Filmowa piątka Wiesława Kota (9): 20 000 gatunków pszczół, Holiday, Sweat, Pierwszy dzień mojego życia, Wszystko wszędzie naraz

Kiedy oglądamy film nieuważnie albo dla zabicia czasu, patrzymy na ekran jako istota organiczna. Kiedy jednak mówimy: „To było interesujące” i argumentujemy, zachowujemy się jak istota myśląca. Poniżej autorski przegląd Wiesława KOTA filmowych nowości w kinach i serwisach streamingowych (8-10 grudnia).

20 000 gatunków pszczół, czyli upiorny legat

★★★★★

Hiszpania 2023
reż. Estibaliz Urresola Solaguren

Kobieca kampania o własną tożsamość, wersja hiszpańska. Tytuł nawiązuje do faktu, iż mamy tak wiele gatunków pszczół, co nie budzi niczyjego zdumienia czy sprzeciwu. Ale jeżeli chodzi o ludzi, to już trudniej przyjąć do wiadomości i tolerować osobność i odmienność. Doświadcza tego ośmioletnia Lucia (Sofía Otero), która boleśnie odczuwa fakt, iż jej otoczenie ciągle wtłacza ją w przyjęte w jej epoce i środowisku formaty. Tym samym otaczający świat rani jej indywidualność, choć nawet tego nie zauważa. W trakcie wakacji spędzanych poza domem rodzinnym dziewczynka przekonuje się, że ma do czynienia z czymś w rodzaju kulturowego legatu. I że to nie tylko świat patriarchalny wywiera nacisk na kobiety – słabsze i uzależnione. Ten opresyjny system kobiety przekazują sobie w spadku – jak jej babcia i matka.

To nie przypadek, a rzecz nieunikniona, że wiele filmów o dojrzewaniu rozgrywa się w trakcie wakacji, w miejscu nowym, gdzie młody człowiek czuje się uwolniony od ograniczeń szkoły, a nawet własnej rodziny. Ten proces ma często za tło leniwe lato na odległej prowincji. W takiej scenerii łatwiej znieść stres i niepokój, jaki towarzyszy wyrastaniu z dzieciństwa.

W naszym filmie to lato biegnie pod niebem Kraju Basków. Tutaj nieśpiesznie ośmioletnia dziewczynka zgłębia swą płeć, której cech wcale nie jest pewna. Całego procesu nie ułatwia bynajmniej to, że i matka dziewczynki, która próbuje swoich sił w rzeźbie, pozostaje pod przemożnym wpływem własnego ojca, wybitnego artysty. Jej także trudno odnaleźć własną odrębność i tożsamość w świecie sztuki. Matka jednak zdaje się rozumieć emocje córki, zapewnia dziecku ochronę emocjonalną i wsparcie potrzebne do bycia sobą. Nawet pszczoły, które hoduje ciocia Lourdes wydają się wykazywać zrozumienie dla dylematów dziecka. Jeżeli usiądą na jej roześmianej twarzy, urzekają delikatnością i odświeżającym dotykiem. Gdyby tylko ludzie mogli się nauczyć czegoś od bodaj jednego z dwudziestu tysięcy gatunków pszczół…

Jeżeli problem tożsamości kobiecej rozgrywany bywa w Hiszpanii, czyni to okazję, by przypomnieć sobie, jak podchodził do niego tamtejszy klasyk. Na wskroś oryginalny artysta filmowy – Carlos Saura (odszedł w lutym tego roku). Siedem pierwszych lat upłynęło reżyserowi na dopracowywaniu się własnego filmowego stylu, odrębnego głosu w światowym kinie. Ponieważ w kleszczach cenzury reżimu generała Franconie mógł mówić wprost, wybierał na bohaterów swoich filmów osoby chore, zaburzone, duszące się w ciasnym światku politycznego skansenu, jakim była wówczas Hiszpania. 

Centralna postać filmu „Mrożony peppermint” z roku 1967, lekarz radiolog, którego zawodem jest interpretowanie klisz rentgenowskich, po godzinach uprawia amatorsko fotografię. Przy pomocy zdjęć kreuje własny świat. Jeżeli fascynuje go kobieta imieniem Elena, to ze wspólnych zdjęć usuwa jej męża Pabla. Przygląda się modelkom w katalogach, ale te lukrowane postacie nie zawsze go satysfakcjonują. Chwyta nożyczki, klei i nieustannie koryguje te panie, tak by odpowiadały jego własnym wyobrażeniom. I ta Elena, w której się zakochał, przestaje już być żywą kobietą; w jego umyśle zaczyna być taką, jaką sobie wyobraża i jakiej pożąda. Jeżeli Elena nie chce dostosować się do jego wyobrażeń, to na jej podobieństwo kształtuje własną sekretarkę – dokleja jej rzęsy, maluje usta, każe ufarbować włosy. A kiedy wreszcie ta kobieta z marzeń lekarza jest gotowa, zupełnie zbędny staje się prototyp, dlatego też ten obłąkany maniak morduje prawdziwą Elenę. Owszem, układa się to w fabułkę z życia psychopaty i mordercy, ale też w znacznie więcej. To opowieść o tym, jak reżyser uśmierca realny świat i na jego kanwie powołuje do życia film, a w tym filmie robi ze światem realnym co tylko mu się spodoba. 

No i te niezliczone lustra Carlosa Saury. W jego filmach wraca obraz kobiety, która stwarza swój wizerunek obserwując się w lustrze. Lustro potwierdza, że ona naprawdę istnieje i że jest najpiękniejsza na świecie. Najpierw lustro, a potem oczy mężczyzny. Kobieta zanim uzna się za gotową na spotkanie z męskim okiem, przez długie godziny formuje swój wizerunek przed lustrem. Aktorki Saury, zwłaszcza ulubienica reżysera Geraldine Chaplin, w kolejnych filmach poświęcają mnóstwo czasu na kreowanie własnego wizerunku.

„Anna i wilki” z roku 1973 to kolejny wybitny film Carlosa Saury. Mroczny i duszny, pełen ukrytych znaczeń, jak cała hiszpańska rzeczywistość w dobie zmierzchu reżimy frankistowskiego. W nim Anna, młoda kobieta (Geraldine Chaplin), przybywa do wielkiego domu na odludziu, by tam pracować jako guwernantka córek jednego z trzech braci. To stary patriarchalny dom, który rządzi się swoimi prawami. Wszystkim trzęsie sędziwa, apodyktyczna, choć już mocno schorowana matka. Każdy z trzech braci daleko odbiega od przyjętych norm – społecznych i tych z zakresu zdrowia psychicznego. 

Jeden z braci, Jose, to kolekcjoner broni i mundurów, wdrażający wojskowy dryl i żądający absolutnego posłuchu. Kolejny brat, Juan, to ojciec trojga dzieci, targany wiecznie niezaspokojonym pożądaniem. W Annie zwietrzył nowy smakowity kąsek i próbuje dopiąć swego wszelkimi możliwymi sposobami. Trzeci syn, Fernando, to zbzikowany dewot, asceta, który życie spędza w grocie i próbuje Annę omotać swoimi religijnymi obsesjami. Każdy z nich próbuje kobietę zagarnąć dla siebie, podporządkować sobie i podporządkować dla własnego pożytku.

Każdy z trzech symbolizuje inny aspekt dyktatury frankistowskiej. Z jednej strony wojsko, mundury i żelazna dyscyplina, z drugiej strony rozwiązłość erotyczna, silnie tłumiona w tamtych czasach i rozpaczliwie szukająca ujścia, z trzeciej strony tradycyjny Kościół. Nad wszystkim dominuje matka, symbol starej Hiszpanii zdjętej ciężką chorobą, która nie jest zdolna do powstania w żadnej formie, nawet w formie zwleczenia się z łoża boleści.

Sama Anna również jest wieloznacznym symbolem. Odczytywano ją jako figurę zwykłego Hiszpana, człowieka ulicy; biernego, bezwolnego i przekonanego, że jego opór nie zda się na nic. Tych braci i symbolizowanych przez nich wartości z jednej strony się boi, ale z drugie strony jest ich ciekawa. Bezwolna, bezradna, zagubiona. Jak bezbronna owca, dostała się między wilki.

W filmie „Nakarmić kruki” z 1976 roku centralną postacią jest mała dziewczynka imieniem Ana, która dorasta w czasie reżimu Franco. Życie obchodzi się z nią okrutnie. Jej matka, w tej roli muza Carlosa Saury Geraldine Chaplin, umiera na tajemniczą chorobę; jej ojciec, generał reżimu frankistowskiego, romansuje na prawo i lewo, nie interesuje się dziećmi, zresztą też wkrótce umiera, a mała Ana zostaje odesłana na wychowanie do własnej ciotki. Jej smutne życie składa się ze wspomnień dotyczących matki oraz ze scen wyobrażonych. Otoczenie małej dziewczynki symbolizuje różne kręgi, środowiska podupadającej frankistowskiej Hiszpanii, a mała Ana i jej siostry to jest ta nowa wschodząca Hiszpania, tyle że już na starcie okaleczała, dotknięta przemocą, która jednak będzie musiała sobie poradzić w dorosłym życiu. Film już zawsze będzie się kojarzyć z przewijającą się przez niego piosenką „Porque te vas” śpiewaną przez hiszpańską piosenkarkę o scenicznym pseudonimie Jeanette. Film został wysoko nagrodzony na festiwalach filmowych w Cannes i w Berlinie, a towarzysząca mu piosenka stała się światowym przebojem.


Holiday, czyli daleko więcej niż film

★★★★

USA 2006
reż. Nancy Meyers

Świąteczna komedia romantyczna, którą odświeżamy sobie cyklicznie. Jako jedną z tych ciepłych a sprawnie nakręconych historii w powodzi gwiazdkowego badziewia. Bo w Boże Narodzenie takie opowieści to coś daleko więcej niż film.

Powód jest i taki, że w okolicy Świąt stajemy się ruchliwi jak nigdy w ciągu całego roku. Po prostu nosi nas, wszędzie nas pełno. Tyle spraw ostatecznie trzeba załatwić – tych organizacyjnych związanych z karpiem i choinką i tych najważniejszych – międzyludzkich. A te sprawy często mają postać blizn po dawnych zaszłościach, dawnych ranach, ciągle pamiętanych krzywdach. A próby załagodzenia sytuacji, pogodzenia się, wybaczenia – czego symbolem jest przełamanie się opłatkiem – to czasem bardzo ciężka orka. Są wśród nas tacy, którzy najchętniej by odpuścili, zeszli w ten święty czas ludziom z oczu i lizali rany w samotności, gdzieś na odludziu. 

W amerykańskim filmie „Holiday” poznajemy dwie takie młode damy. Pierwsza to Iris (w tej roli Kate Winslet ciągle świetnie pamiętana z filmu „Titanic”) – nieźle ustawiona felietonistka szanowanej brytyjskiej gazety „The Daily Telegraph”. Ciągle nie może się pozbierać po rozstaniu z narzeczonym. Zdradził ją, złamał dziewczynie serce, a ona sama przed sobą wstydzi się przyznać, że ciągle go kocha i nie umie przestać. 

Druga dama niechętna rodzinnym świętom to Amanda – jej rolę odtwarza wcale nie mniejsza gwiazda – Cameron Diaz. Amanda pracuje przy produkcji filmów w Los Angeles. Ją również wystawił chłopak, którego kochała. Kompozytor filmowy, który przygruchał sobie inną panienkę. Amanda również nie czuje się na siłach celebrować gwiazdkę w gronie rodzinnym. Ona także musi się usunąć, wiele przemyśleć i dojść do ładu z całą tą sytuacją. 

Obu paniom trafia się idealna okazja do zdobycia takiego właśnie zacisznego anonimowego miejsca gdzieś na końcu świata. Po prostu – w wyniku anonsu prasowego – zamienią się mieszkaniami na dwa tygodnie. Londyńska felietonistka osiądzie na ten czas w Kalifornii, a hollywoodzka producenta filmowa zagnieździ się tymczasowo w mieszkaniu Iris. 

No tak, ale mieszkanie to nie tylko ileś tam metrów kwadratowych i własny klucz. Mieszkanie to także punkt przystankowy dla różnych krewnych i znajomych, którzy o zamianie mieszkań nie wiedzą. A poza tym mieszkania mają to do siebie, że nie znoszą pustki, zwłaszcza pustki emocjonalnej. A już na pewno nie znoszą jej w Boże Narodzenie. Dlatego do mieszkania Iris wparuje jej podchmielony brat i całkiem niespodziewanie nadzieje się na Amandę. A do mieszkania Amandy zgłosi się jej sąsiad, obiecujący scenarzysta. I zastanie tam Iris, czego się nie spodziewał. Ale to bardzo miła niespodzianka. I tak – krok po kroku – oba mieszkania, które na Gwiazdkę miały być dla obu dam hotelem złamanych serc, powoli stają się bardzo przytulnymi gniazdkami. Czego ostatecznie życzymy sobie na Święta wszyscy.

Boże Narodzenie to także czas, kiedy to odświeżamy sobie absolutne świąteczne klasyki. Ostatecznie choinka i stół wigilijny przywołują najdalsze wspomnienia. Także filmowe. Proponujemy dwa, oba łatwe do odnalezienia na kanałach streamingowych i w sieci.. 

„Gospoda świąteczna/Holiday Inn” w reżyserii Marka Sandricha z roku 1943. Zasadniczo komedia romantyczna. Nie musimy kochać, ale znajomość zawrzeć jednak powinniśmy. Oto Bing Crosby i Fred Astaire, kochają się w urodziwej Virginii Dale. Ale o to mniejsza, bo film przeszedł do historii piosenką, która – podobno – jest najczęściej nadawanym utworem muzycznym w całej historii radia. Otóż w roku 1939 znany amerykański kompozytor i autor tekstów Irving Berlin postanowił napisać piosenki o każdym z najważniejszych świąt praktykowanych w Stanach. Praca szła dość sprawnie. Jednak gdzieś w okolicy wiosny 1940 roku przyszedł czas na napisanie utworu o Bożym Narodzeniu. Ponieważ Irving Berlin był z pochodzenia Żydem, napisanie piosenki o Gwiazdce wyjątkowo mu nie leżało. Zaczęły się schody. A tu nienapisaną jeszcze piosenkę zamówiono do bożonarodzeniowego filmu „Świąteczna gospoda”. Realizację zdjęć rozpoczęto w listopadzie 1941 roku. A tu 6 grudnia 1941 roku nastąpił japoński atak na bazę morskich sił zbrojnych USA w Pearl Harbor na Hawajach. Dla całych Stanów atak ten był szokiem. Dla Irvina Berlina również. To go zainspirowało do zajęcia się niedokończoną piosenką o Bożym Narodzeniu. Doszedł do wniosku, że utwór ten powinien zawierać w sobie ciepło motywujące amerykańskich żołnierzy do rozprawienia się z całym złem tego świata. I napisał „White Christmas”. Piosenkę z miejsca wszystkie radia nadawały z dedykacją dla naszych chłopców na froncie. „White Christmas otrzymała Oscara za rok 1942.

Bezdyskusyjny klasyk gatunku to też „Opowieść wigilijna” Karola Dickensa z roku 1843. Ta powiastka próbowała jakoś ocieplić świat okrutnego brytyjskiego kapitalizmu, w którym trudno było wytrzymać, no chyba że przydarzy się cud. I taki cud zdarza się w jednej z najbardziej ciepłych historii, jakie zna literatura – w opowiadaniu „Opowieśćwigilijna”. Skąpiec pozbawiony ludzkich uczuć, na skutek burzliwych przeżyć w tę jedyną noc, uwalnia się od swego egoizmu i doświadcza radości dzielenia się z bliźnimi. Rzecz była przenoszona na ekran niezliczoną ilość razy. My możemy obejrzeć parafrazę dickensowskiej historii pod tytułem „Wigilijny show” (1988) w reż. Richarda Donnera z Billem Murrayem, który jest tu producentem telewizyjnym. Ten niezwykle egoistyczny typ przeżywa pewnego bożonarodzeniowego dnia taką oto przygodę, że nawiedzają go trzy duchy, które za wszelką cenę starają uświadomić mu, że życie ludzkie ma niezwykłą wartość. Całkiem Inną niż myślał dotąd. 


Sweat, czyli pot, krew i łzy

★★★

Polska 2022
reż. Magnus Von Horn

Pokazuję celebrytkę mediów społecznościowych, kogoś, kto spontanicznie jest w stanie obedrzeć się z prywatności. Takie publiczne pokazywanie swojego życia jest dla mnie obce, a jednocześnie bardzo ciekawe” – mówił wtedy reżyser. Film „Sweat” to jedno z niewielu dziełek, które w ostatnich latach wychynęło poza rodzime opłotki. Został zakwalifikowany do oficjalnego programu festiwalu w Cannes, który w 2020 roku ostatecznie nie odbył się na żywo ze względów pandemicznych. Pokazywany był na festiwalach na całym świecie. Zdobył Srebrnego Lwa w Gdyni oraz nagrody von Hornowi za reżyserię, Magdalenie Koleśnik za główną rolę kobiecą, Aleksandrze Koniecznej za rolę drugoplanową. 

Centralną postacią filmu jest influencerka z branży fitness (Magdalena Koleśnik), gwiazdka Instagrama i Fejsa. Tak nawiasem – z bliska i bez pośrednictwa korekt cyfrowych obrazu nasza bohaterka wcale nie wygląda tak ponętnie. Szwankujące detale wyłowiłyby tu zresztą raczej panie niż panowie. To panie mają oko do wykończenia, stroju, do makijażu, do włosów, do paznokci, do cery, do rozstępów i dziesiątek innych elementów całości, które składają się u kobiety na tak zwane ogólne wrażenie. Poza wszystkim nasz gimnastyczka pozuje na nastolatkę, a gdy się przyjrzeć bliżej, wygląda na dziesięć lat więcej. To tak zwana dzidzia-piernik. Te seanse sprawności i urody, bycia fit nie miewają nic ze szkolnej sali gimnastycznej, nic ze sportowej sali treningowej, nawet niewiele ze zwykłej siłowni. Za to więcej z cyberprzestrzeni, z narkotycznego haju, z kina trój-, cztero- i pięciowymiarowego. Mają więcej z nabożeństwa w jakiejś sekcie, może coś ze spotkań motywacyjnych członków Amwaya czy choćby tych wycieczek emerytów, którym w ramach podróży do Ciechocinka celebryci wciskają zestaw kosmicznych garnków za jedyne trzy tysiące. 

Nasza trenerka i wiele jej podobnych w licznych podobnych instytucjach pokrzykuje: „Jesteście zajebiści! Możecie wszystko, sky is the limit!”. Jesteście cudowni, wasza cudowna energia wraca do mnie, hejka, spoko, super, mega, dacie radę i podobne bla, bla, bla. A poza tym przemawia do swoich wyznawców tak jak lubią, by do nich przemawiać, czyli jak do dzieci z trzeciej „C”, lekko zapóźnionych w rozwoju. Tu drogą, którą jeszcze w latach 80. XX wieku za Jane Fondą nazywaliśmy aerobikiem, wstępuje się do raju. Do nieba dla młodych, pięknych, smukłych i – w domyśle – doskonale ustawionych w życiu. Gdzie słońce nigdy nie zachodzi, czas się człowieka nie ima, uroda nie przemija, a za przyjaciół ma się same Barbie i samych Kenów. I jak tu sobie nie zrobić selfie i nie wrzucić go na Fejsa. Takie kokosy to znowu też nie są. Influencerka jeździ fiatem pięćsetką, samochodzikiem dla damskiego personelu, dla recepcjonistek, pielęgniarek. Ale parkuje nim i na kawę idzie przy Placu Zbawiciela w Warszawie, polskim centrum trendsettingu. Mieszka nieźle, to już nie jest „wielka płyta”, ale na większy skok finansowy też się nie zanosi. 

Tak nawiasem – ta niedzielna gimnastyczka, bo przecież bynajmniej nie ciężka harówa, znajduje odbicie także w nazewnictwie instytucji, które zajmują się doprowadzaniem pań do szczytowej formy. Więc zamiast tradycyjnych spa czy banalnego studia – mamy już plantacje urody, placówki urody, faktorie urody, fabryki urody, atelier urody, warsztaty urody, koncerny urody, holdingi urody, syndykaty urody a nawet montażownie urody. 

Rewersem całej tej parady jest asceza – jak w przypadku każdego, kto planuje dojść do znaczących rezultatów – obojętnie czy jest to zawodnik pięcioboju, czy aspirujący uczestnik Konkursu Szopenowskiego. A tutaj do ćwiczeń, snu i diety dochodzi jeszcze kwestia zachowywania się, czyli pilnowania pozorów, nieustannego doglądania własnego mitu, jak w przypadku wielu telewizyjnych celebrytów. A doglądać trzeba, bo tu nie ma to tamto – jest TVN, a on ma wymagania, jest sponsor, który ma swoją grupę docelową, swój target i też ma wymagania. Pole manewru takiej influencerki jest znacznie mniejsze niż mogłoby się wydawać. 

Pokrewne tematy przewijają się przez nasze ekrany, co znaczy, że mamy problem i próbujemy go przynajmniej nadgryźć, jeżeli nie rozwiązać. Oto film, który pochodzi z roku 2012 – a to znaczy, że temat pozostaje w mocy. Nazywa się „Bejbi blues”, jego autorką jest Katarzyna Rosłaniec, ta pani reżyser, która nakręciła słynne „Galerianki” o dziewczynkach, które szukają odmiany zgrzebnego losu uprawiając prostytucją w zakamarkach galerii handlowych, w których na razie na reklamowane tam rzeczy mogą sobie tylko popatrzeć. W filmie „Bejbi blues” oglądamy dziewczynę, która mogłaby przychodzić na treningi, jakie organizuje bohaterka naszego dzisiejszego filmu – ostatecznie one też odbywają się w galerii – i próbować wcisnąć się tylnym wejściem do raju. Problem w tym, że ta Natalia ma 17 lat i już zdecydowała się mieć dzidziusia – nie dlatego, że targnęły nią uczucia macierzyńskie, lecz z powodu, iż naczytała się w kolorowych pisemkach, jak to fajnie mieć dzieci. Bo na przykład Britney Spears i tak dalej. Tatuś też nielepszy – rówieśnik, czas spędza na jaraniu blantów i jeździe na desce. Innych spraw tego świata, włącznie z własnym ojcostwem nie przyjmuje do wiadomości. Dla obojga ten biedny dzieciak, to hit sezonu, jeszcze jeden przejaw mody – jak buty firmy Nike, wrotki czy deskorolka. No tak, dziecko dzieckiem, ale własnej przyszłej, domniemanej karierze nie wolno pozwolić wystygnąć. Więc Natalia biegnie na kolejny casting na modelkę, a że nie ma z kim zostawić dzieciaka, zamyka go w dworcowym schowku na bagaże, maleństwo się dusi.

Czy ktoś z uczestników tego procederu zrozumiał cokolwiek, przemyślał, zaordynował jakąś zmianę w własnym życiu? A skąd! Ciągle ukazują się nowe numery wesołych, kolorowych pisemek, kolejne siedemnastolatki rodzą dzieci i biegają na castingi. 

Znają Państwo tę litanię..? Lans, lans, słitfocia, selfie, net, Insta, gadu-gadu, global, tik-tok, followersi, wybieg, target, pajęczynka, lajki, Pomponik, Kozaczek,Pudelek, Pudelek, Pudelek… 

Może pora powiedzieć – amen ?! 


Pierwszy dzień mojego życia, czyli co będzie, gdy mnie nie będzie

★★★★★

Włochy 2023
reż. Paolo Genovese

Pierwszy dzień mojego życia” to kolejna z „symulacji egzystencjalnych” Paola Genovesego. Tutaj – jak choćby we wcześniejszym „The Place” mamy do czynienia z historią niejako laboratoryjną. Oto kilkoro potencjalnych samobójców. Arianna straciła córkę i nie umie się z tym pogodzić ani zaznać spokoju. Napoleon jest urodzonym przywódcą, który jednak potrafi pobudzić wszystkich oprócz siebie. Emilia ma dość pozostawania obok życia, przykuta do wózka inwalidzkiego po kontuzji, która położyła kres jej karierze w gimnastyce artystycznej. Daniele jest zniechęconym i zrażonym do życia youtuberem, który uniknął troli i prześladowców, ale nie zyskał poczucia własnej wartości.

Zdecydowali już o tym ostatecznym kroku, ale na drodze każdego z nich pojawia się tajemniczy Mężczyzna, który proponuje rodzaj paktu: niech odłożą ten swój ostateczny krok jeszcze o tydzień, a w tym czasie on sprawi, iż będą mogli zaobserwować, jaka będzie reakcja ich najbliższych, gdyby doszło do samobójstwa. Jeżeli po tygodniu uznają, że ten krok jest najlepszym wyjściem, odbiorą sobie życie. I teraz zaczyna się gra z własnym losem bardzo serio. Ostatecznie chodzi o być albo nie być.

Wiadomo od dawna, że zmaganie z tematami takimi jak szczęście, nadzieja, depresja, ból, samobójstwo jest bardzo niebezpieczne. Film ryzykuje, że okaże się pusty i powierzchowny lub zrzuci na widza nieznośny edukacyjny ciężar. Tu udaje się uniknąć powierzchowności z jednej, a czułostkowości z drugiej strony. W wyniku interwencji Mężczyzny wszyscy zaczynają żyć niejako w trybie przypuszczającym. Powiedzielibyśmy, że znaleźli się w jakimś zakolu życia, w jego meandrze, że zaczął się dla nich niejako czas rezerwowy. Mężczyzna zamierza zaproponować im inną perspektywę spojrzenia na własną sytuację w ciągu tygodnia, w którym pozostaną zawieszeni w czasie. Bez picia, jedzenia, bez innych objawów cielesności i bez bycia widzianym przez innych. Ale nie jest łatwo zmienić przekonanie kogoś, kto czuł, że osiągnął kres swojego życia. Taką decyzję poprzedza bowiem tak zwane myślenie tunelowe. 

„W życiu piękne są tylko chwile” powiada piosenka Ryszarda Riedla, który skrócił sobie życie z własnej ręki wkłuwając sobie coraz to nowe dawki brudnej polskiej heroiny: „Czasami życie bywa znośne” – dodawała Wisława Szymborska. A dłuższe pasaże tego, co nazywamy szczęściem trafiają się rzadko i nielicznym. Marek Grechuta dośpiewał: „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, ważnych jest kilka tych chwil, chwil, na które czekamy…”


Wszystko wszędzie naraz, czyli jak uratować świat nie wychodząc z pralni chemicznej

★★★★★

USA 2022
reż. Dan Kwan, Daniel Scheinert

Rzecz stosunkowo niedawna, ale konieczna do nadrobienia, gdyby ktoś nieopatrznie pominął. Film amerykański z rewirów science fiction, profil damski. W tym sensie, że w centrum wydarzeń stoją tu nie astronauci i inżynierowie od lotów kosmicznych, lecz zwykła kobieta w średnim wieku. Zahukana gospodyni domowa, przytłoczona sprawunkami, terminami, wiecznie niepewna, czy na koniec miesiąca uda jej się związać koniec z końcem. I to właśnie jej trafia się przygoda jak z „Matrixa” – bez najmniejszej własnej inicjatywy pewnego dnia odnajduje się w świecie równoległym do jej własnego. Żeby tylko w jednym, ale tych światów jest mnogość, jak w tzw. teorii strun. Starzejąca się chińska emigrantka zostaje mimowolnie wciągnięta w szaloną jazdę , w której niespodziewanie dla siebie staje się osobą, która może uratować świat, ponieważ natura rzeczywistości jest równoległa, tzn. wydarzenia rozgrywają się równolegle w rozmaitych światach. Na co dzień na szczęście nie nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo byśmy oszaleli. Bo tylko naiwniaki wierzą, że istnieje jeden świat dla wszystkich. A tymczasem jest ich mnóstwo i równolegle przebiega w nich mnóstwo historii. Problem w tym, że jedna z takich historii ze świata równoległego, może się źle skończyć dla Ziemi. I teraz biednej gospodyni do codziennych kłopotów doszło jeszcze ratowanie globu! Jednak filmowa Chinka posiadła unikatową zdolność przemieszczania się między tymi światami i dzięki temu może zapobiec zagładzie, jaka grozi światu, w którym przebywa ona sama i reszta ludzkości.

Wiesław Kot

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się