remake

Czas remake, albo o kinematografii odtwórczej

Akademia Pana Kleksa. Mała Syrenka. Harry Potter. Pogromcy Duchów czy Mulan. To tylko parę kultowych tytułów, które w ciągu ostatnich lat ponownie znalazły się w kinach, w formie popularnych remake’ów. Czy studia filmowe idą na przysłowiowe skróty i zamiast tworzyć nowe treści, wolą odtworzyć to, co sprawdzone, znane i lubiane? Jeżeli tak, to kiedy pęknie szklany sufit odtwórczości? A może już pękł, a widzowie są coraz mniej tolerancyjni dla pozbawionych wigoru remake-ów, na co wskazywałyby pustoszejące kinowe sale?

Jedną z przyczyn rosnącej popularności nowych adaptacji popularnych filmów może być fakt, że na mniejsze i większe ekrany oraz do kin z rok w rok trafia znaczenie mniej produkcji. W samym roku 2023 Netflix, kinematograficzny gigant, który jeszcze kilka lat wcześniej uważany był za przyszłość przemysłu filmowego, wyprodukował ponad 50% mniej pełnometrażowych tytułów niż w roku 2022. Inne studia, preferujące raczej premiery kinowe, również zmagają się z podobnym problemem.

Wolniejszy rynek filmowy sprawia, że każda kolejna produkcja musi mieć więc znacznie większą szanse na wygenerowanie zysków. W czasach, gdy do kina chodziły tłumy, a studia tworzyły film za filmem, można było sobie pozwolić na eksperymentowanie. Teraz jednak wszystko wskazuje na to, że kinematografia znajduje się w erze odtwórczości. Bo teoretycznie przecież nic tak nie przyciągnie widzów jak dobrze znany klasyk, który po „unowocześnieniu” i „podrasowaniu” zagra na dobrze znanych emocjach, prawda?

Okazuje się to jednak nie takie proste. „Unowocześnione” klasyki spotykają się raczej z lekceważniem fanów, którzy wbrew temu co zakładają producenci, są coraz bardziej zirytowani, gdy kolejny kultowy film zostaje potraktowany w ten  sam sposób. Z oczekiwaniami publiczności mijają się też kolejne decyzje wielkich studiów o zmienieniu płci czy rasy głównej postaci. Okazuje się bowiem, że nie: kinomanom nie imponuje na przykład pomysł latynoskiej Królewny Śnieżki w nowej adaptacji Disneya. Sprzeciw ten nie wynika bynajmniej z uprzedzeń na tle rasowo-narodowościowych a z wierności oryginałowi.

Istnieje wiele słynnych produkcji, gdzie główne skrzypce grają kobiety czy przedstawiciele etnicznych mniejszości. Tym, co jednak odrzuca część odbiorców nie jest sama progresywność, a odtwórcze produkcje, dla których „unowocześnienie” stanowi główne założenie, choć podszyte progresywizmem. Dzieje się tak zwłaszcza dlatego, że współczesne remake-i nie oferują swoim widzom nic innego. Nowe, aktorskie wersje animowanych filmów nie dodają żadnych nowych wątków, przemyśleń czy motywów. Zamiast tego publiczność karmiona jest produktem z recyklingu i nieco zmienioną wersją dobrze znanej, nostalgicznej produkcji. Fakt, że w roli dobrze znanej postaci zostanie osadzona osoba o innej przynależności etnicznej, mimo radykalnych głosów z obydwu stron politycznej barykady, nie gra aż takiej roli. Gdyby to, co oglądamy na ekranie kina było kreatywne, fakt wyglądu aktora byłby ważny tylko dla małej grupy osób.

Duże studia filmowe nie są jednak jeszcze gotowe wziąć pod uwagę opinii  samych widzów, którzy każdy kolejny remake oceniają równie źle. Co więcej, aspekt „polityczny” tych filmów jest często używany także przeciwko tym krytykom, którzy negatywnie oceniają taką odtwórczość. Gdy nowa wersja słynnej komedii Ghostbusters, w której główne role tym razem odgrywały kobiety, została niemal jednogłośnie oceniona jako odtwórcza i do bólu przeciętna, zespół marketingowy filmu uznał, że głosy krytyki wynikają tylko i wyłącznie z seksizmu. Jest to więc ostre obusieczne: wplątywanie w „unowocześniane” produkcje wątki kulturowo-seksualno-rasowe nie tylko nie dodają takim produkcjim uroku, ale każda ich krytyka — bez względu na to, skąd wynika — uznawana jest za podszytą reakcyjną ideologią.

Niestety, ten model odpowiedzi na krytykę nie traci na popularności. Zamiast zastanowić się nad powodem, dla których coraz mniej kinomanów daje się nabrać na pozory „nowej”, „lepszej” wersji danego filmu, producenci wolą zrzucić odpowiedzialność na spolaryzowany dyskurs polityczny. I tak to się kręci.

O ile łatwiej jest bowiem w ten sposób odpowiedzieć na krytykę, niż faktycznie stworzyć nowatorski film, który zabierze nas tam, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy! W rezultacie trudno stwierdzić, czy jeszcze kiedyś powstaną następne Gwiezdne Wojny, Matrix czy Ojciec Chrzestny — albo cokolwiek, co im dorówna. Zresztą po co nam takie filmy? Dużo łatwiej otrzymać kolejne, nowocześniejsze wersje znanych nam klasyków, tylko trochę upudrowane nowszymi efektami specjalnymi i bardziej „różnorodną obsadą”…

Maciej Bzura

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się