Napoleon

Filmowa piątka Wiesława Kota (7)

Kino oferuje rozmaite rodzaje duchowych wibracji – od rozchełstania przez zaperzenie po skamlenie. W tym tygodniu najsilniej wibruje amok i litość. Propozycje filmowe Wiesława KOTA na weekend 25-26 listopada 2023.

Napoleon, czyli wzlot, impas, upadek

★★★★

Wielka Brytania, USA 2023
reż. Ridley Scott

Biografia Napoleona Bonaparte wprowadzona szturmem na ekrany przez wybitnego batalistę współczesnego kina, reżysera Ridleya Scotta. Scenariusz opiera się na dwóch filarach – na sekwencjonowaniu kariery militarno-politycznej i na relacji z jego żoną Józefiną, która bywała dla wodza wsparciem, choć niebezwarunkowym. Widz otrzymuje dzieje wzlotu i upadku cesarza w postaci ogromnego fresku, zawierającego jedne z najbardziej imponujących sekwencji bitewnych, jakie kiedykolwiek zarejestrowała kamera. Epoka obecna jest na ekranie przez dwie i pół godziny, ale Ridley Scott już pracuje nad wersją reżyserską dzieła, która ma być dwa razy dłuższa. 

Główni aktorzy dramatu czyli Joauquin Phoenix i Vanessa Kirby (Józefina) wyrażali pełne uznanie dla scenariusza autorstwa Davida Scarpy („Wszystkie pieniądze świata”), ale jednocześnie krytycznie odnosili się do samej postaci cesarza. Vanessa Kirby tłumaczyła: „Joaquin zbadał psychikę Napoleona, która była bardzo dziwna. Film także sprawia takie wrażenie. Jest osobliwy, ale jest w tym jakaś intensywność. Napoleon nie wypadł tak stoicko i wspaniale jak Gladiator zagrany przez Russella Crowe’a. Był dyktatorem, a tak naprawdę zbrodniarzem wojennym. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie zabił setki tysięcy ludzi. Po co? By zdobyć imperium, które w końcu i tak się rozpadło? Taka psychika jest niebezpieczna i bardzo dziwna. Nasz film jest portretem tej psychiki”. 

Jak zwykle staramy się wydobyć na światło wartości dodane, jakie niesie każdy ważny film. Tym razem chcemy zwrócić uwagę na dwa fenomeny: na odtwórcę głównej roli i na najwybitniejszy polski film związany z fenomenem Napoleona

„Napoleon” Ridleya Scotta jest popisem aktorskim Joaquina Phoenixa. Jest więc okazja, by przypomnieć niełatwe koleje losu gwiazdy, która dziś błyszczy tak wysoko na firmamencie kina. Urodził się w roku 1974 w Puerto Rico w rodzinie amerykańskich członków sekty Dzieci Boga, która tam sprawowała swój kult. Rodzice jednak z tej podejrzanej liturgii otrząsnęli się dość szybko, zaczęli wracać do normalnego życia i odradzali się jak, nie przymierzając, Feniks z popiołów w mitologii greckiej. Tu przypominamy, że już w mitologii starożytnego Egiptukapłani przygotowywali specjalny stos, na którym ten ptak się spalał i miał powrócić do życia po trzech dniach. Więc młodzi małżonkowie zmienili sobie nazwisko właśnie na Phoenix, żeby zasygnalizować to duchowe odrodzenie. Przeprowadzili się do Los Angeles i tam Joaquin z rodzeństwem nieustannie startowali do różnych rólek w show biznesie. Posypały się drobne występy telewizyjne w programach dla dzieciaków. Ale Joaquin podrastał i ról dla niego zaczęło brakować. Wyjechał więc z Los Angeles na Południe, z którego pochodził, aby poczuć rytm własnej osobowości w trakcie długiej pielgrzymki przez Amerykę Środkową. Po tragedii związanej ze śmiercią własnego brata, bardzo zdolnego aktora Rivera Phoenixa aktor był przekonany, że się już nigdy nie podniesie z duchowej zapaści. 

Jego stan psychiczny stał się szeroko znany w branży, więc proponowano mu role takich właśnie załamanych i wykolejonych młodych ludzi. Niewiele z tego dla młodego aktora wynikało. Do czasu, aż w roku 2000 Ridley Scott zaproponował mu rolę cesarza Kommodusa w swoim słynnym filmie „Gladiator”. Rolę psychopatycznego władcy, który zazdrosny jest o sławę i sukcesy tytułowego Gladiatora. Posypały się kolejne propozycje, kolejne filmy, na przykład „Znaki” z 2002 roku w reżyserii Mela Gibsona. A w branży zaczęto szeptać, że Phoenix gra swoje role na granicy zapamiętania się, zatracenia w roli, że przestaje odróżniać siebie samego od postaci, którą prezentuje przed kamerą. Było to działanie typu borderline, a więc graniczne, ryzykowne, niebezpieczne, ale też dające znaczące efekty na ekranie. 

Zademonstrował je na przykład w filmie „Walk the Line” z roku 2005, gdzie wcielił się dosłownie w postać jednej z ikon amerykańskiej popkultury, piosenkarza country Johnyy’ego Casha. Musiał się nauczyć od zera śpiewać country, grać na gitarze, i to tak jak Cash, co zajęło mu sześć miesięcy intensywnych przygotowań. Ale też rezultat był olśniewający. No i za tę rolę padła nominacja do Oscara w kategorii najlepszy aktor. A jako że w przypadku osobowości typu borderline nic nie dzieje się za darmo, po zakończeniu zdjęć Joaquin Phoenix musiał się udać na długotrwałą i wyczerpującą kurację odwykową, ponieważ zbyt mocno wspomagał się w trakcie zdjęć alkoholem. 

I wreszcie nastąpiło to, z czego Joaquina Phoenixa pamiętamy od czasów stosunkowo niedawnych, ponieważ w 2018 roku zaproponowano mu zagranie roli Jokera w kolejnym filmie na temat Batmana. Ów Joker we wcześniejszych historiach o Batmanie był postacią peryferyjną, właściwie bez osobowości, bez twarzy i bez własnej historii. Należało ją więc wymyślić od zera i zagrać niejako od zera. I tak się też stało. Ostatecznie pamiętamy ten jego upiorny śmiech, którego nie sposób zapomnieć ani pomylić z żadnym innym. Joaquin sprawił się lepiej niż dobrze i zdobył Oscara za pierwszoplanową rolę męską w rozdaniu z roku 2020. A teraz kolejna rola na miarę Oscara. 

I druga wartość dodana przy okazji premiery „Napoleona” według Ridleya Scotta – najważniejszy polski film z wiodącym motywem napoleońskim. Obraz „Jego wielka miłość” z roku 1936. Pracowali nad nim najwybitniejsi filmowcy tamtego czasu: reżyseria: Stanisława Perzanowska i Mieczysław Krawicz; scenariusz: Alicja Stern i Anatol Stern; w obsadzie: Stefan Jaracz, Lena Żelichowska, Tadeusz Olsza. 

„Jego wielka miłość” to rzadki przykład kina z ambicjami artystycznymi w epoce, w której królowały bezproblemowe komedie miłosne z piosenkami. Film ustawiany był „pod aktora”, miał wykazać, jakim to geniuszem dysponuje Stefan Jaracz. Nieprzypadkiem to Jaracz gra tutaj Napoleona – na scenie z wielkim sukcesem występował w tej roli wielokrotnie. W filmie jego gra jest wręcz hipnotyczna, od tej mikrej sylwetki, od tej twarzy, w której ruchome pozostają tylko oczy, wprost wzroku nie sposób oderwać. 

Na ekranie historia pewnego suflera teatralnego, zakochanego w cesarzu Francuzów, który śmiał wypomnieć aktorowi, że ten nie umie odpowiednio przedstawić postaci Napoleona. Wybuchła awantura. Jednak kiedy aktor odtwarzający tę rolę w przeddzień premiery zjawił się w teatrze z chrypą, dyrektor – chcąc nie chcąc – wywołuje suflera z jego budki i każe markować postać cesarza podczas próby. Reszta aktorów przyjmuje pomysł dyrektora drwiną i szyderstwem. Sufler – Napoleonem! Kiedy sufler duka kwestie ze skryptu, aktorzy pokładają się ze śmiechu. Przedwcześnie! Bo kiedy ów skromny sufler wkłada kostium, wstępuje w niego duch Napoleona. Gra wprost genialnie. Teraz już nie tylko personel go oklaskuje, ale i aktorzy z miejsca nabierają respektu. Wkrótce ten Napoleon rzuci na kolana całą teatralną Warszawę.

Z tym, że „moc napoleońska” nie opuszcza go także poza sceną. Zaczyna przejmować cechy cesarza, niejako wciela się w niego, nabiera przekonania, że sam jest Napoleonem. Tonem nie znoszącym sprzeciwu dyktuje wszystkim dookoła – łącznie z ministrem, który odwiedził teatr – co i jak mają robić. Załamanie przychodzi w momencie, gdy odwiedza go matka zabitego przez niego aktora. „Napoleon” ugina się pod wyrzutami sumienia, przesiaduje po knajpach, pijany zatacza się na ulicy. Dociera do niego, że nawet Napoleon nie stoi ponad dobrem i złem. Że i on musi odpokutować za zbrodnię. Wraca do opustoszałego teatru i umiera na pustej scenie ze słowami: „Zdawało mi się, ze byłem Napoleonem…”

W nich cała nadzieja, czyli łowczyni androidów

★★★

Polska 2023
reż. Piotr Biedroń

Film postapokaliptyczny z przewodnim wątkiem kobiecym. Oglądamy czasy po wielki kataklizmie, który zmiótł z globu (prawie) całą ludzkość. Rudy piasek, pył i rdza – w takim krajobrazie porusza się Ewa (Magdalena Wieczorek), jedna z niewielu osób, którym udało się przetrwać. Próbuje odnaleźć się w świecie, który wygląda jak na filmach z Mad Maksem. Pustynia i pordzewiałe żelastwo. Poczucie osamotnienia pozwala jej redukować towarzystwo robota, który pod blaszanym pancerzem kryje superinteligentny mózg. Robot bywa bardzo pomocny, ale też – jako, że jest urządzeniem najwyższej klasy – formułuje raz po raz zdanie odrębne wobec jego (teoretycznej) właścicielki. Umie je wyrazić, ale – co najgorsze – także wprowadzić w czyn. Niby dla dobra Ewy, ale kto go tam wie? Z doradcy i obrońcy zmienia się w dozorcę. I wcale niełatwo go przechytrzyć. Ma nad Ewą przewagę w każdym zakresie. Ona może go pokonać tylko kobiecą determinacją i kobiecą intuicją. A i to jest trudne, ponieważ Ewa nie wie, gdzie kończy się robot, a zaczyna ludzka inteligencja. A robot w ogóle nie zaprząta sobie tym głowy, bo nie został na to zaprogramowany. I wszystko zmierza w nienajlepszym kierunku. 

Film „W nich cała nadzieja” to polski głos toczącej się od lat w dyskusji filmowej pod zbiorczym określeniem „duch w maszynie”. To próba wytyczenia granicy między człowiekiem a wysoko zaawansowaną sztuczną inteligencją. A ostatnio problem nabiera intensywności na fali wdrażania sztucznej inteligencji w coraz to nowe obszary działalności człowieka. Kino dopracowało się tu obrazów zjawiskowych i przekonujących jak „2001: Odyseja kosmiczna” (1968), „Łowca androidów” (1980) czy ekranizacje powieści „Solaris” (1961) Stanisława Lema. 

My, w nawiązaniu, przypomnijmy film pod tytułem właśnie „Ghost in the Shell” (2017, reż. Rupert Sanders, w roli policjantki-cyborga Scarlett Johansson, w roli lekarki Juliette Binoche). Film obecnie dostępny na DVD i na Blu-ray, także na VOD. 

W akcji oglądamy panią oficer policji, pierwszą na świecie hybrydę maszyny i człowieka, która tropi bardzo niebezpiecznego hakera. Dziełko w wyławiamy dlatego, że ten obraz został obrobiony staranniej niż dziesiątki innych podobnych symulacji przyszłości. Od pierwszej do ostatniej sceny oglądamy wizualny balet. Twórcy starają się dać ekwiwalent tego, co dzieje się w umysłowości i podświadomości pół-człowieka, pół-maszyny. Bo tymczasem świat oszalał na punkcie ulepszania i upiększania się za pomocą cyber dodatków. Można wszczepić sobie znajomość języków obcych. Całe mózgi można zhakować. Nikt niczego nie pokazuje na ekranach, wszystko na hologramach, oczywiście trójwymiarowych. Nawet lustra pokazują człowieka w trzech wymiarach. 

Z tym, że ten betonowo-szklany świat byłby nie dla nas: bezduszny i chłodny. Więc mamy i elementy swojskie. Karabiny strzelają jak dziś: wyrzucają łuski. Pewien agent zamontował sobie cyberwątrobę, bo poprzednią zużył, a lubi wypić. Papierosy palą jak my, używają takich jak my zapalniczek. Samochody też zadziwiająco podobne. No i slumsy wielkiego miasta nic a nic się nie zmieniły. Tak samo błąkają się po nich bezpańskie psy.

Na tym tle występuje centralny problem: policjantce przesłonięto jej wspomnienia, ale mózg to twór niezbadany i kapryśny. Trudno nad nim zapanować. Wracają wizje dziwne, niezrozumiałe. W dodatku pani oficer ciągle na własną rękę testuje swoje ludzko-cybernetyczne możliwości. Widzi, jak ludzie się nawzajem „wyczuwają”, porozumiewają intuicyjnie. Jej tego brakuje. Nie rozumie czułości dla zwierząt, nie chwyta, co to takiego erotyczna pieszczota. 

I film prowadzi do finalnego wniosku, wcale nie rewelacyjnego, że maszyna maszyną, ale najważniejszy jest duch, który ją ożywia. „Ghost in the shell”.

Oponent, czyli imigrant przynosi w walizce cały świat.

★★★★

Szwecja, Norwegia 2023
reż. Milad Alami

Kino europejskie nieustannie mierzy się z syndromem imigranta. Na ekrany wchodzi właśnie kolejny tego dowód, pod względem gatunku zakwalifikowany jako thriller społeczny. Wyreżyserowany przez twórcę urodzonego w Iranie, wychowanego w Szwecji, a pracującego w Danii. Rzecz dotyczy Imana (Payman Maadi), uciekiniera z Iranu, któremu udało się wymknąć z ojczyzny i schronić się wraz z rodziną w ośrodku dla imigrantów na północy Szwecji. W Iranie był zapaśnikiem, kochał wrestling. Władze jednak niechętnie patrzyły na tę ewidentnie zachodnią i „zgniłą” dyscyplinę sportu i jego – i tak mocno ewentualna – kariera uległa załamaniu. Teraz w Szwecji żyje z rozwożenia pizzy, której resztkami karmi rodzinę. A jako że tęskno mu do ringu, zapisuje się do tamtejszego towarzystwa zapaśniczego, choć obiecał żonie, że nigdy czegoś podobnego nie zrobi. Ma to związek z pewną tajemnicą z przeszłości, którą małżonkowie zawlekli do nowego kraju. Tymczasem Iman przekonuje, iż jeżeli zaangażuje się w miejscową organizację sportową, cała rodzina łatwiej zadomowi się w lokalnym środowisku. A co dopiero, gdy wejdzie w skład szwedzkiej drużyny narodowej w zapasach, bo i to się kroi. Cóż, wybieramy nie między złem i dobrem, lecz między mniejszym i większym złem.

Dla rodziny Imana status imigranta, mimo generalnie przychylnej atmosfery, jaka ją otacza, to jedno pasmo dyskomfortu. Rodzina z Iranu bywa traktowana przez urzędników od przyznawania azylu raczej jako „problem do rozwiązania” niż jako ludzie, którzy znaleźli się w opresji. Iman z żoną i z dwiema córkami ciągle przerzucany jest z jednego ciasnego mieszkania do następnego. Za sąsiadów ma rodziny imigranckie, przenoszone z jednego adresu pod następny równie często jak on i jego najbliżsi. 

A to dopiero pierwsza niewygoda, ta zewnętrzna, bardziej jawna. Ta druga dolegliwość ma charakter wewnętrzny, osobowościowy i wypływa powoli, aby dopełnić obrazu, który jest o wiele bardziej skomplikowany niż mogło się początkowo wydawać. I dopiero po pewnym czasie ujawnia się sens motta filmu zaczerpniętego od pisarki Audre Lorde: „Moje milczenie mnie nie ochroniło. Twoje milczenie cię nie ochroni.” To czarnoskóra amerykańska feministka i działaczka na rzecz praw obywatelskich i mniejszości seksualnych. Jako pisarka – laureatka m.in. National Book Award. 

Motto prowadzi nas do clue całej historii. Jest nim przypomnienie, że akceptując w nowym kraju obecność azylanta czy pracownika sezonowego, musimy przyjąć do akceptującej wiadomości cały osobny świat, który on z sobą sprowadza. I jakoś się wobec tego świata ustawić, jakoś na niego przygotować, jakoś mu sprostać. Bo wkrótce skrzywdzimy zarówno naszych gości, jak i siebie w roli gospodarzy. A tak rzadko o tym pamiętamy, gdy stosowny urzędnik w naszym imieniu stempluje prawo do stałego pobytu. 

Skąd dokąd, czyli bliźni w stanie ucieczki

★★★★

Polska, Francja, Ukraina 2023
reż. Maciej Hamela

Dokument na temat narodowej migracji Ukraińców w pierwszej fazie rosyjskiej inwazji z lutego minionego roku. Oglądamy największy od drugiej wojny kryzys humanitarny w Europie. Tyle, że nie opowiedziany wielkimi liczbami, mapami ludzkich przepływów, diagramami i wskaźnikami, a przeciwnie. Operator kamery instaluje się w busie, który szczupłe za każdym razem grono przymusowych podróżnych przewozi z jednej miejscowości do następnej. I wraca po kolejną grupę na tej samej lub zbliżonej trasie. Zawsze – ze wschodu na zachód. Kamera obserwuje i słucha ludzi, którzy także nie ogarniają „wielkiej polityki” i szans militarnych obu stron konfliktu. Takie tematy pomijają oni odruchowo, ponieważ mają na te kwestie taki mniej więcej wpływ jak na pogodę. Z tym, że na zmiany pogody mogą się przygotować znacznie skuteczniej. 

Kamera nie przywiązuje się do poszczególnych podróżnych, do ich twarzy, losów, zwierzeń. Raczej z bezliku ludzkich twarzy i głosów zbiera biblijne „pozostałe okruszyny”. Z nich odtwarza zbiorowy głos ludu zmuszonego do ucieczki przed „wielkim nieszczęściem”. I jak to w sytuacji ekstremalnej – jedni milczą, przytłoczeni własną tragedią, inni rozładowują nieludzkie napięcie w nerwowych i niespójnych reakcjach. Każdy na swój sposób przeżywa żal za tym, co pozostawia za sobą, próbuje radzić sobie ze strachem i z dojmującym lękiem przed więcej niż niepewną przyszłością. 

Kamera przechwytuje dłuższe pasaże wyznań i rozmów, ale zdarza się jej zarejestrować jedno zdanie. Czasem ktoś ustawi przed obiektywem to, co napisał na kartce. Reżyser bywa przy tym powściągliwy: nie epatuje widza sekwencjami nieszczęścia, bólu i płaczu. Choć to byłoby najłatwiejsze. Dzięki temu widz nie musi odwracać oczu od „rozdzierających scen”, za to może współczuć, próbować ogarnąć ten nagle wykorzeniony ludzki los. I zastanowić się nad tym minimum, dzięki któremu on sam, na własną miarę, tu i teraz mógłby w tym nieszczęściu przynieść ulgę. To jest ten moment, w którym chłodny namysł znaczy bez porównania więcej niż westchnienie współczucia. 

Oczy Tammy Faye, czyli Ewangelia i rachunki

★★★★★

USA 2021
reż. Michael Showalter

Dramat biograficzny. W Polsce szczególnie zajmujący, ponieważ uprzystępnia postać, jakiej w naszym katolickim kraju nie spotkamy. To zawodowy ewangelizator telewizyjny. Ktoś daleko więcej niż misjonarz z rekolekcji parafialnych. 

Rzecz opowiada o wzlotach i upadkach ewangelizatorki telewizyjnej Tammy Faye Bakker (Jessica Chastain). Była przez wiele lat twarzą masowej ewangelizacji w Stanach. Tammy i jej mąż (Andrew Garfield) zbudowali chrześcijańskie imperium medialne o nastawieni ewangelizacyjnym, a do tego chrześcijański park rozrywki, religijny odpowiednik Disneya. Ich programy przyciągały przed ekrany miliony Amerykanów złaknionych treści religijnych. Zdarzało się, że tych widzów było po dwadzieścia milionów tygodniowo. Tammy była to więc utalentowana ewangelizatorka telewizyjna, przy tym piosenkarka i błyskotliwa prezenterka talk show. W sumie: wyjątkowa indywidualność ekranowa, którą kamery po prostu kochały. A w dodatku Tammy uchodziła za osobę „świętą za życia”. 

W ślad za telewizyjnym sukcesem przyszły kolejne udane „chrześcijańskie” inwestycje. Zbudowany na podstawie pomysłu Tammy i jej męża „Chrześcijański park rozrywki Heritage” w Kalifornii stał się jednym z najchętniej odwiedzanych przez amerykańskie rodziny miejsc wypoczynku, rozrywki i duchowej odnowy. Zbudowany z niezwykłym rozmachem, dziesięć razy większy niż tamtejszy Disneyland łączył harmonijnie dwunastohektarowy park wodny z sektorem rekreacyjnym „Wieczernik”. Sale do refleksji, medytacji i modlitwy również zapewniały należny tym duchowym praktykom zupełnie przyziemny komfort. 

Całkiem nieprzypadkowo. Ewangelizacja w wersji państwa Bakker była skrojona pod amerykańską middle, middle class (średnią klasę średnią) z właściwym jej horyzontem umysłowym. Oboje przekonywali, że Ewangelia jest dobrą nowiną stabilizacji i dobrobytu. Państwo Bekker wyraźnie sugerowali, że nagrodą za trzymanie się dziesięciu przykazań, za ciężką pracę, za życzliwość okazywaną bliźnim powinna być co najmniej stabilizacja materialna. Już tu, na ziemi, najlepiej zaraz. A w przyszłym życiu to już tylko uwznioślona kontynuacja. Gwoli sprawiedliwości dodajmy zaraz, iż Tammy uprawiała w telewizji religijność otwartą, powiedzielibyśmy: ekumeniczną. Pochylała się nad chorymi na Aids, w czasach, kiedy to jeszcze nie było modne. I zapraszała do programów osoby z kręgów LGBTQ, kiedy inni zawodowi chrześcijanie się jeszcze mocno ociągali.

Z czasem okazało się, że po pierwsze w świecie ewangelizatorów również panują zawiści, bardzo ostra i nieuczciwa konkurencja, która chętnie innym kolegom z branży podstawi nogę. A po drugie – i o wiele ważniejsze – że firma Tammy nie zawsze solidnie rozliczała się z państwem po linii podatkowej. Ewangelizacja krok po kroku stawała się dla nich sposobem na szybkie wbogacenie się. O samą Ewangelię, o przykazania i zasady było już mniejsza. Coraz bardziej mniejsza. 

Ale ten przełomowy skandal, który rozsadził to ewangelizacyjne imperium i wstrząsnął Ameryką, wybuchł w roku 1986. Okazało się, że mąż Faye zgwałcił dziewczynę, której na dodatek potem za milczenie płacił pieniędzmi z ofiar widzów. Przekłuty balon pękł z hukiem. 

Cóż, nie pierwszy raz okazuje się, że jak zamierzasz głosić Słowo Boże, najpierw sprawdź swoje księgi rachunkowe…

Wiesław Kot

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się