiera Binjamina Netanjahu zapowiedział inwazje lądową na Strefę Gazy, zlikwidowanie Hamasu, a w konsekwencji także generalną zmianę sytuacji bezpieczeństwa w całym regionie przy użyciu siły, stał się w ostatnich dniach celem politycznych pielgrzymek przywódców państw zachodnich, z prezydentem Joe Bidenem na czele, i niebywałej wręcz presji z ich strony. Towarzyszą temu oczywiście zapewnienia o wsparciu Izraela, o uznaniu jego prawa do obrony, jednak w istocie ta ogromna presja ma zapobiec wybuchowi wielkiej wojny, która musiałaby bezpośrednio zaangażować Amerykę, ale też regionalne potęgi, przede wszystkim Iran i Turcję. Biorąc pod uwagę stopień wzajemnej nienawiści między Izraelem i światem arabskim, można powiedzieć, że taka wojna miałaby dla obu stron charakter egzystencjalny. Byłaby więc praktycznie niekontrolowalna, całkowicie wyniszczająca i długotrwała.
Obecna sytuacja na Bliskim Wschodzie, podobnie jak wcześniej sytuacja na Ukrainie, narzuca nowy charakter polityki i rywalizacji światowych potęg.
Dawno temu Zbigniew Brzeziński w swej nadal zaskakująco aktualnej książce Wielka szachownica pisał o kluczowym znaczeniu regionów, które nazywał strategicznymi zwornikami światowego systemu bezpieczeństwa. Są to miejsca będące punktami oparcia dla globalnego porządku. To pozwala zrozumieć, dlaczego z perspektywy Zachodu wybuch niekontrolowanej, wyniszczającej i egzystencjalnej wojny na Bliskim Wschodzie stanowiłby katastrofę dla globalnych interesów zachodnich.
W tej sprawie, podobnie jak w kwestii Ukrainy, motywy Ameryki i zachodniej Europy nie są jednak do końca podobne. Dla Europy jej dawne polityczne interesy i wpływy, sięgające jeszcze czasów I wojny światowej, nie mają dzisiaj na Bliskim Wschodzie większego znaczenia. Ostatnia ofensywa dyplomatyczna Rishiego Sunaka, Emmanuela Macrona i Olafa Scholza ma całkiem prostą przyczynę. Dla Europy, stojącej i tak już na dość chwiejnych nogach, wybuch wielkiej wojny, obejmującej Iran i Zatokę Perską, oznacza potężny problem gospodarczy (surowce), nie mówiąc już o protestach antyizraelskich na ulicach, groźbie zaktywizowania się na powrót islamskiego terroru i napływu nowej fali nielegalnej migracji.
Dla Ameryki Bliski Wschód to przede wszystkim problem strategiczny, związany z powstawaniem nowych reguł globalnej rywalizacji potęg, w której stawką jest obrona amerykańskiego prymatu, głównie względem Chin. Ten szerszy sposób myślenia zarysował w szczegółach Jake Sullivan w swym ostatnim artykule w „Foreign Affairs” o źródłach amerykańskiej potęgi. Pod pewnymi względami jest to tekst przejmujący. Sullivan, który wydaje się głównym strategiem administracji Bidena, przedstawia bowiem nową rzeczywistość międzynarodową, która w przeciwieństwie do czasów zimnej wojny opiera się przede wszystkim na osi Ameryka-Chiny. Ta oś nie jest bipolarna, lecz polega na strategicznej rywalizacji w sytuacji globalnego współuzależnienia. Obrazowo można to przedstawić jako dwóch sczepionych ze sobą w walce zawodników sumo. Jeden potrzebuje drugiego, aby utrzymać się na nogach. W tej nowej formule rywalizacji wspomniane strategiczne zworniki bezpieczeństwa znów zyskują kluczowe znaczenie. Chodzi o to, aby bez bezpośredniego angażowania własnych sił utrzymywać te zworniki w stanie względnej równowagi. Nie jest to zadanie proste, zwłaszcza że konflikty w tych kluczowych strategicznie regionach mogą przekształcić się w wyniszczające wojny. A nie można niestety takiej ewentualności wykluczyć, skoro działają tam aktorzy posiadający znaczne siły, z bronią masowego rażenia włącznie, jak Rosja, Izrael i za chwilę być może Iran.
Zaproponowany przez Sullivana sposób myślenia prezentuje dość subtelną strategię postępowania w coraz bardziej brutalnych czasach. Jej wymowa jest jednak, jak powiedziałem, w pewnym sensie przejmująca. Celem strategii, a więc tym, co jest możliwe do osiągnięcia, jest utrzymywanie kruchej równowagi w różnych regionach, a nie ustanawianie pokoju. Czasy pokoju skończyły się wraz z demontażem pozimnowojennego świata, a właściwą stawką bezpieczeństwa jest dzisiaj utrzymywanie się potęg w strategicznej rywalizacji – ze względu na ich współuzależnienie. Tłumaczy to dobrze obecne motywy postępowania Ameryki wobec Izraela i uwzględnianie przez nią możliwości wybuchu wojny na Bliskim Wschodzie. Rosja i Iran będą oczywiście chciały Amerykanom tę grę popsuć i doprowadzić do sytuacji, w której Ameryka ugrzęźnie w sprawach Bliskiego Wschodu przez bezpośrednie zaangażowanie. Chiny zaś będą się temu życzliwie przyglądać.
Według Sullivana właśnie z tego względu Ameryka musi unikać ostatecznych rozstrzygnięć. Proponuje więc wyjątkowo subtelną grę w niezwykle brutalnych okolicznościach. Ma to jednak jedną zasadniczą słabość. Wyobraźmy sobie bowiem rok 2024, w którym do władzy w Ameryce ponownie dochodzi prymitywny transakcjonizm Trumpa.
Marek Cichocki