Black Lives Matter

Polska po amerykańsku. Co i dlaczego importujemy zza wielkiej wody?

Latem 2020 r. przez największe polskie miasta przetoczyła się fala protestów pod sztandarem „Black Lives Matter”. Także obecnie w internecie i poza nim rośnie grupa Polaków, którzy na wzór angielskiego „they” używają neutralnych płciowo neologizmów. Dlaczego te zjawiska, zdające się być na wskroś amerykańskie, stają się coraz bardziej obecne w naszym społeczeństwie?

Kultura amerykańska ma to do siebie, że rozprzestrzenia się wykładniczo. Duży udział ma w tym oczywiście fakt, że angielski jest we współczesnym świecie językiem uniwersalnym, jednak Amerykanie nie są bynajmniej jedynym narodem, który posługuje się nim urzędowo – a mimo to powszechnie nie występuje zjawisko „kanadyzacji” czy „brytyizacji”.

Orężem, jaki ma w ręku Ameryka, jest bowiem nie tylko popkultura; w coraz bardziej cyfrowym świecie zwiększa się również rola technologii, która także pochodzi głównie z USA, oraz trendów, jakie dzięki niej się rozpowszechniają. Mam tu oczywiście na myśli media społecznościowe. Prawda jest taka, że najpopularniejsze platformy kręcą się wokół Ameryki, sprawami Ameryki żyją i przez pryzmat Ameryki interpretują świat – wystarczy przypomnieć sobie, co działo się na Twitterze i Tumblrze podczas epopei, jaką był koniec prezydentury Donalda Trumpa. Do tego internet umożliwił również tworzenie i podtrzymywanie znajomości, które przekraczają fizyczne bariery, tak więc przeróżne trendy mogą rozprzestrzeniać się po świecie łatwiej i szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nierzadko przesiąkają one do dyskursu w państwach bardzo oddalonych od epicentrum – na przykład takiej Polsce – i na pierwszy, a czasem nawet drugi rzut oka zdają się kompletnie nie pasować do krajobrazu społecznego, w którym próbują się zakorzenić.

Trendów tych jest wiele, ja jednak postaram się zilustrować zjawisko na podstawie dwóch, które moim zdaniem pokazują ten mechanizm bardzo dobrze. Marsze Black Lives Matter w kraju, gdzie odsetek osób pochodzenia afrykańskiego wynosi mniej niż promil, oraz kwestia zaimków neutralnych płciowo w języku, w którym określanie rodzaju rzeczownika działa zupełnie inaczej, niż po angielsku – dlaczego te zjawiska są w ogóle obecne w polskiej debacie publicznej? I czy są jedynie bezmyślnie zaimportowanym towarem, czy mówią nam jednak coś o naszym własnym społeczeństwie?

Rasiści

Ruch „Black Lives Matter” („Życie osób czarnoskórych mają znaczenie”), w skrócie BLM, wybuchł w Stanach Zjednoczonych w skutek morderstwa czarnoskórego George’a Floyda przez funkcjonariuszy policji latem 2020 r. Fala wielodniowych demonstracji, która przetoczyła się przez amerykańskie miasta, była wynikiem wielu czynników: głównie postrzeganego wzrostu brutalności policji wobec osób czarnoskórych, ale również frustracji społecznej wywołanej problemami gospodarczymi, pandemii, a także silnego sprzeciwu Demokratów i lewicy wobec rządów Donalda Trumpa.

Było to zjawisko wybitnie amerykańskie – wynikające bezpośrednio z niechlubnej karty w przeszłości tego kraju, jaką było niewolnictwo, a po jego zniesieniu wieloletnia dyskryminacja czarnoskórej części społeczeństwa wyłącznie ze względu na pochodzenie etniczne. Obrazu perfekcyjnej katastrofy dopełniło nałożenie się na siebie niepewności, lęku i frustracji narastających przez kilka miesięcy pandemii – zarówno ekonomicznych (utrata pracy, niższe zarobki, inflacja), jak i czysto egzystencjalnych – oraz efekty podziału społecznego w Ameryce, w tym wzajemna wrogość wyborców Demokratów i Republikanów spotęgowana niektórymi dość ekscentrycznymi zachowaniami ówczesnego prezydenta. Protesty były przeciwko brutalności policji oraz dyskryminacji czarnoskórych, owszem, ale duży udział Antify (Akcji Antyfaszystowskiej, nieformalnego ruchu przeciwników skrajnej prawicy o podłożach liberalno-anarchistycznych) i zwolenników skrajnej lewicy nadały im jednoznacznie polityczny charakter, połączony z krytyką wszystkiego, co prawicowe – zwłaszcza polityki Republikanów oraz Donalda Trumpa.

Jednak w fascynującym zwrocie akcji ruch BLM w kilka dni rozlał się na inne kraje i dotarł nawet do Polski. Antyrasistowskie protesty pod tym hasłem odbyły się m.in. w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Poznaniu i Wrocławiu; w stolicy demonstranci zebrali się pod ambasadą USA. Czyż więc także i my, jako społeczeństwo w zdecydowanej większości białe – choć brak na kartach naszej historii skazy kolonializmu, a osób pochodzenia afrykańskiego w ogóle jest tu bardzo mało, poniżej 0,1% – mamy problem z rasizmem?

Według opublikowanych w październiku wyników badania „Being Black in the EU” przeprowadzonego przez Agencję Praw Podstawowych Unii Europejskiej, Polska i Portugalia są najmniej uprzedzonymi spośród krajów Wspólnoty. Tylko 21% badanych Europejczyków pochodzenia afrykańskiego podało, że doświadczyło w naszym kraju dyskryminacji na jakimkolwiek tle w ostatnich 5 latach, a 19% w ostatnich dwunastu miesiącach. Dla porównania, najwyższy wynik w tej niechlubnej statystyce, osiągnięty przez Austrię, to odpowiednio 76% i 67%. W publikacji pojawia się również kilka innych dość ciekawych statystyk: Polska jest na przykład jedynym państwem, w którym prawdopodobieństwo mieszkania w przeludnionym domostwie dla osób pochodzenia afrykańskiego jest niższe niż dla populacji kraju w ogóle. Jako jedyni możemy też poszczycić się faktem, że okrągłe 100% młodzieży (16-24 lata) afrykańskiego pochodzenia w naszym kraju uczy się lub pracuje zarobkowo.

Przeciw czemu więc protestowali uczestnicy BLM-owych marszy w polskich miastach? Organizatorzy protestu w Poznaniu, na który przyszło kilkaset osób, oznajmili w mediach społecznościowych, że chcą „w milczeniu, w spontanicznym przemarszu pamięci George’a Floyd’a – zabitego brutalnie 25 maja w Minneapolis czarnego mężczyzny przez policjanta, wyrazić nasz sprzeciw przeciwko nienawiści, przeciwko przemocy władzy, przeciwko nadużyciom władzy, przeciwko rasizmowi i faszyzmowi”. Na transparentach w tym i innych miastach pojawiały się hasła takie jak „White silence is violence” („Milczenie białych jest przemocą”), „Racism is a pandemic” („Rasizm jest pandemią” – dla przypomnienia, marsze odbyły się latem 2020 r.) czy „Bycie białasem to przywilej”. Sens całej akcji można chyba skonkludować jeszcze innym hasłem: „Nie wystarczy, że nie jesteś rasistą, musisz być przeciwko rasizmowi”.

I chcę na wstępie zaznaczyć, że uważam odruch sprzeciwu wobec dyskryminacji za słuszny i godny pochwały. Nietolerancja wszelkiej maści jest moim zdaniem niegodna człowieka, zarówno na gruncie moralnym (w kontekście tego, co nazywamy demokratycznymi, europejskimi lub chrześcijańskimi wartościami), jak i prawnym – równość wszystkich ludzi jest zapisana na samym początku Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, której sygnatariuszami są wszystkie 193 kraje Ligi Narodów Zjednoczonych. To chyba najniższa możliwa poprzeczka, jaką można ustawić współczesnemu społeczeństwu – traktowanie się nawzajem po ludzku. To, że w dzisiejszym świecie wciąż są ludzie, którzy tracą życie z powodu dyskryminacji, jest haniebny.

Wydaje mi się jednak dość interesujące, że ten spontaniczny zryw części polskiego społeczeństwa miał miejsce w odpowiedzi na akt przemocy, który miał miejsce na innym kontynencie, i to wobec przedstawiciela grupy etnicznej, która jest w Polsce bardzo nieliczna. A nie jest wcale tak, że w kontekście ksenofobii na naszym własnym podwórku nie mamy przeciw czemu protestować. Ileż to mamy pejoratywnych żartów i powiedzonek o Żydach, ileż to razy usłyszeliśmy, że ktoś kogoś „wycyganił” (czyli oszukał) lub coś „wyżydził” (wyprosił lub wyłudził), w iluż domach wisi na ścianie portrecik liczącego pieniądze „żydka na szczęście”? Nie mam tu na celu sugerować, że każdy, kto kiedykolwiek użył któregoś z tych słów lub takowy portrecik posiada, jest antysemitą i ksenofobem; chcę raczej zaznaczyć, że to rzeczy, o których nie myślimy, które puszczamy mimo uszu, które „tak się utarły”. Dla niektórych z nas „żydki” w przedpokoju mogą w najgorszym razie wydawać się niegroźnym dziwactwem. Znajomy amerykański Żyd, którego przodkowie mieszkali w Polsce, powiedział mi zaś kiedyś, że kiedy usłyszał o tym zwyczaju i jak bardzo jest on rozpowszechniony, aż go zatkało.

Ze świecą jednak szukać marszów przeciw antysemityzmowi – i w ogóle trudno nam na ten temat dyskutować, bo mimo upływu ponad ośmiu dekad II wojna światowa to wciąż rozjątrzona rana i emocje w takiej rozmowie bardzo szybko sięgają zenitu. Ale co z innymi grupami etnicznymi? Według zeszłorocznego badania CBOS analizującego stosunek Polaków do innych narodów 59% badanych zadeklarowało, że odczuwa niechęć wobec Arabów, wobec Romów (Cyganów) – 50%. Bardziej nielubiani są tylko Rosjanie, z wynikiem 82%, co w kontekście wojny za naszą wschodnią granicą można zrozumieć. Przed zaostrzeniem konfliktu na Ukrainie też jednak tacy chętni naszym wschodnim sąsiadom nie byliśmy. Według tego samego badania (które CBOS przeprowadza co roku), w 2007 r. prawie 40 proc. badanych Polaków deklarowało niechęć do Ukraińców. W tym samym roku poszłam rozpoczęłam naukę w podstawówce, trafiając do klasy z 10 innymi Polakami i jednym Ukraińcem. Byliśmy mali i traktowaliśmy to jak żarty, ale kiedy dzisiaj wspominam rzeczy, które inni chłopcy wykrzykiwali pod adresem naszego ukraińskiego kolegi, robi mi się niedobrze ze wstydu. Ci siedmiolatkowie nie podchwycili tych sentymentów znikąd. A jednak protestów przeciw ksenofobii względem Ukraińców również ze świecą było szukać.

Zaimki

Język jest potwornie upolitycznionym tematem. Można to zrozumieć, w końcu jest on naszym głównym narzędziem opisywania świata, który widzimy i interpretujemy przez pryzmat własnych poglądów. Nie na darmo germanizacja i rusyfikacja były podczas zaborów tak silnie obecne; nie na darmo Rosjanie zabraniają na okupowanych terytoriach Ukrainy używania języka ukraińskiego. Język to wolność: to możliwość opisania swojej tożsamości oraz nazwania rzeczywistości taką, jaką ją widzimy. A skoro w społeczeństwie występuje dość duży pluralizm poglądów, to i interpretacje rzeczywistości będą różne; a że w dzisiejszym świecie każda niezgoda zdaje się prędzej czy później sprowadzać do różnic politycznych – to i język staje się tematem politycznym.

Wsadźmy więc kij w sam środek tego mrowiska i przyjrzyjmy się kwestii języka neutralnego płciowo.

Cytując za stroną o-jezyku.pl, „język neutralny płciowo to język, w którym unika się różnicowania ze względu na płeć”. W języku angielskim sprowadza się to do kwestii zaimków – „she/her” dla formy żeńskiej, „he/him” dla  męskiej, i „they/them”, które jest stosowane zarówno jako forma mnoga, jak i neutralna lub domyślna (kiedy nie znamy płci osoby, o której mówimy).  Proste, zrozumiałe i naturalnie brzmiące.

Nasza rodzima gramatyka działa jednak na zupełnie innej zasadzie. Po polsku, jeśli nie znamy płci podmiotu, domyślnie używamy formy męskiej. Pojedynczą osobę z mieszanej pod względem płciowym grupy studentów – no właśnie, studentów, liczba mnoga formy męskiej – nazwiemy studentem. Zdanie „Jeden ze studentów nie zrozumiał, więc podnió rękę” po angielsku, gdzie rzeczowniki nie mają przypisanego rodzaju, będzie zaś brzmiało: „One of the students didn’t understand, so they  raised their hand”. Zrobienie kalki w postaci „Jedni ze studentów nie zrozumieli, więc podnieśli rękę” (zastosowanie rodzaju mnogiego jako neutralnego) jest gramatycznie bez sensu.

Jak więc podejść do tego problemu po polsku? Jest kilka kreatywnych rozwiązań, które bardzo mnie fascynują. Jak dotąd najczęściej spotykałam się z zastępowaniem litery w sylabie determinującej płeć literą „x” lub znakiem „_” – np. „chciał_byś”, „zapracowanx”. Ten sposób działa jednak jedynie w piśmie – nie da się takich słów wymówić. Strona zaimki.pl proponuje więc także inne podejścia, np. „osobatywy”, czyli „osoby pracujące”, „osoby uczące się” itp., lub mnogi rodzaj neutralny – „zrobiłośmy”, „poszło”, „uczyłośmy się”.

Siostrzanym do języka neutralnego płciowo trendem jest popularyzacja większej ilości feminatywów. Mamy w naszym języku np. lekarza i lekarkę, lecz jednocześnie tylko doktora, domyślną męską formę na określenie osób obojga płci o tym tytule. To więc wymaga utworzenia neologizmu na podstawie innych, podobnych form, które już upowszechniły się w polszczyźnie. I tu oczywiście upolitycznienie języka widać jak na dłoni, bo czyjeś poglądy polityczno-światopoglądowe da się z duża dozą prawdopodobieństwa określić po tym, czy kobietę z „dr” przy nazwisku określa doktorką (ewentualnie doktorą), czy panią doktor.

Lustro

Co więc mówi nam coraz większa obecność tych zaimportowanych z Ameryki tematów w dyskursie społecznym na naszym poletku?

Przede wszystkim to, że tych trendów nie da się ignorować. Wielu konserwatystów chciałoby zamknąć oczy i udawać, że to wszystko to tylko szaleństwa młodości, pranie mózgów poprzez media społecznościowe lub (dla tych o bardziej konspiracyjnych inklinacjach) wielki spisek „woke-izmu” gwoli wyrugania tradycyjnych wartości narodowych, europejskich bądź judeochrześcijańskich (do wyboru). Rozumiem ten mechanizm; zaprzeczenie jest jedną z najczęstszych reakcji na zmianę, ale nie prowadzi do konstruktywnych wniosków. Sam fakt, że te płynące z Zachodu tendencje zakorzeniają się u nas świadczy, że w jakimś stopniu rezonują z przynajmniej częścią polskiego społeczeństwa – i to na tyle dużą częścią, by było to zauważalne. Możemy się z tym nie zgadzać, możemy się buntować, ale rzeczywistość jest, jaka jest, i musimy przyjąć to do wiadomości.

W tym momencie w głowach wielu osób pojawia się jednak pytanie, formułowane zresztą dość często, zwłaszcza w przypadku zmian w języku: po co to wszystko?

No właśnie, po co?

Ksenofobię można jeszcze zrozumieć. Równość wszystkich obywateli bez względu na cechy im przyrodzone (płeć, wygląd, pochodzenie etniczne itp.) oraz niektóre wybory życiowe (zawód, religię itp.) jest fundamentem demokracji i podstawowym standardem w wolnym społeczeństwie. Ale po co psuć język niepotrzebnymi neologizmami? Co komu wadzi „pani doktor” czy „student”? Si fractum non sit, noli id reficere.

Odpowiedź na to pytanie także pozwolę sobie zacytować ze strony zaimki.pl, bo uważam, że zawiera w sobie sedno sprawy: „Zwracanie się do kogoś tak, jak sobie życzy, jest podstawą relacji społecznych. Nie powiesz do Ani „Franku”, nie powiesz „na ty” do osoby, z którą jesteś „na pan”, itp. A są osoby, które nie chcą, by im mówić „on” ani „ona”. Czy to uszanujesz, świadczy wyłącznie o Tobie”.

Tu wchodzimy na pole minowe, czyli tożsamość płciową osób nazywających siebie „niebinarnymi”, i całą związaną z tym wojnę ideologiczną. Ale nie z tego powodu przytoczyłam powyższy cytat. Jak już wspomniałam, język to podstawowe narzędzie opisywania własnej tożsamości; dlaczego więc, skoro polszczyzna pozwala mi być dziennikarką, absolwentką i katoliczką, nie miałabym w przyszłości zostać magistrą? Lub jeślibym jednak wolała tytuł pani magister, czemu nie miałabym jednocześnie uszanować zdania koleżanki, która preferuje, by właśnie magistrą ją nazywać?

Moim zdaniem tak silna amerykanizacja tych kwestii – zarówno zmian w języku, jak i nietolerancji etnicznej – wynika z postrzegania ich w pewnym sensie jako ciało obce, niemające miejsca w polskim społeczeństwie. Są to jednak zbyt potężne zjawiska, by dały się zignorować; trwają więc, ale brakuje nam zestawu pojęć i koncepcji, by dostosować je do lokalnej rzeczywistości, która je w całości odrzuca.

Nie zamykajmy jednak na nie oczu. Przyjrzyjmy się im raczej głębiej, zdarłszy powierzchowną warstwę zapożyczonego dyskursu i amerykańskich kalek, i zastanówmy, co ich obecność w debacie publicznej mówi o naszym własnym społeczeństwie. One będą tylko rosnąć, i czym szybciej zaadresujemy i rozpatrzymy je w polskim, a nie amerykańskim kontekście, tym lepiej.

Joanna Talarczyk

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się