Radosław Sikorski. Duma i uprzedzenie
Polacy jako zbiorowość i opinia publiczna mają wiele marzeń, ale jednym z najważniejszych jest chyba to, by przełamać w końcu kompleks prowincjonalności i znaleźć się na światowych salonach – również salonach dyplomatycznych.
Niemalże jak wygrana Polski w mistrzostwach świata w piłce nożnej – jest to oczekiwane, mityczne wydarzenie. Ma ono kiedyś nastąpić i przełamać niemoc, a także symbolicznie przenieść nas z ligi drugiej do pierwszej. Dla wielu z naszych publicystów mit ten stał się tak ważny, że niemalże przestali wierzyć w to, iż kiedykolwiek się on urzeczywistni – zadowalając się narzekaniem i nawoływaniem – niemalże jak Giotto z Dekameronu (1973) Pasoliniego, stwierdzający, że nie należy dążyć do spełnienia dzieła i że znacznie przyjemniej jest o nim marzyć.
Tymczasem polska pozycja międzynarodowa jest rzeczą, którą należy traktować realnie, budować ją i podnosić, a nie uważać za źródło racjonalizacji naszych lęków, traum i kompleksów.
Wejście na światowe salony jest zresztą kompleksem, który Polaków prześladował nawet w okresach, kiedy byliśmy państwem potężnym. Zygmunt Stary miał kompleksy wobec Habsburgów podbierających Jagiellonom dominację w Europie Środkowej, a jeszcze gorzej było z Wazami, którzy władali wprawdzie Rzecząpospolitą liczącą niemalże milion kilometrów kwadratowych powierzchni i której wojska wkroczyły do Moskwy, ale wobec Wiednia, Paryża czy nawet hołdowniczego wtedy Królewca odczuwali kompleksy podobne do kompleksów myszy czekającej na atak ze strony węża.
Na te kompleksy nakładało się polskie oczekiwanie na męża opatrznościowego, który swoją siłą charakteru i umiejętnościami wyniósłby nas do wspomnianej pierwszej ligi. W dyplomacji szukaliśmy kogoś takiego przez lata. Może inteligenckie oczytanie niektórych budowało oczekiwania na polskiego Talleyranda, Metternicha czy Bismarcka, choć nasza sytuacja przynajmniej od dwustu lat zazwyczaj bywała nieporównywalna. Zresztą, jacy mielibyśmy być w naszej polityce – czy mamy być ambitni jak Polska międzywojenna, czy raczej „mali i chytrzy” (jak opisali to najwięksi czescy kabareciarze Werich i Voskovec) jak ówczesna Czechosłowacja?
Takim mężem opatrznościowym, który wprowadził nas na światowe salony dyplomatyczne, miał być Józef Beck – który zresztą chyba jako jedyny szef naszej dyplomacji cieszył się pełną swobodą w kształtowaniu naszej polityki. Wejście na salony i lunch z rodziną królewską nie ocaliły nas jednak przed wojenną klęską i narodową hekatombą, za którą się ministra Becka niesłusznie wini. Polski w 1939 roku nie ocaliłby i Talleyrand. Nawet w czasach PRL, gdy mówiący po francusku Adam Rapacki zgłosił na posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego ONZ plan ograniczenia zbrojeń jądrowych – uznano to w Polsce za symbol naszej sprawczości. Tym bardziej marzono o tym, gdy faktyczną niepodległość uzyskaliśmy na przełomie lat 80. i 90. Kiepska pozycja ekonomiczna naszego kraju, stawiająca nas w roli petentów, zmuszała nas do wielu kompromisów, a te rodziły z kolei marzenia o tym, by to się kiedyś odmieniło. Zwłaszcza po stronie prawej naszej sceny politycznej, gdzie tych kompleksów i traum było więcej, choć pełno było ich także w ówczesnej postpezetpeerowskiej lewicy.
Z polskiej prawicy wyszły dążenia PiS do podniesienia znaczenia polskiej suwerenności i pragnienie do bycia wysłuchanym w Europie. Po profesorze Geremku i Władysławie Bartoszewskim jednakże tym szefem dyplomacji, który się na światowe salony dostał, jest jednak bez wątpienia jedynie Radosław Sikorski. Nie udało się to do końca żadnemu z szefów dyplomacji w czasie rządów PiS, bez względu na ich wady i zalety, które w przypadku Anny Fotygi, Witolda Waszczykowskiego czy prof. Zbigniewa Raua były znacznie większe, niż się publicystom „Gazety Wyborczej”, mającym czasem filmowo-twitterowe wyobrażenie o dyplomacji, wydaje.
Dlaczego jednak Radosław Sikorski – nasza duma, ale i nasze uprzedzenie? Polityk o niezwykle nierównej karierze. Ktoś, kto budzi pewną fascynację u swoich przeciwników, ale i czasem niechęć u tych, którzy go politycznie popierają?
Kariera Radosława Sikorskiego trwa w polskiej polityce już ponad trzy dekady i warto przypomnieć tym z Czytelników, którzy kojarzą go z obecnych sukcesów i antypisowskich filipik lub z uprzedniej opozycyjnej nonszalancji językowej, że jego kariera aż do roku 2007 związana była z polską prawicą. To w rządzie Olszewskiego Sikorski objął funkcję wiceministra, gdy trafił do MSZ jako zastępca Bronisława Geremka, reprezentował tam też prawicę, a dostojni starcy polskiej dyplomacji widzieli w nim siłę destrukcyjną. Konstytucyjnym ministrem (czyli szefem MON) został też za sprawą PiS. Jego odejście z rządu Kaczyńskiego, uznawane przez PiS za zdradę, do dziś będące symbolicznym momentem przejścia do innych elit, tak naprawdę nie do końca nim było. Na Zachodzie bowiem zauważono odejście ministra uznanego za najbardziej akceptowalnego. Sikorskiego za element światowego mainstreamu uznawano więc już wtedy. Kilka miesięcy później Sikorski obejmuje MSZ. Obydwie jego kadencje trwają w III RP najdłużej. To Sikorski wywarł na dyplomację i nasz sposób myślenia o niej największy wpływ, a nie żaden z jego poprzedników, takich jak Krzysztof Skubiszewski, Bronisław Geremek czy Włodzimierz Cimoszewicz.
Radosław Sikorski przede wszystkim nie jest postrzegany za granicą jako poseł z kraju dzikusów, mimo wszelkich ograniczeń, jakie nakładała na niego polska polityka, oraz tego, że w swojej retoryce zachowywał przywiązanie do idei konserwatywnych, traum polskiej historii i umiał je przekuwać na idee zrozumiałe dla zachodnich partnerów. Radosław Sikorski posiada bowiem umiejętność mówienia w języku dla zachodnich partnerów zrozumiałym i akceptowalnym i ma sprawność werbalnego pozostawania w głównym nurcie – przy pełnej słuszności generowanych pomysłów. Oczywiście następne lata pokażą, jakie będą główne nurty i czy PiS aby na pewno nie miał racji, ale o tym pomówimy sobie za jakiś czas. Teraz to bajdurzenie.
W czasie rządów PiS – zwłaszcza po rosyjskiej agresji – Polska weszła na światowe salony. Prezydent Duda – autor zresztą jednego z dwóch największych sukcesów polskiej polityki zagranicznej ostatnich ośmiu lat, czyli idei Trójmorza – czy profesor Rau znaleźli się na nich, ale mimo ich zasług zawsze połączeni z retoryką anty-PiS i salonowymi antyszambrami. Radosław Sikorski w salonie już jest i stąd nawet gdy mówi to, co polski rząd mówił zawsze – dopiero teraz to zauważono. Przemówienie ministra w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nie było niczym nowym. Rok temu wygłosił tam bardzo podobne minister Rau (wiem, bo siedziałem obok), ale dopiero teraz, gdy ministrem jest „złoty chłopiec” naszej dyplomacji, to się zauważa. Tak – świat jest niesprawiedliwy i jednych wynosi, a innych poniża. Radosław Sikorski jest naszym zasobem, i to zasobem ciągle działającym. Nie ma na to rady. Jest też Polakiem, któremu się wiele wybacza (pamiętamy sprawę „Thank You USA”), a przez to może powiedzieć więcej. Niestety, jednym wolno więcej, a innym mniej.
Jest też minister Sikorski środkiem na nasze odwieczne kompleksy, o których pisałem na początku. Przechodząc od symulakr do rzeczywistości, trzeba powiedzieć, że jest jednak przede wszystkim naszym najsilniejszym instrumentem w polityce zagranicznej. Polakiem na salonach. Innego tak do końca nie mamy.
Tekst ukazał się we „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.
Łukasz JASINA
Historyk i filmoznawca. W latach 2021 - 2023 rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Wykładowca akademicki, współzałożyciel i wieloletni szef Działu Wschodniego "Kultury Liberalnej". Dziennikarz "TVP Kultura", „Polskiego Radia" i "Radia Lublin", b. analityk PISM.