Filmowa piątka Wiesława Kota (2)

Tylko te filmy są warte uwagi, które otwierają nam oczy na sprawy, o których nie mieliśmy pojęcia przed seansem. Spośród bieżących premier – od 22.10.2023 – proponuję pięć. 

Figurant, czyli tropiciel w potrzasku

★★★★

Polska
reż. Robert Gliński
w kinach od 20 października

FOT. TVP

Figurant” to rekonstrukcja postaci ubeka zadaniowanego do stałej, systematycznej, wieloletniej obserwacji biskupa Karola Wojtyły (Maciej Mikołajczyk) celem zdobycia na niego „haków”. Wykorzysta się je w stosownym czasie, aby skompromitować hierarchę. W branży panuje ugruntowane przekonanie, że haki znajdą się na każdego, wystarczy być drobiazgowym i cierpliwym. A i drobna prowokacja nie zaszkodzi. Bronek Budny (Mateusz Więcławek), wychowanek zakonnego „bidula”, który „wybił mu skutecznie Pana Boga z głowy”, jest uważny i cierpliwy. Niewiele to pomaga. Klasyka prowokacji czyli „korek, worek i rozporek” zawodzi na całej linii. A przełożeni pilą. I młody funkcjonariusz, aby się wykazać, pracuje ze zdwojoną, z potrojoną energią. A tu rezultaty są mizerne, by nie powiedzieć żadne. Więc Budny posuwa swą gorliwość do ostateczności. Wojtyła, zwany w ubeckim żargonie „figurantem” staje się jego obsesją – postacią, wokół której kręci się całe jego życie, co ostatecznie rujnuje jego małżeństwo i rodzinę. Wszystko na próżno: kardynał okazuje się postacią „niehakowalną”. A skoro zdarzają się tacy „figuranci”, to może jednak w tym „klerze” tli się o wiele więcej świętego ognia niż można było przypuszczać?

Kolorytu czasu i miejsca było tu aż nadto, bo i Kraków jak z wierszy Gałczyńskiego o „Zaczarowanej dorożce”, kursującej od ulicy Weneckiej pod Sukiennice. I Piwnica Pod Baranami z jej atmosferką, która nonszalancko brała w nawias – choć na parę godzin – pszenno-buraczany świat PRL-u. No i muzyka Zygmunta Koniecznego, tego od pamiętnych songów Ewy Demarczyk. A nad wszystkim unosi się duch „Przekroju” i mgiełka „Listów z fiołkiem”. Choć pełny obraz tamtych lat ujawnia się wtedy, gdy w jednym kadrze mieści się koksownik, przy jakim grzali się zomowcy zimą 1981 roku – i porzucony przez ajenta saturator. Kolorytu starczyłoby na pokaźny serial. Ostatecznie „Figurant” to film składkowy, w którym kolejne epizody są do siebie dodawane. Ogląda się go jak mapę, mozaikę, a gdy akcja przyspiesza – jak kalejdoskop. Zresztą tę metodę twórczą Robert Gliński praktykuje od lat. Gdyby materiał filmowy rozprowadzić na poszczególne odcinki, mógłby taki serial wziąć kolejno pod lupę wysepki ówczesnego wolnego i twórczego życia, które nazywano „środowiskami”. Tak jak środowiskiem był zespół Kabaretu Starszych Panów, rodzime sfery jazzowe, radiowa Trójka czy zespół „X” Andrzeja Wajdy. Rzecz do zrobienia przy innej okazji, bo film Roberta Glińskiego nie ku temu prowadzi. 

Z tematem Robert Gliński mierzył się już w filmie „Zieja” (2020), gdzie poskładał z fabularnych ułomków hagiografię księdza wspierającego duchowo KOR, więc wkraczającego w sposób naturalny w orbitę zainteresowania ubecji. Z tym, że dla biskupów ksiądz Zieja także bywał dolegliwy, choćby gdy chował samobójczynię w poświęconej ziemi, wbrew przyjętej procedurze. A później jako pierwszy do rady parafialnej wprowadził kobietę. W tym przewodzie fabularnym także starczyłoby miejsca na niuanse (znów – przy serialowym rozwinięciu tematu), ale na razie nie, bo trzeba biec do puenty. A ta potwierdzi świętość kapłana w wymagających czasach. 

„Najciekawsze w tym dwugodzinnym seansie były rozterki i wstępy do potencjalnie ciekawych rozmów, które się nigdy nie rozwinęły” – pisała krytyka po premierowym seansie „Figuranta” w trakcie Festiwalu w Gdyni. Może z tym „nigdy” to przesada. Ale faktem pozostaje, że świat wartości i sposób rozumowania ludzi zaprzedanych tamtemu systemowi to temat wyjątkowo trudny i nasze kino odnotowało tu sporo porażek. Bo Wojciech Marczewski ledwie nadgryzł postać cenzora w „Ucieczce z kina Wolność” (1990). Bo Ryszard Bugajski w „Przesłuchaniu” (1982) skapitulował przed wysokim oficerem stalinowskiej bezpieki pokazując go jako ograniczonego sadystę bez poglądów i przeszłości. 

Bo – analogicznie – Paweł Pawlikowski w „Idzie” (2013) postać wzorowaną na Helenie Wolińskiej, stalinowskiej prokurator pochodzenia żydowskiego, ustawił tylko jako ciemne tło dla promiennej postaci tytułowej dziewczyny. 

Bo wreszcie w analogicznej fabule filmowej „Zabić księdza” (1988) Agnieszka Holland rysując ubeckiego prześladowcę księdza Popiełuszki pokazała tylko sprawnego i cynicznego śledczego od brudnej roboty. A sztuka aktorska Eda Harrisa obsadzonego w tej roli aż się prosiła o psychologiczne wycieniowanie postaci. A już zupełnie paradnie wypadł esbek Franc Maurer w „Psach” (1992) Władysława Pasikowskiego. Zarysowano go tam na modłę bohatera romantycznego, którego wyrzucają ze służby, zostawia go ukochana dziewczyna, zdradza najbliższy przyjaciel, a on w pojedynkę „robi porządek”. Oczywiście – „w imię zasad”. I to tyle, by pozostać przy najbardziej widowiskowych przykładach. 

Esbek z „Figuranta” korzystnie odbija od tego tła. Motywację do rozpracowywania Kościoła wbudowano mu wiarygodnie i przekonująco. To bardzo silny uraz antyklerykalny, który jako sierota wyniósł z przytułku prowadzonego przez zakonnice. Mieliśmy nawet cały film na ten temat – „Drewniany różaniec” (1964). Bronkiem powoduje więc chęć osobistej zemsty, odegrania się na środowisku, które go skrzywdziło. A że skrzywdziło go mocno – rewanżuje się z pasją i po całości. Fiksuje się na tej robocie, a przecież „po godzinach” żyje jak rówieśnicy: włóczy się po górach, zakochuje się w dziewczynie, układa sobie życie rodzinne. Zwykły Polak, zwykły esbek.

Z tym, że film Glińskiego wznosi się o poziom wyżej ponad podobne analizy. Jest historią o tym, że człowiek – Bronek Budny, ale też każdy inny – zawsze może się fatalnie uwikłać. Ale też zawsze może otworzyć się na Światło. Skojarzenia z pułkownikiem Światło najzupełniej przypadkowe.

Z tym, że film Glińskiego wznosi się o poziom wyżej ponad podobne analizy. Jest historią o tym, że człowiek – Bronek Budny, ale też każdy inny – zawsze może się fatalnie uwikłać. Ale też zawsze może otworzyć się na Światło. Skojarzenia z pułkownikiem Światło najzupełniej przypadkowe.

Klub cudownych kobiet, czyli kochaj albo rzuć

★★★★

Wielka Brytania, Irlandia
reż. Thaddeus O’Sullivan
w kinach od 20 października

FOT. Forum Film Poland

Pocztówka z Irlandii zamierzchłej, bo z roku 1967. Kraj grzęźnie w słodkim impasie, podczas, gdy świat kipi. Ostatnio nastał nawet sezon na nicowanie tej irlandzkiej prowincjonalności, zwłaszcza od kiedy „Duchy Inisherin” (2022) zyskały aż 9 nominacji do Oscara, o bukiecie innych premii nie wspominając. 

Na planecie szaleje rok 1967. W czerwcu wybucha „wojna sześciodniowa” mięszy Izraelem a państwami arabskimi. W jej ostatnim dniu (10.06) umiera męskie bożyszcze ekranów – Spencer Tracy. Za miesiąc odejdzie (na gruźlicę!) Vivien Leigh, gwiazda „Przeminęło z wiatrem”. W Wielkiej Brytanii legalizują „dobrowolne stosunki płciowe między mężczyznami powyżej 21 lat”. Radio od rana do nocy nadaje nieformalny hymn rewolucji flower-power wyśpiewywany przez Scotta McKenziego: „If you’re going to San Francisco, be sure to wear some flowers in your hair”. A Beatlesi dla 400 milionów telewidzów widzów w 26. krajach śpiewają drogą satelitarną: „All You Need Is Love”. 

Ale to wrzenie świata nie obchodzi czterech przyjaciółek z robotniczych dzielnic Dublina, które marzą o podwójnym cudzie. Pierwszy powinien polegać na wygraniu biletów na pielgrzymkę do Lourdes, a drugi cud to już Najświętsza Panienka załatwi na miejscu, wedle swego życzenia. Dla każdej z pań z osobna. Bo jedna nie umie uwolnić się od pamięci o synu, który utonął w wieku 19 lat, inną niepokoi guzek, który ujawnił się na piersi, a inna zamierza wybłagać w świętej grocie łaskę mowy dla syna zdjętego afazją. 

Ten pierwszy cud zdarza się szybko i sam z siebie: cztery, głównie wiekowe, damy zostają – najwyraźniej przez moce z wysoka – obdarowane biletami i ruszają w pielgrzymkę. I – jak to z pielgrzymką bywa – nie cel, lecz droga okaże się najważniejsza. Bo cud ze swej natury nie musi być jednorazowy, spektakularny i olśniewający. Przeciwnie – on dyskretnie, choć nieustępliwie narasta, dopóki nie objawi się w pełni. A narasta w trakcie wydobywania z własnego wnętrza traum, ran nigdy niezagojonych, wyznań, które z trudem przeciskają się przez gardło. Aż przygięte bólem kobiety przeszyje błysk zrozumienia, że Najświętsza Panienka wyprosiła im przebaczenie win. Na długo zanim zaczęły o to prosić. A teraz pora, by one same przebaczyły sobie. Bo wystarczy tej goryczy, bo pora wyprostować plecy. 

I jeszcze jedno. Ważne, może najważniejsze. Otóż trzy irlandzkie panie zostały tu skonfrontowane z Chrissy (Laura Linney), damą młodszą, Amerykanką pochodzenia irlandzkiego. Do starego kraju wraca po dziesięcioleciach, by pochować matkę i zastąpić ją na trasie pielgrzymki do Lourdes. Czuje się wprawdzie Irlandką z krwi i kości, ale byłą ojczyznę zwiedza jak skansen. Siostry-pielgrzymki to dla niej również chodzące okazy muzealne, traktuje je jak własne babcie. Na sposób amerykański trzeźwa, praktyczna patrzy na nie z góry i nie może się nadziwić, że „coś takiego jeszcze się uchowało”. 

I tu docieramy do ostatecznego sensu tego przedsięwzięcia filmowego. Otóż „Klub cudownych kobiet” to nie jest obraz dla Irlandczyków, to film nakręcony na użytek irlandzkiej diaspory w Stanach. To ona przegląda się w owej Chrissy, która wraca na stare śmieci. Amerykanka czuje wobec tych „korzeni”, od krórych ani myśli się odcinać, mieszaninę szacunku, zabobonnego lęku, ale i lekceważenia. Zamieszkać w tej ojczyźnie, to tak, jak by próbować wbić się we własne dżinsy z czasów młodości. To się po prostu nie może udać. 

Gdzie ktoś taki jest w pełni sobą? W Irlandii? W Stanach? Nie! Irlandczyk najlepiej czuje się pomiędzy. Znaczy – na środku Atlantyku. 

Falcon Lake, czyli krótki film o dojrzewaniu

★★★★

Francja, Kanada
reż. Charlotte Le Bon
w kinach od 20 października

FOT. Aurora Films

Niby dramat, ale z tych pogodnych, przymglonych nostalgią. Kategoria „więcej niż przyjaźń, a nie do końca romans”. Krytyka pisała: „rytuał przejścia”. Wszystko pasuje. 

Kanada, region Laurentides niedaleko Montrealu, letnisko nad jeziorem Falcon. Jak co roku Bastien (lat 13/14) przyjeżdża tu z rodziną na letnie wakacje. To jeszcze dzieciak: bez oporów bawi się z młodszymi od siebie, chętnie ogląda anime. Dla jego kuzynki Chloe, którą tu spotkał, życie nabrało już jednak wzmożonej intensywności. Dla niej nastał ten przegubowy czas, kiedy to kilka gram pudru, przeciągnięcie ust szminką i przeczesana fryzurka wystarczą, by z dziewczynki z warkoczykami zmienić się w młodą kobietę, i to z temperamentem! Taką, co to ukradnie tacie butelkę wina i które wypije z chłopakami przy ognisku. Na ścianie ma zresztą plakat z „Psychozy” Hitchcocka. Dla Bastiena ta młoda już kobieta – zmanierowana na pokaz i wyzywająca – jest jak rażenie gromem. Nie tylko dlatego, że hormony buzują, a cielęce zakochanie wisi w powietrzu. Chloe – chcąc nie chcąc – otwiera mu oczy na świat, który dotąd był dość daleko i wysyłał tylko niejasne pomruki. Obejmuje to instruktaż organizacji domówek, picia, radzenia sobie z kacem, pierwszych narkotycznych tripów, a w końcu z kobiecą anatomią. Niestety wszystko to jest naskórkowe, ponieważ on jej tylko pożąda, a ona tylko spędza z nim czas. A jeszcze pani reżyser droczy się z widzami opowieścią o nastoletnim topielcu, którego duch panuje nad okolica i miesza wczasowiczom w głowach. Że to niby legenda winna tej nastoletniej wirówce. 

Film rozwija się wbrew obiegowemu przekonaniu, że młodość – czas w którym wielu rzeczy doświadczamy po raz pierwszy, to wiek najpiękniejszy. Bo na dobry początek zostajemy obdarowali przez Matkę Naturę energią i kopem optymizmu. I to nam załatwia właściwie wszystko. Kto tak uważa? Ano, my sami, spatynowani przez czas, osoby wiekowe, które od lat powoli stygną. 

A film przypomina, że nostalgia nas łudzi, że nie tyle wspominamy młodość, co sami produkujemy wspomnienia na jej temat. Często od zera, bez związku z tym, co naprawdę zaszło. Staramy się nie pamiętać, że młodym ludziom najzwyczajniej brakuje narzędzi i metod, aby obsłużyć pierwsze samodzielne kroki w szukaniu własnego miejsca w życiu, a już zwłaszcza w miłości i pożądaniu. 

Konkluzja? Jeżeli znajdziecie się nad jeziorem, którego głębokości nie znacie, nie odpływajcie zbyt daleko od brzegu. 

Superposition, czyli narcyz do spodu 

★★★★★

Dania
reż. Karoline Lyngbye 
w kinach od 20 października

FOT. Mayfly

Duński thriller z podgatunku „doppelgänger” (czyli sobowtór). Tytuł nie jest tłumaczony i słusznie, ponieważ odwołuje się do pojęcia przyjętego w mechanice kwantowej, gdzie oznacza umieszczanie obiektów jednego na (w) drugim w ramach nakładania się na siebie dwóch rzeczywistości. Trafność tytułu wyświetli się w puencie. 

Oto para artystów, Stine i Teit, pogrążona jest w chwilowej – jak mają nadzieję – niemocy twórczej. Plus kilkuletni synek. Aby skrócić ten impas Stine i Teit porzucają Kopenhagę, by na rok zaszyć się w leśnym domku głęboko w szwedzkim interiorze. Ale także, by pozbierać myśli, uspokoić się, odnowić więzy małżeńskie i rodzicielskie, zyskać napęd do dalszej pracy. Ten restart traktują praktycznie i zadaniowo. Dokumentują proces odnowy w serii podcastów publikowanych w Internecie. Aż do momentu, gdy w filmie następuje przełamanie gatunkowe. Historia rodzinna zmienia się w horror, kiedy ich synek imieniem Nemo przepada w lesie. A kiedy matka go odnajduje, gatunek filmowy zostaje dopowiedziany o formułę „doppelgänger”, czyli sytuację, w której bohater zyskuje odmienną osobowość. Spodziewalibyśmy się, że osobowość podmieniono dziecku. Ale odnaleziony Nemo uparcie twierdzi, że jest taki, jakim był od zawsze, za to nie poznaje swoich rodziców. Utrzymuje, że to ich podmieniono. I tu mogłaby się ujawnić kolejna kalka intrygi znanej do mdłości, że mianowicie mglisty stwór z zaświatów nawiedził dziecko albo rodziców. I twórcy natychmiast uruchomią rekwizytornię z winietą „Horror. Efekty specjalne”, aby widz najpierw poczuł dreszczyk, a przy końcu ulgę. Na szczęście pani reżyser poskromiła rutynowe zapędy i skierowała film na tory bardzo ludzkiego dramatu tożsamości. 

Że mogło być inaczej, rutynowo, przekonuje nas horror fiński z przegródki „doppelgänger”, który mieliśmy na ekranach dokładnie rok temu. Też rodzinny, też rozgrywający się w Szwecji. Nazywał się ”Bliźniak”. Na ekranach pojawił się bez rozgłosu i przepadł ledwie zauważony. Ostatecznie w naszych kinach premierę co piątek ma co najmniej jeden taśmowo sporządzony straszak filmowy. W horrorze fińskim sprawy układały się tak, iż Rachel i Anthony w następstwie tragicznego wypadku, który zabrał im jednego z dwóch synów bliźniaków, postanawiają przenieść się na skandynawską wieś. Planują skupić się na wychowywaniu syna. Niestety, w osobowość ocalałego bliźniaka wstępuje z zaświatów jego (rzekomy) brat. A nie jest to bynajmniej istota ani przyjazna, ani życzliwa. Więcej – próbuje przejąć kontrolę nad chłopcem. I teraz następuje główna komplikacja. Oto matka musi walczyć o integralność psychiczną ocalałego synka z drugim dzieckiem. Również własnym i nie mniej kochanym. 

Tu dodajmy, co aż się prosi. Otóż motyw przejęcia osobowości dziecka przez siły demoniczne ma w kinie bogaty urobek. Poprzestając na najbardziej pamiętnych dokonaniach należy przywołać „Dziecko Rosemary” (1968) Romana Polańskiego. Tu szatan zagnieździł się w łonie zwykłej mieszkanki Manhattanu (Mia Farrow). Ta czuje się osaczona zarówno od wewnątrz i jak z zewnątrz, ponieważ nad prawidłowym połogiem czuwa osaczająca ją sekta satanistów, z jej własnym mężem włącznie. A także „Egzorcystę” (1973) w reż. Williama Friedkina. W momencie premiery okrzykniętego najbardziej odrażającym filmem w historii kina – taką ostentacyjna ohydę wyczyniał tam szatan, który objął w posiadanie ciałko dziewczynki. I żadne egzorcyzmy nie dawały mu rady – przynajmniej do początków października tego roku, kiedy to na ekrany weszła kolejna kontynuacja tej ponurej historii. Bynajmniej nie ostatnia. A starsi widzowie pamiętają również „Omen” (1976) autorstwa rutyniarza kina sensacyjnego, Richarda Donnera. Tu demon przybiera postać chłopczyka o sympatycznej, uśmiechniętej buzi. Szatan usunął jego rodziców, aby dziecko mogło zostać adoptowane przez amerykańską parę prezydencką. A to stwarza nowe, bardzo niepokojące perspektywy dla całej ludzkości.

A w naszym filmie sprawy biegną mniej demonicznie, ale nie mniej groźnie, zwłaszcza dla dziecka. Bo oto docieramy do sedna horroru. I nie ma ono nic wspólnego z rupieciarnią duchów. Bo para narcystycznych artystów do tego stopnia pozostaje zainteresowana sobą, skupiona na swej pracy, że jedyne dziecko od lat przywykła traktować jak zawalidrogę i popychadło. I tu nie trzeba żadnych pokazów mocy nadprzyrodzonych ani fizyki kwantowej. Ci rodzice w pewnym sensie sami z siebie przestali być ludźmi. Ludźmi, jakimi byli, gdy zakładali rodzinę. Albo w ogóle. 

Plan 75, czyli szczęście limitowanych

★★★★★

Japonia, Filipiny, Francja, Katar
reż. Chie Hayakawa 
Dostępny na HBO MAX, player, Canal + Premiery

FOT. Aurora Films

Oto dystopia w odmianie demograficznej, rzutowana w nieodległą przyszłość. W tej filmowej symulacji rząd Japonii uruchamia tytułowy „Plan 75”, czyli kampanię zachęcającą osoby starsze do dobrowolnego odebrania sobie życia. Z pobudek jak najbardziej altruistycznych: usuwając się z tego świata przysłużą się młodszym pokoleniom, zmniejszą ich obciążenia ekonomiczne i odświeżą starzejącą się populację. Reklamy tego procederu lecą w głównych stacjach telewizyjnych w godzinach największej oglądalności i opowiadają o śmierci, jak by to był wyjątkowo interesujący produkt na sprzedaż. 

Eutanazja to we współczesnym kinie temat nie nowy, opukiwany na różne sposoby – zainteresowanym warto polecić choćby analityczny film Françoisa Ozona „Wszystko poszło dobrze” (2021). Krok po kroku oglądamy w nim procedurę umierania, w ramach której wiekowy francuski przedsiębiorca, przykuty do wózka, żąda skrócenia cierpień. We Francji prawo na to nie pozwala, więc przy pomocy własnych córek – jedną z nich gra Sophie Marceau – musi zostać przetransportowany do Szwajcarii, gdzie rolę „Anioła śmierci” pełni w czynie społecznym pełni Hanna Schygulla. 

W „Planie 75” starszą panią, za którą podąża kamera, jest Chieko Baisho, rocznik 1941. Aktorka gra poniekąd samą siebie. Na ekranie pojawiła się po raz pierwszy już w roku 1965. W Japonii znana jest głównie ze starych filmów i telewizyjnych programów powtórkowych, gdzie olśniewa świeżością i urodą. Tym więc silniej przemawia teraz z ekranu jej pomarszczona skóra i zniedołężnienie. I to jej właśnie zaczyna dotyczyć ta odgórnie zaplanowana eutanazja. Perswazja ze strony władz układa się dwutorowo. Górą biegną apele do uczuć patriotycznych. Japonia stała się bowiem krajem o najstarszej na świecie populacji i będzie musiała się zmagać z bezprecedensowym impasem społecznym i gospodarczym. Miejsca pracy i infrastruktura kraju są na wyczerpaniu. 

Tymczasem dołem wyłuszcza się korzyści ekonomiczne dla „osoby, która zechce podjąć wyzwanie”, bo taka eutanazja byłaby hojnie rekompensowana przez państwo. Za sto tysięcy jenów seniorzy mogliby spełnić swe nieosiągalne dotąd marzenia – wprawdzie na krótko, ale za to intensywnie. Słyszymy wprawdzie o zbiorowym pochówku prochów po kremacji, ale spiker nie dopowiada, że te ludzkie szczątki wyrzuci się – zbiorowo naturalnie – na składowisko odpadów. 

Tak rzecz wygląda z perspektywy statystyki, planów i programów. Kamera schodzi jednak znacznie niżej, na poziom „ludzki”, poziom seniorów. A ich coraz bardziej osacza uliczna szeptanka, że stanowią po prostu materiał odpadowy procesów demograficznych, nadający się tylko do szybkiej i humanitarnej utylizacji. Szeptanka osacza, przechodzi w coraz bardziej dojmujący nacisk społeczny. Ostracyzm. 

Michi, lat 78, ma zbyt wysoką emeryturę, by umrzeć z głodu, ale i zbyt niską, by żyć w miarę godnie. Właściciele niechętnie wynajmują jej mieszkania, pracodawcy szukają osoby młodszej, bardziej zwinnej i wydajnej. Jeżeli kończy na posadzie regulatorki ruchu drogowego pracującej nocą i w deszczu, to i tak powinna być wdzięczna losowi. Warto też zauważyć, iż „Plan 75” dotyczy osób jako tako sprawnych, jak na swój wiek oczywiście. Nie oglądamy tu starców dotkniętych ciężką chorobą, która przywiązała ich do łóżka. Dla nich przystąpienie do „Planu 75” mogłoby być czymś w rodzaju miłosiernego uwolnienia. A tu do odebrania sobie życia namawia się osoby stosunkowo zdrowe i krzepkie. W tym wypadku to raczej urzędowa egzekucja niż eutanazja. 

Jeżeli jednak władze liczyły na to, że zdemenciali staruszkowie pod wpływem dobrodusznej perswazji wyrzekną się własnego życia, to się myliły. Dla osób starszych ta resztka życia, jaka im pozostała, okazuje się jedyną, a przez to bezcenną wartością, której chcą bronić z całą determinacją, na jaką pozwalają wątlejące siły. I bronią tego życia tak, jak się go broni w sytuacji ostatecznej. 

Tak czy owak nie uciekniemy od fundamentalnego problemu cywilizacyjnego: cóż począć z tą kłopotliwą i kosztowna starością? Powiedzmy wyraźnie to, co oczywiste. Im dłużej żyjemy dzięki postępowi cywilizacji, a zwłaszcza medycyny czy dietetyki, tym więcej protetyki potrzebujemy. Zaczyna się zwykle od okularów, od sztucznej szczęki; potem przechodzimy do aparatów słuchowych, kul do poruszania się, balkoników, wózków inwalidzkich i coraz bardziej wyrafinowanych protez elektronicznych, dzięki którym nasz organizm jest kontrolowany i dzięki którym porozumiewamy się jeszcze ze światem. 

A jednocześnie – starsi ludzie są kłopotliwi, bo marudni, bo nie wiadomo, co do nich dociera, bo zwapnienie zwojów mózgowych poczyniło już postępy. Doskonale pamiętają, co robili pół wieku temu, a zapominają, co zdarzyło się przed kwadransem. Nie wiadomo, jak z nimi rozmawiać – jak z dorosłymi czy jak z dziećmi? Dlatego w obsłudze osób starszych się chętnie wyręczamy, choćby imigrantami. Tu polecamy filmową historię o Polce „Moja cudowna Wanda” (2020), która obsługiwała starszego przedsiębiorcę w Szwajcarii. Te dziewczyny, które w japońskim filmie pielęgnują starców, to też nie miejscowe, lecz imigrantki zarobkowe z Filipin.

Samotni starzy ludzie mówią często, że czują się przezroczyści, że nikt ich nie zauważa, nie tylko na ulicy, ale też w pracy, w poczekalni u lekarza, w jakimś kręgu towarzyskim, środowiskowym, w miejscu zamieszkania. Czują się nieważni, pomijani, zbędni, należący do zupełnie innej epoki i nie wiadomo dlaczego pętający się jeszcze po tym świecie. Ludzie starsi są skrępowani swoją niedołężnością, niedosłuchem, niedowidzeniem; zdają się przepraszać, że tak bardzo absorbują otoczenie. W dodatku ci starzy ludzie często mają uzasadnione poczucie, że wielu najbliższych po prostu czeka na ich zejście, ponieważ w najbardziej dosłownym sensie robią miejsce dla następców; zwalniają pokój, pozwalają odziedziczyć dom, posesję, spadek, może rentę. Więc w uszach słyszą to niewypowiedziane pytanie – czy już? Nie, tym razem jeszcze nie, tym razem jeszcze zwolnili ją ze szpitala; zresztą na pewno w przekonaniu, że nic już się nie da zrobić, więc niech nie blokuje miejsca dla tych chorych i starych, którzy jeszcze jakoś rokują. A tymczasem na tym ostatnim etapie niech się nią zajmie rodzina czy opieka paliatywna.

W Polsce mamy także własne i także bardzo barbarzyńskie sposoby realizowania podobnych planów, że przypomnę niesławną aferę łódzkich „łowców skór”. Poza tym limitacja życia odbywa się drogą mało wydajnej i zatłoczonej służby zdrowia czy niskich emerytur, w ramach których trzeba niejednokrotnie wybierać między żywnością a lekami. W bardzo wielu przypadkach życie limituje także przyzwyczajenie do biernego i siedzącego trybu życia; spędzania czasu przed telewizorem. Również naturalne na senioralnym etapie życia osamotnienie, ponieważ większość znajomych przebywa już po drugiej stronie. I ludzie gasną szybciej niżby na to wskazywała metryka czy stan zdrowia. 

Mamy w tej japońskiej symulacji filmowej sytuację, kiedy to kwantum dóbr do podziału jest dość szczupłe, a władza próbuje wskazać grupę społeczną, która jest temu winna, która zagarnia za dużo, która jest bezproduktywna, które odbiera to, co się należy innym. No i w konsekwencji tę grupę należałoby ukarać; odgrodzić od zdrowego społeczeństwa, przesiedlić czy unicestwić. Wiek XX zna całą antologie takich dyskryminowanych warstw. W Rosji były to tak zwane biełaruczki, czyli właściciele rąk nie skażonych pracą – w domyśle pracą fizyczną – kułacy, kapitaliści. W Niemczech hitlerowskich Żydzi, chorzy psychicznie, niepełnosprawni czy inteligencja mająca własne zdanie. 

I jeszcze jedno. Widz, który ogląda wdrażanie „Planu 75”, pyta, czy w opracowaniu nie jest już aby „Plan 70”, a może „60”, albo i niżej..? Widz zagląda w dowód, sprawdza w metrykę i pyta z niepokojem – może czas się już zbierać? 

Wiesław Kot

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się