Filmowa piątka Wiesława Kota (4)
Kino wyświetla niezapomniane narracje, ale rozsiewa też wirusy. Czasem zdobywa się jednak na to, by uodpornić widza stosowną szczepionką. Autorski przegląd nowości w kinach na weekend 4-5 listopada 2023
The Palace, czyli kabaret starszych panów
★★★
Włochy, Szwajcaria, Francja, Polska 2023
reż. Roman Polański
Najnowszy „Polański”. Film rodził się w bólach. Producenci ociągali się wyłożyć subwencję na dzieło, które być może nie znajdzie dystrybutorów z powodu nienajlepszych notowań moralnych i rynkowych samego Polańskiego. Obawy podsycała niekończąca się fala skandali obyczajowych, które targają środowiskiem filmowym.
Mimo to nie obawiali się u niego zagrać weterani. Ani John Cleese w roli teksańskiego nafciarza, który ma problemy z męskością, ani Mickey Rourke, który jako aktor i człowiek ma, jak wiadomo, problemy ze wszystkim.
Rzecz udało się jednak przeprowadzić. „The Palace” pokazywano ostrożnie. Pojawił się na tegorocznym, 80. Festiwalu Filmowym w Wenecji, tyle że poza konkursem. Choć jeszcze cztery lata temu poprzedni film Polańskiego „Oficer i szpieg” na tym samym festiwalu zdobył nagrodę jury. Tak więc 2 września tego roku świat zobaczył – okiem krytyków i wybranej publiczności – symulację, w ramach której bogate do obrzydliwości światowe towarzystwo spotyka się w ekskluzywnym hotelu w szwajcarskich Alpach w noc sylwestrową, która ma rozpocząć nowe trzecie tysiąclecie. Tutaj biletem wstępu są wielkie pieniądze i poważne koligacje. To powoduje, że na jednym balu znajdują się tzw. stare pieniądze, czyli arystokracja rodowa, ale także potentaci ze świeżego zaciągu, a i tuzy świata przestępczego. W sumie – ludzka menażeria, obskakiwana przez starannie przygotowaną, wytresowaną i gorliwą służbę. Towarzystwo przygodne i wymieszane. Nic nowego – kino uwielbia sytuacje, kiedy osoby, które nigdy by się nie spotkały, dzielą ten sam dyliżans, wagon kolejowy albo salę weselną.
W tej gromadzie postrzeleńców i dziwaków krzyżują się agonia z nadzieją, rozpacz z coraz śmielszymi projektami na przyszłość. Jeżeli ta synteza ludzkości przypomina nieco menażerię albo spektakl cyrkowy, jest to nieprzypadkowe, a wręcz nieuniknione.
Tak nawiasem, film kręcono w szwajcarskim Gstaad, czyli w miejscowości, w której piętnaście lat temu Polański odbywał areszt domowy z więzienną bransoletą wokół kostki u nogi. Jej mieszkańcy nie mieli najlepszego zdania o nim, a tymczasem on w filmie przemyca nienajlepszą opinię o samej Szwajcarii. Zatrąca, że ta swą materialną niezależność ufundowała na żydowskim złocie zdeponowanym tu przez nazistów. A podobne transfery nie mają tu końca. Ciągle zjawiają się tutaj rosyjscy mafiosi, którzy przywożą całe walizki dolarów, byle tylko przepuścić je przez szwajcarskie konta, a tym samym uznać za pieniądze legalne. Przy okazji: jest to ta sama noc, podczas której Borys Jelcyn – mignie nam on w filmie – przekazuje władzę Władimirowi Putinowi, czego skutki świat ogląda do dziś. Wszystko w tonacji niezobowiązującej, w wersji buffo. Tak jak niepoważny jest świat, który dorobiła się takiej a nie innej elity.
Krytyka wystawiła dziełku Polańskiego fatalne opinie pisząc, że nie da się bronić twórcy ze względu na jego wcześniejsze dokonania. Padały określenia: „porażka”, a nawet bardziej drastyczne” „trash” czy „shit”. I może najbardziej dotkliwa krytyka – pisano, że film, mimo komediowego zadęcia, wcale nie jest zabawny. To musiało zaboleć.
Jako że scenariusz filmu „The Palace” sygnują Roman Polański i Jerzy Skolimowski, wypadałoby powrócić do ich wspólnego dzieła, które rozpoczęło karierę jednego i drugiego. Do filmu „Nóż w wodzie”. Dwaj mężczyźni, kobieta i samotny jacht na jeziorze – ten zarys historii filmowej kiełkował w głowie Romana Polańskiego już w roku 1959.
Właśnie ukończył łódzką „Filmówkę”, zebrał słowa uznania na studencką etiudę „Dwaj ludzie z szafą”, pomógł przyjacielowi Andrzejowi Munkowi reżyserować „Zezowate szczęście” i rozglądał się za tematem na debiut. Czasy były sprzyjające dla kameralnych fabuł współczesnych. Władza miała już dość „polskiej szkoły filmowej” z jej rozdrapywaniem okupacyjnych ran, rewidowaniem zastanych pojęć, zapraszaniem widza do dyskusji. „Polski październik” skończył się definitywnie. Dramat psychologiczny w wydaniu reżysera młodszego od Wajdy o całe pokolenie wydawał się bezpieczny. Mimo to scenariusz Polańskiego (roboczy tytuł: „Agrafka, fajka i nóż”) odrzucono po krótkiej dyskusji. Polański jednak nie zrażał się i za dobrą monetę wziął ocenę Komisji Oceny Scenariuszy, iż „tekst wymaga wielu poprawek”. Do poczynienia tych poprawek namówił swego kolegę, Jerzego Skolimowskiego. Ten poradził – skróć akcję do dwunastu godzin. Dzięki temu dramat zyska na kondensacji. I niech ta trójka mówi językiem ulicy, a nie gazet. Sam pomógł pisać dialogi na nowo. Komisja przeczytała, pogrymasiła, nie zaakceptowała, ale – jak głosiły przecieki – jej opór wyraźnie słabł. Duet Polański-Skolimowski zdecydował się zaatakować raz jeszcze. Pięć dni i nocy dwaj twórcy spędzili nad tekstem odgrywając zapisane scenki, aby wypróbować ich dramaturgię, psychologię postaci, język. Złożyli Komisji trzecią wersję scenariusza. Ta wybrzydzała, co było zwyczajową próbą zapewnienia sobie „alibi”, na wypadek gdyby po premierze czynniki partyjne wnosiły pretensje o skierowanie filmu do produkcji. Pieczątkę jednak przybiła – z datą 8 czerwca 1961.
„Romek Polański był wiecznie nienasycony – wspominał Andrzej Wajda, który w 1954 roku powierzył mu większą rolę w „Pokoleniu”. – Był łapczywie ciekaw wszystkiego, co się wiąże z technika filmową i jednocześnie kompletnie go nie zajmowały te wszystkie tematy, które wtedy nas, całą resztę, tak pochłaniały: polityka, miejsce Polski w świecie, no i nasza najnowsza, narodowa historia. On widział wszystko przed sobą i nic za sobą.”
„Nóż w wodzie (1962) w jego reżyserii, pierwszy powojenny film polski, który nie nawiązywał do lat okupacji, wywołał wściekłość Władysława Gomułki. Ten zarzucił Polańskiemu „oderwanie od konkretów i warunków społecznej rzeczywistości Polski budującej socjalizm.” Tymczasem dla Polańskiego „Nóż w wodzie” stał się przepustką do światowej kariery. Fotografia reżysera znalazła się na okładce „Time’a”, on sam wkrótce zdecydował się na emigrację. Kolejne premiery filmów Polańskiego dzieli zazwyczaj kilka lat przerwy, reżyser jest niezwykle wybredny w poszukiwaniu tematu. „Często znajduję właściwy temat, ale trudno go sfinansować, bo wydaje się niezbyt komercyjny, albo zbyt drogi tym, którzy dają pieniądze na film” – mówi.
Czasem jednak między tematem a finansami udaje się zachować jaki taki parytet. „The Palace” to najnowszy przykład takiej chwiejnej równowagi.
Cięcie!, czyli list miłosny do sztuki filmowej
★★★★
Francja 2022
reż. Michel Hazanavicius
List czuły, ale i ironiczny, wystosowany przez Michela Hazanaviciusa, w którym autor świetnie bawi się konwencją krwawego horroru. Krytyka nazywała go „farsą gatunkową”. Sprawozdanie z planu, na którym reżyser ma za zadanie nakręcić niskobudżetowy film o zombie. Z tym, że scenariusz wychodzi z ram. To, co miało być grą, zmienia się w rzeczywistość. Aktorzy okazują się zombie w sposób jak najbardziej autentyczny, co jest o tyle niewiarygodne, że nikt przecież na własne oczy takiego stwora nie widział. I tak oto konwencja filmowa spina się z życiem w nierozerwalnym klinczu. A do tego wszystko spływa krwią, najpierw farbą z zasobów charakteryzatorskich, a potem rzekomo autentyczną krwią ludzką. Żeby tej posoki było dostatecznie dużo, kamera kręci pół godziny rzezi w czasie rzeczywistym na jednym ujęciu.
Krew rozpryskuje się nawet na obiektywie i zostaje tam dopóki niewidzialny autor zdjęć nie zetrze jej ściereczką. Farba i krew są nie odróżnienia, tak jak często film bywa nieodróżnialny od życia.
Znamy dzieła tego typu, by przywołać autobiograficzne obrazy „8½” F. Felliniego czy „Wszystko na sprzedaż” A. Wajdy.
Na to wszystko nakłada się fakt, iż film Hazanaviciusa jest remakiem hitu autorstwa japońskiego reżysera Shin’ichirô Uedy „One Cut of the Dead” (2017), nakręconego za zaledwie 25 tys. dolarów. Ten tani horror przełamywał gatunki tak skutecznie, że zyski, jakie przyniół, stanowiły 1 247 % jego budżetu. Ostatecznie nie ma nic bardziej zaraźliwego niż dobry pomysł.
Michel Hazanavicius jest najbardziej znany z oscarowego, czarno-białego, w dodatku niemego filmu „Artysta” (2011). To dało mu w zeszłym roku przepustkę do Cannes, gdzie jego „Cięcie!” zostało festiwalowym filmem otwarcia.
Przypomnijmy: „Artysta” był hołdem dla największych postaci świata filmowego, takich którzy potrafili, mimo skromnych środków na wczesnym rozwoju sztuki filmowej, hipnotyzować miliony widzów na całym świecie. Tutaj pokazuje w gruncie rzeczy to samo, tyle że zmagania artystów w horrorze „Cięcie!” to dylematy tych podlejszych ludzi z branży, których nikt o wysokie aspiracje artystyczne czy intelektualne nigdy nie posądzał. Ale nawet skromny i nieudaczny wyrobnik, pracujący po kosztach, przeżywa w skromnym, właściwym mu niewielkim formacie rozterki artystyczne. I warto, by – czasem! – ktoś je zauważył i podał do protokołu.
Wielkie kino dotychczas nie traktowało poważnie podgatunku horroru o nazwie gore (posoka). W tych niewyszukanych filmikach, często amatorskich, ludzkie ciało bywało wymyślnie kaleczone, palone czy zjadane. I o niewiele więcej. A tu nadarza się okazja, by opowiedzieć o tym gore co nieco.
Otóż gore ma miliony rozsianych po świecie entuzjastów, którzy zarzekają się, że gdy z ekranu leją się hektolitry keczupu, oni deliberują o „granicach destrukcji”. Ale kto ich tam wie. W każdym razie gore oferuje spektakle typu: szaleniec wpada na przyjęcie z kosiarką do trawy i obcina gościom, co się da („Martwica mózgu” 1993). Albo: noworodek-zabójca uśmierca połowę personelu szpitala („A jednak żyje” 1973). Albo: morderca bez twarzy wypruwa flaki przechodniom przy pomocy rzeźnickiego haka, który nosi zamiast dłoni („Candyman” 1992). A gore ma także swoją klasykę. To choćby legendarna „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (reż. Tobe Hooper, 1974), gdzie grupa nastolatków zostaje wydana na pastwę rodziny psychopatów, która swoich gości rozmienia na drobne tytułową piłą. Co zademonstrowano w detalu. Więcej: gore ma także swoje „gore”, czyli filmy, które wydają się zbyt krwawe nawet jak na gust amatorów rżnięcia piłą mechaniczną. Na przykład taki japoński obrazek „Królik doświadczalny” (1992), gdzie samuraj obcina dziewczynie po kolei wszystkie kończyny. Co pokazano tak przekonująco, iż rzecz nie dostała prawa wstępu nie tylko na ekrany amerykańskie, ale nawet do kin japońskich, gdzie widzowie znacznie mniej brzydzą się krwi. Kiedy ”Królik doświadczalny” wpadł w ręce aktora Charlie Sheena, ten oddał taśmę FBI z przekonaniem, że to filmowy zapis autentycznego mordu. I jak tu się dziwić, że „Królik” ma w elitarnym klubie miłośników gore status obrazu kultowego.
Tu przerywamy wywód, bo chodziło nam o to, by poinformować, a nie epatować. A Michelowi Hazanaviciusowi chodziło o coś jeszcze – by przez absurdalny humor i śmiałą parodię rozbroić tę wstydliwą przyjemność, jaką widzowie horrorów odczuwają na widok ludzkiego strachu i okrutnej śmierci.
Kiedy stopi się lód, czyli raj utracony
★★★★
Belgia, Holandia 2022
reż. Veerle Baetens
Kobiecy dramat psychologiczny z Belgii. Oto dwie Evy. Ta dorosła, wycofana i pogrążona w nałogowym smutku, kilka razy zerka na swoje zdjęcie, zrobione kiedy miała trzynaście lat. Z tej fotografii uśmiecha się do niej chłopczyca, pewna, że zawojuje świat, i to już za chwilę. Nie spodziewa się, że nie nastąpi to nigdy, a jej wiek niewinności właśnie dobiega kresu. Film opowiada właśnie o odległości, jaką przebyła Eva od trzynastego roku życia do swej wersji dorosłej.
Teraz Eva zarabia na życie w Brukseli jako pomocnica fotografa. Ten nieśmiało proponuje jej po pracy wyjście na drinka, sugerując, że może na tym się nie skończy. Ona jednak stanowczo odrzuca jego umizgi. Z ponurą determinacją wraca do mieszkania, które dzieli z młodszą siostrą i ukochanym żółwiem – jedyną istotą, wobec której żywi szczególniejsze uczucia. Niebawem siostra się wyprowadza, a od rodziców Eva odcięła się już dawno. Pewnego dnia nie wiedzieć dlaczego, potwierdza internetowe zaproszenie na lokalną uroczystość, które przyszło z jej rodzinnego miasta. Niby nie taka znowu wyprawa. Wszystko toczy się niezbyt rozległej przecież Belgii. Pakuje więc do samochodu żółwia, ale też w bagażniku umieszcza ogromną bryłę lodu.
Zaczyna się zwykła w takich wypadkach nostalgiczna podróż, podczas której echem pamięci wracają w sekwencji ciepłych kadrów wspomnienia z ulubionych zabaw, zwłaszcza z kąpieli z przyjaciółmi w przydomowym basenie. Zakochała się nawet w łobuziaku imieniem Tim, ale ten odrzuca jej awanse na rzecz zjawiskowej blondynki z sąsiedztwa. To nie pierwsze w życiu Evy odrzucenie. Wcześniej nie zaznała ciepła ze strony apodyktycznego ojca, a potem matki, która pogrążyła się w niekończącym się maratonie alkoholowym.
Odrzucenie przez kolegę z podwórka to przeżycie, które wydaje się definiować Evę na całą dalszą egzystencję. Nie umie się wydobyć spod zwałów upokorzenia, które przygniatają ją od czasów nastoletnich.
Przywykła widzieć siebie wyłącznie jako kobietę straumatyzowaną, pokonaną, jako ofiarę. I nawet się w tym samopoczuciu rozgościła – przyzwyczaiła się do niego i na swój sposób od niego uzależniła. Nie umie też tego odwrócić. Ostatecznie nawet lód topnieje szybciej niż ludzkie serca, a zwłaszcza niż pamięć krzywdy.
Wraz z rozwojem fabuły okaże się, że przeszłość i teraźniejszość znalazły się na nieuniknionym kursie kolizyjnym. Wracają wspomnienia pozornie niewinnej zabawy, w której to chłopcy wciągali miejscowe podlotki do gry w zagadki. Jeżeli dziewczynka nie odpowiedziała prawidłowo, musiała zdjąć jedną część garderoby. Wszystko niby niewinnie, a to dlatego, że w gronie tych rozbrykanych chłopaków znajdowała się właśnie Eva, potwierdzając swoją dziewczęcą obecnością, że przecież nic aż tak złego się nie dzieje. Oczywiście nie dzieje się do czasu. A potem jest już za późno.
W filmie pojawia się śmierć, ale jeżeli czyni ona z tego dziełka thriller, to dokonuje tego najdelikatniejszym muśnięciem.
Kajtek Czarodziej, czyli Harry Potter przedwojennej Warszawy
★★★★
Polska, Czechy, Słowacja 2023
reż. Magdalena Łazarkiewicz
Film dla młodszych nastolatków, ze smaczkiem dydaktycznym i z szerszym przesłaniem. Wszystko w konwencji retro – ostatecznie to luźna adaptacja powieści Janusza Korczaka „Kajtuś Czarodziej” (1934). Kajtek to chłopiec o przekornym charakterze, co przynosi kłopoty ojcu i babci, która go wychowuje. Ale za to sprawia mnóstwo uciechy kibicujacym mu klasowym rozrabiakom. Pewnego dnia awantury zyskują wzmożoną cyrkulację, ponieważ Kajtek odkrywa w sobie czarodziejskie moce. Teraz rozprawia się z nielubianymi nauczycielami i psoci bez końca zdobywając sławę wśród rówieśników. Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy od niegroźnych kawałów Kajtek przechodzi do incydentów poważniejszych. Teraz o duszę chłopca zaczynają rywalizować siły dobra i zła.
Zajrzyjmy więc tej filmowej adaptacji pod podszewkę i zobaczmy, jaka tradycja i jaka „problematyka” kryje się w tej brawurowo opowiedzianej historyjce. Ostatecznie „Kajtuś Czarodziej” Janusza Korczaka to tylko uwspółcześniona wersja ballady „Uczeń czarnoksiężnika” (1797) Johanna Wolfganga Goethego. W niej adept sztuki czarnoksięskiej łyknął nieco wiedzy od swego mistrza. Wiedziony pokusą, by wykazać się w tym obszarze swoimi umiejętnościami, korzysta z nieobecności nauczyciela i sam próbuje sił w magii. Początkowo idzie mu nieźle – ożywia miotłę i nakazuje, by wyręczała go w dostarczaniu wody. Zaczarowana miotła wywiązuje się ze swego zadania z tak dużym naddatkiem, iż chłopcu grozi utonięcie w potopie. Dopiero teraz przypomina sobie słowa nauczyciela, który przestrzegał go wielokrotnie, aby magią posługiwać się w sposób rozsądny i tylko w pożytecznych zamiarach. Na szczęście mentor wraca w porę i odpowiednim zaklęciem przywraca równowagę w świecie rozpętanej magii. Wniosek jest taki, że nadmiar wolności oferowany młodemu człowiekowi może ją zmienić w samowolę, która zaszkodzi jemu i najbliższym. Echa tej starej ballady słychać w „Kajtusiu Czarodzieju”, w ostatniej powieści dla młodzieży pióra Janusza Korczaka. Zwłaszcza że „Kajtuś Czarodziej” należy do odrębnego gatunku prozy, zwanego nie przypadkiem po niemiecku „Bildungsroman”, czyli opowieści inicjacyjnej, skoncentrowanej na wewnętrznym procesie dojrzewania młodego człowieka.
Przypomnijmy – „Kajtuś Czarodziej” zaprojektowany był jako kompletny obraz dzieciństwa w wizji „starego doktora”. Korczak do pracy pisarskiej przygotowywał się bardzo starannie: „Zanim zacząłem pisać opowieść o Kajtusiu, rozmawiałem z chłopcami o czarach, a z dziewczynkami o wróżkach. Potem czytałem im różne rozdziały. Poprawiałem, zmieniałem i przerabiałem opowieść. Chciałem, żeby książka była ciekawa. Nie chciałem, aby była straszna i trudna”. Rzeczywiście, „Kajtuś Czarodziej” trudny nie jest. Czyta się go niemal jak dokument, jak reportaż z lat 30. Chłopiec ogląda świat z chodników albo z okien tramwaju, i to od Alej Jerozolimskich aż po robotnicze przedmieścia. Oglądamy kupców, rzemieślników, drobnych sprzedawców, bywalców kin i parkowych spacerowiczów. Ale tropy biegną dalej, ponieważ Kajtuś z czasem zamieszkuje zarówno w Paryżu, jak i w Hollywood, a wreszcie w Nowym Jorku. A im bardziej odrywa się od warszawskich ulic, tym chętniej przybiera pozę bon vivanta, kosmopolity, obywatela świata, który z łatwością pokonuje bariery kulturowe i językowe. Dozna też biedy i upokorzenia, a wszystko po to, by wykazać, jak warunki zewnętrzne mogą wpływać, jak plastycznie kształtować osobowość chłopca wkraczającego w dorosłość.
Gdy wczytać się w psychologię chłopca – prawdziwe imię Antoś – to można by go z punktu widzenia dzisiejszej psychologii zakwalifikować jako osobę o nadpobudliwości psychoruchowej. Ponieważ jest mu w życiu wszystkiego za mało, zaczyna uprawiać podwójną egzystencję. Korczak tłumaczył, że „Ma dwa różne życia. jedno zwyczajne: w domu, w szkole, na ulicy. Drugie życie inne, własne, tajemnicze, wewnętrzne”.
W tych wszystkich doświadczeniach, zaznawszy zarówno głębi, jak i jałowości egzystencji w różnych punktach globu, Kajtuś w słowach uroczystej przysięgi powtarza to, czego Doktor Korczak uczył swoich podopiecznych w warszawskim Domu Sierot. Obiecuje, że będzie wierny postawie odwagi i aktywności na rzecz wszystkich, którzy tego potrzebują. A gdy trzeba, podda ostrej krytyce filisterską mentalność dorosłych.
Powieść kończy wezwanie: „Czuwaj! Bądź karny! Bądź mężny!”. Owo „czuwaj” nie ma rodowodu harcerskiego, chodzi w nim raczej o czujność wobec własnego siebie, wobec własnego ja, żeby pozostać sobą, czyli niespokojnym Kajtusiem, a jednocześnie człowiekiem dorosłym, który panuje nad własnymi (czarodziejskimi) zapędami.
Film Magdaleny Łazarkiewicz podaje w formie gładkiej, płynnej, ale równie skutecznej. Przynajmniej taką mamy nadzieję…
Moja zbrodnia, czyli wielka sława to żart
★★★★
Francja 2023
reż. François Ozon
Francuska komedia kryminalna w stylu retro, ale z tych bardziej przewrotnych. W dodatku utrzymana w konwencji przedstawienia w letnim teatrze bulwarowym. Kamera podąża za Madeleine – młodą aktorką (coraz modniejsza w kinie francuskim Nadia Tereszkiewicz), na którą padło podejrzenie o zastrzelenie producenta filmowego. Ten podczas castingu miał jej czynić obleśne awanse. Aluzje do Harveya Weinsteina i ruchu #MeToo są aż nadto przejrzyste. W sensacyjnym procesie Madeleine broni jej współlokatorka, adwokatka chwilowo bez pracy, która inteligencją bije na na głowę prokuraturę i skład sędziowski. Rzecz udaje się w sensie podwójnym. Po pierwsze udaje się dziewczynę oczyścić z zarzutu, a po drugie ona sama nabiera wiary w siebie. I teraz już pewnie i samodzielnie kroczy po ścieżce kariery filmowej. A że obracamy się w światku celebrytów, do sądu zgłasza się inna aktorka, która przyznaje się do zabójstwa, bo ona też chce być sławna. I to bez względu na cenę.
Ta historia jest doskonale zadomowiona w świecie zachodniego teatru i filmu, ponieważ została napisana na scenę jeszcze w roku 1934 przez Georgesa Berra i Louisa Verneuila. Z czasem adaptowana kilkakrotnie przez film, z których to wersji hollywoodzka komedia „Prawdziwa spowiedź” z roku 1937 osiągnęła największe powodzenie. Brylowała w niej ówczesna gwiazda Carole Lombard, świetna w roli kompulsywnej kłamczuchy.
Tę niezobowiązującą komedię firmują jednak artyści, których należałoby bodaj przedstawić. Najpierw reżyser – François Ozon. Rocznik 1967, ciągle przystojny, zresztą w młodości zarabiał jako model. Ostatnio głośniej było o nim, gdy spod jego ręki wyszedł obraz o eutanazji, której żąda dla siebie nieuleczalnie chory francuski biznesmen. Rzecz nazywała się „Wszystko poszło dobrze” (2021) i w Cannes zdobyła Złotą Palmę. W każdym razie Ozon jest uważany za jednego z najważniejszych współczesnych francuskich twórców filmowych. Jego filmy cieszą oko estetycznym pięknem, ostrym satyrycznym humorem i swobodnym spojrzeniem na ludzką seksualność. Przez to jest związany z tak zwanym kinem du corps („kinem ciała”). Uważany jest za jednego z najważniejszych reżyserów „nowej Nowej Fali” – ta pierwsza Nowa Fala to były lata 60. minionego wieku.
I jeszcze wiodąca aktorka, której będzie tu najwięcej – Nadia Tereszkiewicz (*1996). Nazwisko nosi polskie, ponieważ tata był Polakiem, mama za to Finką. Nadia jednak po polsku nie mówi, włada za to francuskim, włoskim, angielskim i fińskim. Uczyła się na tancerkę od czwartego roku życia i to w kilku krajach: od Francji po Kanadę. Jako zdolną dziewczynę o smukłej sylwetce i miłej buzi zapraszano ją często do teledysków i występów w reklamie. Zadebiutowała zresztą jako aktorka nieprzypadkowo w filmie „The Dancer” w roku 2016, a potem tych filmowych ról było coraz więcej. W 2023 roku otrzymała Cezara dla najbardziej obiecującej aktorki za rolę filmie „Forever Young”. W wywiadach Nadia podkreśla często, iż w występach przed kamerą daje się prowadzić własnemu, świetnie wyćwiczonemu ciału tancerki, że o wiele łatwiej przychodzi jej wyrażanie emocji za pomocą gestu, zwłaszcza spontanicznego niż przy pomocy słów. I tego stara się trzymać. Co jest do zobaczenia także w komedii „Moja zbrodnia”.
Wiesław Kot