Filmowa piątka Wiesława Kota (3)

W weekend przed halloweenem kino serwuje horrory, a my patrzymy artystom na ręce. Z tej okazji i nie tylko. Oto rekomendacje Wiesława Kota na tydzień 29.10-4.11.

Przestraszyć widza – to sztuka! Dowód? Po ekranach defiluje horror za horrorem – co tydzień po jedna, dwie, trzy premiery – a tu się nie ma, proszę Państwa, czego bać. Generalnie – panuje niekończąca się wyprzedaż starzyzny. Producenci kalkulują, że ci, którzy widzieli filmy źródłowe, już je zapomnieli, a młodsi widzowie nie znają ich wcale, więc twórcy ciągle próbują zarobić na starych kliszach. Sprawdziły się raz, może sprawdzą się drugi, trzeci i piąty? Trzeba tylko historię podbarwić na komputerze, a akcję podkręcić. I tak horror filmowy od wielu sezonów zjada sam siebie.

Rok za rokiem mamy straszaki z nawiedzonym domem – choćby „Horror Amityville” (1979) z czternastką dokrętek. A temat jest stary jak „Zagłada domu Usherów”… Mamy filmy z „umarłym miasteczkiem” w posadowiony w miejscu, gdzie kończy się mapa – niech to będzie „Dom woskowych ciał” (2005), ozdobiony udziałem samej Paris Hilton, do której dobrano resztę obsady. Ciągle przewija się też horror w typie rodzinnym, konkretnie zaś z rodziną kanibali – od „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (1974) począwszy. A najnowszy remake tej więcej niż krwawej historii wszedł na ekrany w zeszłym roku. Z kolei „Wzgórza mają oczy” (1977) to trzy remaki plus nieskończona liczba zapożyczeń. W sumie piąta woda po mutantach z poligonu atomowego – to, owszem, chwytało w czasach zimnej wojny, ale teraz..? A nowsze pomysły? Że na przykład gra komputerowa opuszcza konsoletę i po kolei uśmierca graczy („Stay Alive” 2006 i liczni następcy)? W to nie uwierzą nawet nastolatki. Jeżeli widz się na tych filmach tylko nudzi, a nie śmieje, to już dobrze.

Tak czy owak ekranowy horror pilnie potrzebuje nowych strachów. Przekonajmy się, czy tegoroczny wysyp premierowych tytułów w weekend przed Halloweenem ma szansę odwrócić tę niechlubną koniunkturę. 

Slotherhouse: Leniwa śmierć, czyli lenistwo

★★

USA, Serbia
reż. Matthew Goodhue

Studentka imieniem Emily kandyduje na prezeskę akademickiego bractwa. Aby się podlansować w sieci, adoptuje słodkiego leniwca imieniem Alfa, złowionego w lasach Panamy. To jej wyborcza maskotka. Tymczasem podczas kampanii wyborczej w kampusie dochodzi do serii makabrycznych morderstw, a coraz wyraźniejsze ślady prowadzą do leniwca, który jako seryjny zabójca wcale się nie leni. 

Niestety ten niskobudżetowy slasher (bohaterowie giną jeden po drugim w przykrych okolicznościach) jest daleko mniej przerażający niż zamierzał. A w długiej tradycji „horroru uniwersyteckiego” – klasyk gatunku „Czarne Święta” 1974 – nie wyszedł przed szereg nawet na pół kroku. No, może w tym zakresie, że trójpalczasta kukiełka, a nie stwór z komputera, zdradza zadziwiające umiejętności. Świetnie radzi sobie z obsługą komputera, biegle i bez błędów pisze po angielsku, z powodzeniem redaguje konto na Instagramie, doskonale prowadzi samochód, celnie rzuca piłką podczas gry w zbijaka, biegle podkrada drinki. Najsłabiej idzie Alfie picie piwa, ponieważ nie umie stłumić finałowego beknięcia. Leniwiec jest jednak do tego stopnia absorbujący, że gdy tylko znika z ekranu, akcja natychmiast grzęźnie w nieporadności. Dlaczego Alfa morduje te a nie inne ofiary i to mimo stuprocentowych okazji? Jak to możliwe, że o kilku morderstwach (na kampusie!) nie dowiaduje się nikt przez kilka dni? Może leniwiec by się wytłumaczył, ale niestety nie dano mu szansy… 

Tu dodajmy, że takich szans skąpił swoim zwierzęcym mordercom nawet klasyk horroru animalnego – Stephen King (* 1947). Zabijają one bez dania racji w „Smętarzu dla zwierzaków”, a seryjnym mordercą staje się nawet przemiły pies rasy bernardyn wabiący się „Cujo”. Otóż King znalazł własny patent na pisanie horrorów: akcje przeniósł z miejskich molochów na tradycyjną, spokojną prowincję amerykańską. I to właśnie w tej swojskiej okolicy strach wypełza z każdego kąta. Mordercą nastolatków okazuje stary poczciwy samochód, a duch o sadystycznych skłonnościach upodobał sobie malowniczo położony domek nad jeziorem. No i te rzekomo poczciwe zwierzaki…

A skoro zgadało się o Stephenie Kingu, rzućmy odrobinę światła na ten motor horroru – literackiego i filmowego – jaki wiąże się z jego nazwiskiem. Choćby z tego powodu, iż King to postać pomostowa. Dzięki takim jak on horrory opuściły getto. A sam King pisarzem był już jako nastolatek. Na maszynie do pisania, podarowanej przez matkę na Gwiazdkę, wystukiwał wymyślone przez siebie historie z licznym udziałem duchów, a następnie rozsyłał je do wydawców. Nie byli zainteresowani, więc założył własne pismo, które z czasem osiągnęło nawet nakład 50 egzemplarzy. Stąd tylko krok do własnej książki. Czternastoletni Stephen nie dość, że sam ją napisał, to jeszcze wydał w 40 egzemplarzach i rozprowadził wśród kolegów. Kiedy dorósł, zaczęło mu grozić to, co milionom jego rówieśników – wysłanie do Wietnamu. Aby odwlec ten przymus, King skończył studia nauczycielskie, ożenił się i klepał biedę, zarobkując jako pracownik pralni. Dbał jednak o to, by kilka godzin dziennie spędzać przy maszynie do pisania. Zarabiał głównie pisząc pikantne opowiadanka do pism dla panów, ale próbował też układać powieści. 

I właśnie jedna z nich odmieniła los państwa King. Historia nazywała się „Carrie” i opowiadała o brzydkiej i pogardzanej dziewczynce, w której drzemią niezwykłe moce: siłą woli może burzyć mury, kruszyć szkło, a nawet zabijać. Historia spodobała się wydawcy, przypadła do gustu czytelnikom. W rezultacie Stephen King podpisał swoją pierwszą poważną umowę: za prawo wydrukowania „Carrie” w masowym wydaniu początkujący autor otrzymał 400 tys. dolarów. Z pilnością prymusa przesiadywał jak dawniej przy maszynie do pisania. I spływały z niej powieść za powieścią: „Miasteczko Salem”, „Lśnienie”, „Podpalaczka”. Od 1977 roku King publikował co najmniej jedną (grubą!) powieść rocznie pod własnym nazwiskiem. Bo pod innymi też… 

Obserwowany 

★★

USA
reż. John McPhail

Adam to twórca komiksów oblegany przez internetowe trolle. W miarę odpowiadania na ich zjadliwe posty zaczyna tracić kontrolę nad tym, co publikuje w sieci. A dodatkowo w rogu pokoju kołysze się – sam z siebie – bujany fotel. Drzwi otwierają się bez przyczyny, a koty przeraźliwie miauczą. Adam zapada w paraliż senny, który go unieruchamia fizycznie i mentalnie. Zaczyna wierzyć, że nawiedza go duch martwego dziecka o imieniu David. 

Cóż, w dziale duchów postępuje inflacja. Te z Zachodu się opatrzyły, więc producenci ostatnio eksperymentują na przykład z japońskimi. Raz po raz notujemy tu warte zauważenia precedensy. Sporym wzięciem cieszyła się na przykład japońska „Klątwa” (2004). Oto współczesna metropolia z pleksi i szkła. A tu na stryszku domku przy niewielkim cmentarzyku gnieździ się złośliwy duch o buzi sympatycznego chłopczyka. I atakuje młodą Amerykankę, która w duchy nie wierzy, a już na pewno nie w japońskie. Mamy więc całkiem oryginalnego straszaka międzykulturowego. No, bo miejscowi Japończycy dość szybko orientują się, że na domu ciąży tradycyjna miejscowa klątwa. Ktoś tu kiedyś zszedł w nim z tego świata w sposób gwałtowny i teraz duch mści się za to na przypadkowych żywych, którzy wdepną w jego terytorium. Gdyby trafił na Japonkę, ta może jeszcze by się z nim dogadała, ale Amerykanka? Ani języka, ani tradycji, ani żadnych przeczuć – w starciu z japońskim duchem jest bez szans. To taka nowa odmiana starego koszmaru – złe się zbliża, a ja nie mogę zrobić nic. Tym razem nie dlatego, że za plecami mam tylko ścianę, ale z braku elementarnego porozumienia z obcą kulturą. 

Nawiasem – bywało w dziejach, że co bardziej znaczące horrory interpretowano po freudowsku (może raczej po jungowsku?) jako zbiorowych podskórnych przeczuć w węzłowych momentach historycznych. 

Taki staruszek „Gabinet doktora Caligari” (1919 reż. Robert Wiese ) interpretowano jako podświadome poszukiwanie przez Niemców, rzuconych na kolana wynikiem I wojny, „silnego człowieka”. Niebawem znalazł się taki… „Inwazja porywaczy ciał” (reż. Don Siegel 1956) weszła na ekrany w epoce, gdy komisja senatora McCarthy’ego powodowała, że wielu głośnych Amerykanów znikało z życia publicznego. „Dziecko Rosemary” (1968) Romana Polańskiego interpretowano głębinowo jako wyraz podświadomych lęków industrializowanej Ameryki. David Lynch swoją czarno-białą „Głową do wycierania” (1976) o młodym małżeństwie, któremu zamiast dziecka rodzi się potwór, zwrócił uwagę na problem „innych” w społeczeństwie. A przy okazji na siebie jako zdolnego reżysera. „Egzorcysta” (1973) Williama Friedkina zatrącił o kwestie zarażenia się złem. Co prowadzi do konkluzji stosunkowo odległych od opętania dziewczynki przez szatana. Z kolei „Wywiad z wampirem” (1994) Neila Jordana odebrano jako przestrogę przed rozluźnieniem obyczajowym i rozpanoszonym AIDS. A „Milczenie owiec” Jonathana Demme (Oscar dla najlepszego filmu w 1992 roku) rozbudziło szeroką dyskusję o istocie psychopatii, w której geniusz i zbrodnia sąsiadują o włos. Więc niby te straszaki takie pospolite, ale w głębi kryją niekiedy co nieco, prawda?

Fletnik 

★★★

USA
reż. Anthony Waller

Oto pewna kompozytorka otrzymuje od dyrektora orkiestry zadanie dokończenia koncertu swej mentorki, która zeszła z tego świata w sposób wysoce tajemniczy. Wkrótce kobieta odkrywa, że granie tej muzyki niesie za sobą śmiertelne konsekwencje. Melodia bowiem budzi demony, które na jej sygnał zjawiają się w realnym świecie i bynajmniej nie mają się do odwrotu. 

Wskażmy od razu, do czego film pije. Oczywiście do legendy fletnika z Hameln. Jak chce podanie – spisane między innymi przez braci Grimm – w 1284 roku dolnosaksońskie miasto Hameln zostało nawiedzone przez plagę szczurów. Mieszkańcy wynajęli więc zawodowego szczurołapa, który przy pomocy melodii wygrywanej na magicznym flecie, wywabił gryzonie z nor i potopił je w Wezerze. Kiedy fletnikowi odmówiono zapłaty za jego pracę, ten przy pomocy tego samego fletu wywabił z miasta wszystkie dzieci i uprowadził je w nieznane. A dzisiaj miasto Hameln na postaci flecisty buduje szeroko rozgałęzioną kampanię wizerunkową na użytek turystów. „Fletnik” to zniuansowana odpowiedź na tamtą makabryczną legendę. 

Jeszcze jedno: w tym tuzinkowym horrorze w roli dyrygenta pokazał się wybitny aktor Julian Sands (* 1958). Pamiętamy go z „Pól śmierci”, z „Pokoju z widokiem”, z „Zostawić Las Vegas”. Aktorzy tej klasy rzadko pojawiają się w horrorach klasy B. Często jednak od udziału w nich zaczynają kariery. Przywołajmy kilka przykładów. Jack Nicholson pojawił się w tandetnym „Kruku” (1963), Demi Moore była ozdobą obrazka „Parasite” (1982), gdzie dzielnie zmagała się z pijawkami, które gnębiły ludzkość skutkiem eksperymentów nuklearnych. Steve McQueen w „Blobie” (1958) walczył z ohydną galaretą, która spadła z kosmosu, a Michael London (gwiazdor „Bonanzy” i „Autostrady do nieba”) zaczynał karierę na planie straszaka pod wszystko mówiącym tytułem „Byłem nastoletnim wilkołakiem”(1957). Ta lista obejmuje także Johna Travoltę, Daryl Hannah, Meg Ryan i ciągnie się bez końca. Z jednego powodu: gwiazdy zanim zostały gwiazdami, zarobkowały na hot-doga u szmirusów, którzy mieli na produkcję filmu tydzień i 10 tys. dolarów, a kręcili inwazję Marsjan. Taki siermiężny start jednak, jak widać – opłacił się. 

Dobry piesek!

★★★

Norwegia
reż. Viljar Bøe

W tym horrorze sytuacja biegnie dziwacznie, ale ostatecznie przywykliśmy. Oto bowiem dziewczyna imieniem Sigrid poznaje miłego, inteligentnego chłopaka z serii „marzenie teściowej”. Christian jest przystojny, wysportowany, towarzyski, a nie bez znaczenia okazuje się i to, że w spadku po rodzicach odziedziczył milionową fortunę. Jedynym rywalem do serca Christiana jest dla Sigrid pupil Christiana, który wabi się Frank. Z tym, że nie jest to pies, lecz mężczyzna przebrany za psa. I zachowujący się jak pies. Początkowo przyjazny i rozkoszny labrador, ale z czasem – no właśnie!

Bo „Dobry piesek!” to horror z półki „psychiatryczny. Sam w sobie ten utwór filmowy norweskich debiutantów nowych wrót nie otwiera. Czyni jednak okazję by przypomnieć sobie znakomitsze dokonania tego podgatunku, a przy okazji obejrzeć na VOD. Tutaj źródłem strachu jest szaleniec, ale nie jest to już wariat z siekierą. Taki tatuś, który szczerzy zęby i wyrąbuje drzwi – skojarzenia z Jackiem Nicholsonem z „Lśnienia” całkiem nieprzypadkowe – został przesunięty do kina kategorii „C”. Dziś straszy z ekranu całkiem poukładany i początkowo bezobjawowy schizofrenik. Jak sympatyczny autor kryminałów, którego dwa lata temu podarował widowni Johny Depp w filmie „Sekretne okno”. Widz śledzi trochę niepozbieranego pisarzynę, który próbuje utrzymać się na powierzchni życia. A tu ni z tego ni z owego odwiedza go wariat (nieprzypadkowo o gębie Johna Torturo) i wmawia mu, że popełnił plagiat. I biedny pisarczyk w samoobronie zmuszony jest do czynów gwałtownych. To znaczy tak myślimy do finału. Bo w finale okazuje się, że te wszystkie zagrożenia siedzą wyłącznie w głowie pisarza, który co jakiś czas czuje się kimś innym. Schizofrenik, ale z tych cichych. I jak zabija, to też jakoś tak bez pasji. I tu już jest się czego bać. Całkiem nieprzypadkowo film oparty jest na książce Stephena Kinga, który wyspecjalizował się w straszeniu tym, co zwyczajne: a to sympatyczny pies bernardyn, a to miły pajacyk… 

Do takiej schizofrenicznej roli dał się zaprząc nawet Robert De Niro. Cichy schizofrenik-morderca to – było nie było – wyzwanie nawet dla aktora tej klasy. „Siła strachu” (2005) z jego udziałem to historia miłego tatusia i jego córeczki, którzy w miłej chatce pod lasem przychodzą do siebie po samobójczej śmierci żony i mamusi. Ale tu się powoli ze sceny na scenę okazuje, że związek tatusia i córeczki nie jest taki pogodny, jak by się wydawało. Jeden, drugi drobny gest, jedno słowo za dużo i już podejrzewamy, że coś tu nie gra. A nie gra mianowicie to, że tatuś jest psychicznie chory. To znaczy, że śmierć żony go wykończyła, ale on przecież nie może pokazać, że jest chodzącym trupem. Bo to wstyd, bo nie zniósłby, gdyby jego znajomi mieli go teraz poklepywać po plecach i obłudnie się nad nim litować. Więc jak zwykle wsypuje dwie łyżeczki cukru i starannie miesza kawę. Jak zwykle starannie sznuruje buty, jak zwykle dokładnie się goli i grzecznie odbiera telefony. Ale my już wiemy, że on żyje podwójnym życiem. I wiemy, że tak żyć na dłuższa metę się nie da. I czekamy tylko, kiedy ten tatuś-schizofrenik „pęknie”. To właśnie studium jest interesujące. Bo kiedy już tatuś pęka i zaczyna biegać z siekiera, robi się banalnie i można wyjść z kina. 

Dodajmy, że odnogą horroru psychiatrycznego – a podgatunków tu bez liku – jest film w typie, powiedzmy, orwellowskim czy kafkowskim. Ciągle są bowiem ciemne piwnice, których się boimy i scenarzystom raz po raz udaje się do nich trafić. Ktoś – nie wiadomo, kto – porwał cię i więzi. I być może tak uwięziony zgnijesz w zapomnianej komórce i nigdy się nie dowiesz, kto cię przymknął i za co. To może się przyśnić, bo jest niepokojąco realne w naszym niespokojnym świecie. Taką sytuację mamy w filmie „Piła” (2004). I w dziewięciu jej kontynuacjach. Oto dwóch zwyczajnych facetów budzi się z narkotycznego odurzenia w brudnej piwnicy. Do grubych rur mocują ich kajdanki. W tę makabryczną sytuacje wrzucił ich pewnie jakiś psychol. Problem w tym, że nie wiadomo, kto to jest i czego chce. I czy ten absurd potrwa godzinę, dzień czy resztę życia. Bo z psycholem nie ma żadnego porozumienia. To działa na wyobraźnię. Bo przecież w takiej sytuacji rzeczywiście budzą się ludzie każdego dnia na całym świecie. Więźniowie porywaczy, psychopatów i zwykli ludzie aresztowani przez jeden z dziesiątków reżymów politycznych. Tuż za ścianą może się toczyć normalne życie, a oni skonają w kałuży krwi i fekaliów, nie wiedząc nawet, kto ich zamknął i za co. „Piła”, która taka sytuację widzowi podaje, kończy ją rozwiązaniem wymyślonym za biurkiem. A żeby film był naprawdę groźny, należałoby go pozbawić rozwiązania. Bohaterowie powinni umierać długo, bez sensu i we własnych odchodach. Jak bywa w realnym życiu. Ale to już byłoby całkiem nie do oglądania.

Że to inspirujące źródło strachu przekonywał – przypominam – już w 1996 roku Wes Craven swoim „Krzykiem”. Tam nastolatki w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku mordowały kolegów posługując się schematami z tandetnych horrorów. Policja długo nie mogła wpaść na ich trop, ponieważ nie umiała ustalić motywu zbrodni. Ani satysfakcja seksualna, ani okup, ani schizofrenia, ani gra z ekipą śledczą. Wszystkie schematy zawodziły. A tu się okazało, że chłopaki wpadły na pomysł, jakiego nie było w żadnym filmie wideo. Nie będzie żadnego motywu. Po prostu. Młodzi ludzie giną – go giną. I tyle. „Krzyk” Cravena dlatego – podejrzewam – był tak oglądany, bo strach, jaki oferował był do kupienia. Tak naprawdę boimy się bowiem nie tego, że zginiemy walce ze zboczeńcem, ale że zginiemy przypadkiem. Na marginesie. Kompletnie bez sensu. I że nikt tego nie zauważy. 

I dla tych, których horrory nie urządzają – nawet w weekend przed halloweenem – angielski dramat psychologiczny „Silver Haze”.

Silver Haze

★★★★

Wielka Brytania, Holandia
reż. Sacha Polak

Franky (lat 23) to kobieta która nie ułożyła sobie życia. Nadal mieszka z matką i bratem na peryferiach Londynu i zarabia na życie pracą pielęgniarki. Innych widoków na razie brak. A pomyślnemu rozwojowi sytuacji nie sprzyja, że matka pije codziennie i za dużo. Ojciec ich porzucił i założył nową rodzinę. Jak Franky pozna chłopaka, to szybko wychodzi z niego menel. Od lat drąży ją przekonanie, że wszystko mogłoby się potoczyć znacznie lepiej, gdyby nie pożar, jaki przeżyła w dzieciństwie. Zapalił się pub, który ojciec prowadził, a winną zaprószenia ognia była kobieta, do której później ojciec odszedł. Wmawia sobie, że pewną ulgę przyniosłoby jej bodaj to, że sprawcy tamtego wydarzenia zostaliby ukarani. Na to się jednak nie zanosi i Franky osuwa się w zgorzknienie jak w bagno. Do dnia, kiedy bliżej zainteresuje się jedną ze swych pacjentek o skłonnościach samobójczych imieniem Florence, z którą zaczyna ją wiązać – przyjaźń, miłość, powierzenie? A może wszystko naraz? W każdym razie uciekają na ustronne wybrzeże. Tam w innym otoczeniu Franky znajduje emocjonalne schronienie, w którym może uporać się z urazami z przeszłości.

Z tym, że nie od razu i niełatwo. Bo kuszą ją inne sposoby radzenia sobie z bliznami wyniesionymi z dzieciństwa – od szukania zemsty, przez zwrot ku religii, po akty bezmyślnego i bezkierunkowego okrucieństwa. Dla Franky to jednak ta gruntowna przyjaźń/miłość z Florence staje się przeżyciem oczyszczającym. Naturalizm łączy się wówczas z melodramatyczną wrażliwością w poszukiwaniu prawdy i siebie samych. 

Wiesław Kot

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się