fake news manifestacja

Fake newsy to cena, jaką płacimy za wolność słowa

Problemu fake news i dezinformacji w Sieci nie można zignorować. Zwłaszcza w obecnej sytuacji międzynarodowej, gdy jednym z frontów współczesnych wojen są właśnie platformy społecznościowe. Nowy raport Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) pochyla się nad wyzwaniem, przed jakim stoją rządy próbujące walczyć z tym nowym, hybrydowym zagrożeniem: jak bronić społeczeństwo przed dezinformacją, jednocześnie nie ograniczając jego wolności?

Fake newsy to cena, jaką płacimy za wolność słowa. Jeżeli każdy ma prawo do wypowiedzi, ma prawo również kłamać. Zazwyczaj nie wiążą nas konkretne klauzule, kontrakty czy przysięgi, które nakazują nam mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę – a już na pewno nie w internecie, gdzie fejki rozpleniają się jak mniszek lekarski na świeżo skoszonym trawniku. Na nic bicie na alarm, ostrzeganie przed legionami rosyjskich trolli na froncie wojny hybrydowej, mądre artykuły, debaty i raporty. Nawet gdybyśmy wyeliminowali wszelką dezinformację wynikającą z niezrozumienia, niedoczytania lub też błędnego podania dalej zasłyszanych faktów niczym w zabawie w głuchy telefon, nie pozbędziemy się problemu do końca. Ludzie w sieci nie przestaną kłamać. Jedynym (w miarę) skutecznym orężem, by ich do tego zmusić, byłoby penalizowanie mówienia nieprawdy, ale to z kolei stworzyłoby problem rozmiarów nieporównywalnych z fejkami w internecie i żadna demokracja – mam nadzieję – by się na to nie zdecydowała.

Problem jednak nadal jest, a do tego wciąż rośnie. Opublikowany właśnie raport „Facts not Fakes: Tackling Disinformation, Strengthening Information Integrity” opracowany przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) zajmuje się nim dosyć przekrojowo, zwracając szczególną uwagę na zagrożenia płynące z masowego rozpowszechniania fałszywych informacji oraz jaka powinna być odpowiedzialność rządów w tym zakresie.

Fake news czyli krótka historia głupot w internecie

Przede wszystkim autorzy wprowadzają podstawowe rozróżnienie, które trudno jest oddać w języku polskim. Nie każdy fejk jest bowiem wynikiem zamierzonego działania – często szerzenie nieprawdziwych informacji wynika z niezrozumienia, pochopnych konkluzji, ograniczonej dostępności źródeł lub nieumiejętności ich weryfikacji oraz innych podobnych czynników, a niekoniecznie ze złej woli. Takie treści raport nazywa „misinformation” (wprowadzenie w błąd). W kontrze do nich jest „malinformation”, czyli prawdziwe informacje negatywne rozpowszechniane w celu zaszkodzenia komuś, np. publiczne ujawnianie faktów z jego życia prywatnego. „Disinformation” – źródłosłów polskiej „dezinformacji” – to zaś fałszywe informacje rozpowszechnianie z zamiarem wyrządzenia szkody: wywołania chaosu informacyjnego, oczernienia osoby, grupy lub instytucji, poddania w wątpliwość zaufania do osoby lub instytucji, wywołania określonych nastrojów społecznych, niezgody i tak dalej.

I żeby było jasne – fake news istnieją tak długo, jak daleko wstecz sięga inteligencja ludzkiego gatunku. Nie pojawiły się dopiero wraz z internetem. Czym innym jak nie dezinformacją była przecież celowo rozsiewana plotka, o tym, że przykładowo ojciec Kaśki z 2B jest pijakiem i się nie myje, mimo że nikt z zainteresowanych go nigdy na oczy nie widział, a Kaśka dowiaduje się tej niewygodnej „prawdy” o swoim rodzinnym życiu jako ostatnia? Dzieciaki opanowują tę sztukę na długo zanim nauczą się dobrze czytać i założą sobie konta na Twitterze.

Takie pomówienia są oczywiście szkodliwe, czy to na małą (Kaśki nie lubi cała klasa), czy na dużą (paraboliczne losy Katarzyny Blum) skalę, nie ma tu najmniejszych wątpliwości. Ale jednak rozróżnieniem między plotką a dezinformacją jest chyba właśnie skala|: przed pojawieniem się internetu bezpośredni zasięg informacji był ograniczony do jednego miasta, jednego kraju, ewentualnie międzynarodowo wśród ludzi znających języki i mających dostęp do zagranicznych mediów.

Do tego, oprócz zwiększenia się zasięgu, ogromnie skrócił się też czas potrzebny informacji na dotarcie do odbiorców. „Leci wiadomość po internecie, dopiero jutro będzie w gazecie”; do czasu, gdy korespondenci prasowi pojawią się na miejscu, zanim porozmawiają, nagrają, sprawdzą i spiszą, wieści obiegną Twittera pięć razy. Że były szczątkowe, niepotwierdzone i mało dokładne – co z tego? Zanim za tworzenie opinii na ich temat zabiorą się redaktorzy tygodników, internet zapomni, że coś się w ogóle zdarzyło i zdąży zrobić raban wokół kolejnego niezweryfikowanego breaking newsa.

A do tego wszystkiego, w przeciągu ostatniego półtora roku na scenę wkroczyła generatywna sztuczna inteligencja. Raport przytacza badania, według których ludzie nie są w stanie rozróżnić pomiędzy wiadomościami newsowymi stworzonymi przez człowieka oraz przez AI w 50 proc. przypadków, co już samo w sobie nie wróży dobrze dla zjawiska masowego ulegania fake newsom. Do tego sztuczna inteligencja jest w stanie generować obraz i dźwięk, „udawać” głosy prawdziwych osób, ich styl pisania czy rysy twarzy – o tym, jak pomocne może to być w manipulowaniu opinią publiczną nie trzeba chyba mówić. Dość, że pojawiło się już kilka głośnych spraw wytoczonych przez aktorki, które padły ofiarą osób wykorzystujących AI do wygenerowania fałszywych pornograficznych zdjęć wykorzystujących ich twarze.

Nowe stare media

Problem szerzenia się fake newsów na niespotykaną wcześniej skalę wynika m.in. ze zmiany sposobu, w jaki konsumujemy media. Raport przytacza statystyki, według których 41,4 proc. uczestników ankiety OECD z 2021 r. nie ufało tradycyjnym mediom. Wpisuje się to w ogólny trend kryzysu autorytetów, bowiem taka sama liczba respondentów odpowiedziała, że ufa rządowi swojego państwa. Media społecznościowe stanowią swego rodzaju „antysystemową alternatywę”. Są bardziej bezpośrednie, więc wydają się bardziej szczere; nie ma (a przynajmniej wydaje się, że nie ma) tu wpływów wielkiego biznesu czy agendy ugrupowań politycznych, jest tylko gość z telefonem nagrywający i tweetujący swój wycinek prawdy. Dotychczasowy system „jeden do wielu”, w którym działały tradycyjne media, zmienił się na „wielu do wielu”: zamiast dużych grup odbiorców polegających na komunikatach małej grupy nadawców, teraz ludzie mogą być i jednym, i drugim, wymieniając się informacjami między sobą.

Taki rozproszony system w teorii wygląda demokratycznie i egalitarnie, ale oczywiście tak nie jest, bo w innym przypadku instytucja „influencerów” by nie istniała. Użytkownicy platform społecznościowych zamienili tradycyjne media na zawodowych „twórców treści” (*content creators*), którzy informują ich o świecie. Głównym problemem tego zjawiska jest to, że – co by nie mówić o tradycyjnych mediach – influencerzy nie muszą utrzymywać żadnych standardów rzetelności i bezstronności, a wręcz może być to źle odbierane. Na platformach społecznościowych najbardziej wybijają się treści emocjonalne i kontrowersyjne, prezentujący subiektywny punkt widzenia i ostre, nieskomplikowane opinie. Osoby żyjące z „trendowania” w internecie takie treści więc wspierają. Co z tego, że jest to nierzetelne, stronnicze i często nieprawdziwe? Influencer nie jest dziennikarzem. Ma prawo napisać na Twitterze dowolną nieprawdę i jedyną instytucją, przed którą ewentualnie za to odpowie, jest sąd opinii publicznej.

Inną ciekawą rzeczą, jaką zauważa raport, jest niebezpieczeństwo wynikające ze sposobu działania algorytmów w mediach społecznościowych oraz połączone z tym zjawisko baniek informacyjnych. Koncentrowanie się ludzi w zamkniętych, coraz bardziej odizolowanych i wrogich sobie społecznościach ułatwia kierowanie przekazu do konkretnych grup w celu sterowania uczuciami i opinią publiczną, nastawiania ludzi przeciwko sobie oraz ogólnego wzmagania nieufności i chaosu.

Jak walczyć z dezinformacją?

Nie da się zaprzeczyć, że w takiej sytuacji rządzący są niejako między młotem a kowadłem. Raport alarmuje, że szerzenie się fake newsów stanowi realne zagrożenie dla bezpieczeństwa, zwłaszcza w obecnej, niestabilnej sytuacji międzynarodowej. Jednocześnie jest to problem, którego nie da się rozwiązać bezpośrednio – jak np. żywej kilka lat temu kwestii mowy nienawiści w internecie i poza nim – ponieważ każda taka próba w niebezpieczny sposób ograniczałaby wolność wypowiedzi.

Raport doradza raczej działania w kierunku wzmagania odporności obywateli na fake newsy, wspierania wolnych, różnorodnych i konkurencyjnych mediów oraz integralności informacyjnej. Trwałych zmian nie da się osiągnąć bez odpowiedniej edukacji i uwrażliwienia społeczeństwa na problem, jaki stanowi dezinformacja – zwłaszcza siana przez agentów obcych wpływów – i jak ważne jest zwracanie uwagę na źródła, z których czerpiemy informacje.

Rządy mogą również wywierać legislacyjny wpływ na same platformy społecznościowe, np. w zakresie transparentności działania, przetwarzania danych użytkowników czy kontroli botów i spamu. Autorzy raportu zaznaczają, że do opracowania skutecznych rozwiązań rządzący potrzebują głębokiego zrozumienia mechanizmów sterujących mediami społecznościowymi.

Walka z dezinformacją stała się już znakiem naszych czasów, ale wciąż brak nam skutecznego i sprawdzonego systemu zarządzania ryzykiem, jakie płynie z niemal nieograniczonej dostępności informacji dzięki internetowi. Fakt, że zarówno rządzący, jak i społeczeństwo zauważają i próbują zaadresować ten problem, jest jednak pierwszym krokiem ku jego możliwie najmniej bezbolesnemu rozwiązaniu.

Joanna Talarczyk

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się