AfD Niemcy Scholz
Fot. Liesa JOHANNSSEN / Reuters

Prorosyjska partia w Niemczech szybko zyskuje na popularności

Wzmocnienie roli politycznej AfD zagraża pomocy militarnej, finansowej i organizacyjnej dla Ukrainy ze strony Niemiec, a więc i całej Unii Europejskiej. A takie zagrożenie staje się coraz bardziej realne.

Smutne wieści napływają ostatnio ze świata niemieckiej polityki. Trudno nawet powiedzieć, dla kogo są one gorsze: dla samych Niemców (bardziej krytycznie myślącej części społeczeństwa), czy dla nas, Ukraińców. Mówimy o prawicowej, populistycznej, ksenofobicznej partii „Alternatywa dla Niemiec” (AfD), która w ostatnim czasie zaczęła gwałtownie zyskiwać zwolenników.

Dla Ukrainy ta siła polityczna jest nieprzyjemna i niebezpieczna przede wszystkim ze względu na jej prorosyjskość, a ściślej – prokremlowskość. To właśnie ona skupiła w swoich szeregach największą liczbę tzw. „putinfersteierów”. Wiadomo, że „alternatywcy” nie tylko uporczywie wprowadzali kremlowską narrację do niemieckiego dyskursu politycznego, nie tylko opowiadali się za zniesieniem antyrosyjskich sankcji i pojednaniem się z Moskwą, ale także faktycznie pomagali w okupacji Ukrainy. W latach 2014–2021 wielokrotnie przyjeżdżali na Krym i do niekontrolowanej przez Kijów części Donbasu, legitymizując rosyjską okupację ukraińskich terytoriów. Co więcej, czasami występowali nawet w roli obserwatorów podczas pseudoreferendów.

Nie jest dla nas tak istotne, czy „alternatywcy” otrzymują finansowanie z Kremla, czy są po prostu jego „pożytecznymi idiotami” (a raczej: są jednym i drugim). Znaczenie ma to, że wzmocnienie roli politycznej AfD zagraża pomocy militarnej, finansowej i organizacyjnej dla Ukrainy ze strony Niemiec, a więc i całej Unii Europejskiej. A takie zagrożenie staje się coraz bardziej realne.

W ostatnich wyborach do Bundestagu we wrześniu 2021 roku AfD, zdobywając 10 proc. głosów, zajęła piąte miejsce. „Alternatywcy” ustąpili miejsca socjaldemokratom, chadekom, „zielonym” i liberałom. Jednak najnowsze badania opinii publicznej w Niemczech wskazują na radykalną zmianę preferencji wyborczych na korzyść AfD. Obecnie 19-24 proc. Niemców jest gotowych oddać swój głos na AfD. Oznacza to, że partia ta przebiła się na drugie miejsce, spychając na trzecie miejsce Socjaldemokratyczną Partię Niemiec (SPD), czyli główną partię rządową, którą obecnie skłonnych jest poprzeć jedynie 17 proc. Niemców. Przypomnijmy, że we wspomnianych już wyborach parlamentarnych socjaldemokraci zdobyli ponad 26 proc.

Co więcej, Alternatywa, która do stosunkowo niedawna w ogóle nie istniała w partyjno-politycznym krajobrazie Niemiec, teraz planuje nawet zgłosić po raz pierwszy kandydata na stanowisko kanclerza federalnego w nadchodzących wyborach do Bundestagu. Zostało to oficjalnie ogłoszone przez współprzewodniczącą partii Alice Weidel.

Jak wiadomo, Alternatywa dla Niemiec cieszy się szczególną popularnością we wschodnich krajach związkowych, czyli w byłej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Gdyby wybory odbyły się teraz tylko na terenach byłej NRD, wówczas partia posiadająca 32 proc. byłaby zdecydowanym faworytem.

I tu myślący ludzie mogliby doznać jeśli nie dysonansu poznawczego, to przynajmniej wielkiego zaskoczenia: dlaczego najbardziej prokremlowska partia w Niemczech stała się najpopularniejsza na obszarach najbardziej dotkniętych przez ten sam Kreml? Wszakże w związku z tym, że teren ten po kapitulacji III Rzeszy znalazł się w sowieckiej strefie okupacyjnej, przez długi czas był najmniej zamożną, najsłabiej rozwiniętą i najbardziej represjonowaną częścią Niemiec. W końcu pod koniec lat 80. to właśnie mieszkańcy NRD brali udział w tysiącach wieców przeciwko ich wówczas prokomunistycznym przywódcom, to oni byli najbardziej aktywni w burzeniu Muru Berlińskiego i domaganiu się zjednoczenia Niemiec, żeby osiągnąć ten sam poziom życia co ich rodacy po drugiej stronie żelaznej kurtyny.

Być może wschodni Niemcy, którzy obecnie mają ponad 50 lat, pamiętają swoją młodość w stabilnym niemieckim socjalizmie. W tym celu zaistniało nawet specjalne określenie „ostalgia” (Ostalgie – Ost i Nostalgie). Narzekają na obecne życie ze wszystkimi jego niepewnościami. Zapominają o federalnych emeryturach, nowych autostradach, domach wyremontowanych przez władze federalne i wielu innych luksusach, które stały się dostępne dopiero po zjednoczeniu Niemiec.

Pamiętam, że mój niemiecki znajomy zapytał, czy to żartobliwie, czy to poważnie: „Czy wiesz, jak długo istniała Niemiecka Republika Demokratyczna?”. Zacząłem przypominać, liczyć. NRD powstała 7 października 1949 r. Tak naprawdę za dzień jej śmierci politycznej można uznać 9 listopada 1989 r., kiedy zburzono Mur Berliński. Formalnie NRD tkwiła w agonii jeszcze przez kolejny rok i 3 października 1990 r. otrzymała „akt zgonu”. To właśnie tę datę obchodzi się obecnie jako Dzień Zjednoczenia Niemiec. „Prawie 40 lat” – odpowiedziałem na pytanie. „Mylisz się”, uśmiechnął się. „Tylko cztery lata. Po 1953 roku Niemcy Wschodnie ponownie zamieniły się w sowiecką strefę okupacyjną, tak jak miało to miejsce do 1949 roku”.

„Strefa okupacyjna”? Poważnie? Mimowolnie przypomniały mi się moje pierwsze wizyty w Niemczech (oczywiście w Niemczech Wschodnich). W 1980 roku cała nasza rodzina przyjechała do przyjaciół mieszkających w Saksonii. Złoty wiek wschodnioniemieckiej stagnacji pod rządami Erica Honeckera. Jako uczeń po „szczęśliwym dzieciństwie” w „kraju sowieckim” sądziłem, że trafiłem do raju na ziemi. Czyste, bezwonne pociągi, czyste ulice, urocze knajpy. No i oczywiście marzeniem sowieckiego człowieka był sklep… Oczy się otwierały po sowieckim handlu deficytowym. Później, gdy w szkole na lekcjach języka niemieckiego z entuzjazmem opowiadałem o wrażeniach z wizyty w NRD, moja nauczycielka narzekała z niezadowoleniem: „Tak ich rozpieszczają, żeby nie zechcieli z powrotem Hitlera”.

Czyli rozpieszczali Niemców ze Wschodu. Cóż, po prostu żyj i ciesz się życiem. Ale z jakiegoś powodu mieszkańcy NRD nie byli zadowoleni ani z Honeckera, ani z ich standardu życia w ogóle. Bo z telewizji zachodnioniemieckiej (ustawiali antenę „na Bundes”, jak my w swoim czasie „na Polskę”), z rozmów z bliskimi, którzy mieli szczęście znaleźć się we „właściwej strefie okupacyjnej”, wiedzieli, że po drugiej stronie muru ich rodacy cieszyli się pełną i swobodną egzystencją, cały świat ze wszystkimi jego dobrami stał przed nimi otworem…

Wróćmy jednak do roku 1953. Dlaczego ktoś nagle uważa ten rok za ostatni dla NRD? Ponieważ to właśnie wtedy wschodni Niemcy próbowali odwrócić bieg historii. Zmarł wieloletni sowiecki dyktator Józef Stalin, Ławrientij Beria tymczasowo przejął władzę na Kremlu. Wielu historyków twierdzi, że zamierzał on radykalnie zmienić stosunki ZSRR z Zachodem, czyli zapoczątkować swego rodzaju „restrukturyzację” trzydzieści lat wcześniej. W tym samym czasie o władzę rywalizowali konkurenci Berii – Chruszczow, Malenkow i Mołotow. Każdy chciał ogłosić się spadkobiercą „wielkiego przywódcy i nauczyciela”. A w kierownictwie NRD było całkowite zamieszanie. Walter Ulbricht, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Socjalistycznej Zjednoczonej Partii Niemiec, czekał na instrukcje z Moskwy, ale ich nie było.

Dlaczego Ulbricht potrzebował instrukcji? Ponieważ sytuacja w NRD wymykała się spod kontroli. W kraju pogłębiał się kryzys gospodarczy. Jego powodem było to, że kierownictwo SED wybrało kurs „dogonienia i wyprzedzenia” RFN. Wielcy stratedzy nie wymyślili nic lepszego niż podniesienie norm produkcji, a w ten sposób tylko pogorszyli już napiętą sytuację w sferze społecznej. Rozpoczęły się spontaniczne protesty. Zamieszki i strajki wybuchły w Berlinie Wschodnim, Saksonii, Saksonii-Anhalt i Turyngii. Według przybliżonych szacunków w protestach wzięło udział około miliona obywateli NRD. Demonstracje rozpoczęły się pod hasłami społeczno-ekonomicznymi. Jednak dość szybko w rękach protestujących pojawiły się transparenty z wyraźnymi żądaniami politycznymi: „Precz z dyktaturą SED! Precz z Ulbrichtem! Rząd do dymisji! Wolne wybory!”. Pojawiły się nawet wezwania do wycofania okupacyjnych wojsk radzieckich z terytorium Niemiec i do zjednoczenia kraju.

Protesty osiągnęły szczyt 17 czerwca, kiedy w centrum Berlina Wschodniego, przy alei Stalina, odbyła się masowa demonstracja. Na jej czele stanęli budowlańcy, którzy właśnie budowali domy przy wspomnianej alei. Demonstranci rozpoczęli szturm oficjalnych budynków. Domagali się nie tylko zniesienia podwyżki norm, ale także zmian społecznych i politycznych.

Jedna z rozpowszechnianych wówczas ulotek zawierała następujące żądania: „Żądamy natychmiastowej dymisji rządu, który doszedł do władzy w wyniku manipulacji wyborami, żądamy utworzenia tymczasowego rządu demokratycznego, wolnych i tajnych wyborów po czterech miesiącach, wycofania policji niemieckiej z granic strefy i natychmiastowego przejścia dla wszystkich Niemców, natychmiastowego uwolnienia więźniów politycznych, rezygnacji z karania strajkujących, natychmiastowego rozwiązania tzw. armii ludowej, zezwolenia na organizowanie partii istniejących w Niemczech Zachodnich”. Strajkujący oblegali i usiłowali szturmować ponad 250 budynków rządowych, w tym pięć biur okręgowych Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, dwa komitety okręgowe SED, jedną okręgową dyrekcję Policji Ludowej, biura związków zawodowych, komisariaty policji i urząd burmistrza. Z 12 więzień zwolniono około 1400 więźniów. Kilku młodych desperatów zrzuciło z Bramy Brandenburskiej czerwoną flagę i podarło ją, tłum wiwatował.

Ale tutaj okrutnie interweniowały wojska radzieckie. Czołgi z czerwonymi gwiazdami zaczęły strzelać do protestujących i rozjeżdżać ich gąsienicami. Po tym władze w końcu przejęły inicjatywę. W ciągu następnych tygodni armia radziecka i policja NRD brutalnie stłumiły wszelkie grupy protestów. Zginęło co najmniej 55 osób, ponad 10 000 aresztowano, a 1500 skazano na kary więzienia. Wielu uciekło do RFN. Komendant sowieckiej strefy okupacyjnej ogłosił stan wyjątkowy w Berlinie Wschodnim. Zakazano wszelkich zgromadzeń publicznych, a granica z Berlinem Zachodnim została zamknięta. W ten sposób pierwsze powstanie w kraju obozu komunistycznego utonęło we krwi. Potem będą Węgry, Czechosłowacja i Polska.

To bardzo przykre, że obecni spadkobiercy demonstrantów z alei Stalina zupełnie zapomnieli o wydarzeniach sprzed 70 lat. Z jakiegoś powodu krew rodziców i dziadków nic dla nich nie znaczy. Z jakiegoś powodu są gotowi zaprzyjaźnić się z obecnym rosyjskim dyktatorem. Nie przeszkadzają im stwierdzenia takie jak „możemy zrobić powtórkę”, „czołgi nie potrzebują wiz”, „znowu na Berlin” itp. Prawie jakiś syndrom sztokholmski. Zresztą taki sam jak u Węgrów, którzy w 1956 roku doświadczyli jeszcze krwawszej masakry ze strony Moskwy.

Lubko Petrenko
Autor jest ukraińskim dziennikarzem i publicystą związanym z lwowskim portalem Zaxid.net. Tekst ukazał się pierwotnie w nr 57 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się