Ben Hur na co do kina? filmy najfajniejsze

Filmowa piątka Wiesława Kota (10): Wielki wóz, Kapitan Philips, Gospoda świąteczna, Ben Hur, W trójkącie

Kino uwielbia stałe fragmenty gry i wraca do tych swoich ulubionych pasaży nieustannie. Refrenem jest tu zarówno Boże Narodzenie jak i pościg samochodowy. Ale liczy się każda emocja, każde wzruszenie… Oto autorski przegląd najciekawszych propozycji filmowych w kinach i na platformach streamingowych w weekend 16-17 grudnia.

Wielki wóz, czyli show must go on

★★★★
Francja, Szwajcaria 2023
reż. Philippe Garrel

Film ciepły, sentymentalny, choć bynajmniej niegłupi. W sam raz na czas, kiedy Święta stają w progu. Oto trójka rodzeństwa oraz ojciec i babcia prowadzą – w dzisiejszych czasach! – objazdowy teatr lalkowy. Podczas jednego z przedstawień umiera ojciec, nestor rodu. A rodzina stara się kontynuować przedsięwzięcie. Niekoniecznie z pasji, głównie dla stałego dochodu. 

I dopiero wówczas poznajemy kulisy teatrzyku. Bo poza okienkiem sceny – jak w życiu. Miłość małżeńska wygasa, rodza się pokusy, by zakosztować romansu na boku. A poza wszystkim – ten Paryż, który nawet stałym mieszkańcom wydaje się rajem miłości. Tu kochankowie uwodzą i są uwodzeni za pomocą erudycji i dyskretnego chłodu. Kochają się, a w trakcie oddają się rozmyślaniom egzystencjalnym à la Jean-Paul Sartre i Juliette Gréco. Następnego dnia on przynosi z piekarni rogaliki, a ona wygląda pięknie: rozczochrana, bez grama makijażu na twarzy. Kiedy związek się rozsupła, popłynie pewnie parę łez, ale żadnych moralnych szantaży, ponieważ już czekają następne miłosne wyzwania, w innych ramionach. Kolejna historia zaczyna się od nowa. Tyle, że w tym cyklu strasznie mało miłości, jest tylko wprawa i spryt. 

Trochę tego mało jak na rodzinę lalkarzy w trzecim pokoleniu, rodzinę kultywującą tradycje poprzedników. Próżno też pytać dlaczego, ponieważ postacie ludzkie są tu pokazane jako psychiczne wydmuszki, osoby bez właściwości. Nawet więcej – widz ma wrażenie, iż ogląda właściwości bez osób. Że to ludzie, którzy żyją według narzuconego im odgórnie przepisu. I to ciągle tego samego od trzech pokoleń. 

Kapitan Phillips, czyli kto kogo

★★★★★
USA 2013
reż. Paul Greengrass

Temat wzięty z życia i potraktowany niemal po reportersku. Rok 2009. Dowodzony przez Richarda Phillipsa (Tom Hanks) kontenerowiec zostaje porwany przez somalijskich piratów. Phillips przyjmuje funkcję kapitana na kontenerowcu w rejonach, gdzie operują piraci, bo z pracą krucho, edukacja dzieci kosztuje, a i kredyt trzeba spłacać. Ryzykuje, ale nie ma wyjścia. A kiedy już przyszło to najgorsze, kapitan podejmuje walkę o ocalenie swojej załogi. Phillips musi wykazać się sprytem, aby wszyscy przeżyli i bezpiecznie wrócili do domu. I w tym momencie odsłania się główny temat filmu, jakim są negocjacje. A czy to jest wina kina, że w tych ekranowych negocjacjach chodzi głównie o życie i pieniądze? Kapitan czuje się jak dyżurny ruchu, który ma przed sobą dwa rozpędzone pociągi zmierzające po tym samym torze z przeciwnych stron – wprost na zderzenie. A poza tym wszystko jak w biurze. Z tym, że kino komponuje sceny tak sugestywne, że nie jesteśmy ich w stanie zapomnieć i w trakcie prowadzenia nudnych korporacyjnych mediacji właśnie do nich podświadomie wracamy. I uczula uczestników negocjacji na to, jak nieskończenie różnorodne są ludzkie osobowości i jak wiele dróg może prowadzić do owocnego porozumienia. 

I w ten oto sposób narzuca się nam temat negocjacji w filmie. To jest ta wartość naddana, jakiej za każdym razem doszukujemy się, kiedy polecamy film. Rozejrzyjmy się w materii negocjacji filmowych. Przyjęcie do wiadomości zasad negocjacyjnych jest konieczne, bo może się zdarzyć, że strony lekceważą problem albo nie doceniają powagi sytuacji. W filmie „Długi postój na Park Avenue” z roku 1974 czterej mężczyźni porywają wagon w nowojorskim metrze i żądają okupu. W centrali wszyscy są zaskoczeni. Początkowo próbują lekceważyć całą sytuację, bo to przecież nie może być prawda; to musi być jakiś jakiś kretyński dowcip. Pierwszą reakcją na twarde dictum porywaczy jest niedowierzanie, przekonanie, że to nie dzieje się naprawdę, a już na pewno nie powinno się zdarzyć na mojej zmianie. Odbywa się wielka strata czasu. 

Układające się strony mogą przynieść na spotkanie nie tyle racjonalne argumenty, ile swoje frustracje, które tutaj mają znaleźć swoje ujście. Po wcześniejszych doświadczeniach nie bardzo wierzą w to, że negocjacje mogą przebiegać inaczej niż tylko drogą wzajemnego przekrzykiwania się. Film „Pieskie popołudnie” w reżyserii Sidneya Lumeta z roku 1975 relacjonuje wydarzenie autentyczne, kiedy to dwaj kumple, Sonny (w tej roli Al Pacino) i Salvator, napadają na lokalny bank, a tu się okazuje, że sejf jest niemal pusty, policja zjawia się nadspodziewanie szybko, a napastnicy nie mają planu B. 

W filmie „Dowód życia” w reżyserii Taylora Hackforda z roku 2000 zawodowy negocjator prowadzi rokowania w sprawie okupu za inżyniera porwanego przez lewacką partyzantkę w jednym z krajów Ameryki Południowej. Zaczyna się żmudne wypracowywanie kompromisów, które w satysfakcjonujący sposób zaspokajałyby, przynajmniej w minimalnym zakresie, potrzeby każdej ze stron. Tutaj mediator spieszy z podpowiadaniem wszelkich możliwych rozwiązań, zwłaszcza tych, które obu zacietrzewionym zazwyczaj stronom nie przyszłyby do głowy. W postawie negocjatora ważne jest na równi posiadanie kompetencji do prowadzenia negocjacji, plan działania, zabezpieczenie tyłów, ale także zwykła ludzka empatia, współczucie dla nieszczęścia, które się przydarzyło bliźniemu. No i zdolność mobilizowania się, organizacyjnego i moralnego, w trudnej sytuacji. 

W trakcie negocjacji można próbować rozbroić naszego rozmówcę odwołując się do jego osobistych doświadczeń, traum, kompleksów, do jego sytuacji towarzyskiej albo na przykład rodzinnej. Robi się tak w celu zjednania sobie przeciwnika i próby przekonania go, że w gruncie rzeczy stoimy po tej samej stronie. Jest to jedna z technik obezwładniania konkurencji. W filmie „John Q.” w reżyserii Nicka Cassavetesa z roku 2002 pewien niezamożny czarnoskóry Amerykanin, w tej roli Denzel Washington, nie posiadający wystarczającego ubezpieczenia zdrowotnego, terroryzuje oddział szpitalny, aby wymusić na lekarzach i personelu operacje, która może uratować życie jego dziecka. Doskonale rozumie, że w ramach negocjacji konieczne są także pewne formy teatru. Jeżeli ustępujemy, nie powinno to być wykonane mimochodem i wyglądać tak, jak by się naszemu przeciwnikowi należało. On powinien docenić nasze pół kroku w tył. I, żeby pojął jego wagę, należy mu to pokazać dobitnie, a nawet zorganizować pewnego rodzaju krótkie przedstawienie, bo tylko wtedy to nasze posunięcie zostanie zapamiętane i docenione. Za każdym razem, kiedy w trakcie negocjacji pojawiają się instancje trzecie, pośredniczące – w filmach uosabia je często opinia publiczna, ta przed telewizorami i ta demonstrująca w miejscu ważnych wydarzeń – to on a właśnie, taki obserwator, który działa na najprostsze emocje, może sterować kierunkiem negocjacji. W przeciętnym procesie negocjacyjnym taką widownią jest rodzina, przyjaciele, którym się zwierzamy i prosimy o radę, a oni nam jej chętnie udzielają. Takiej instancji wydaje się, że to ona jest nośnikiem podstawowych praw moralnych. Ktoś taki pozbawia dyskusję niuansów, sięga do istoty sporu i to jest ten joker, który może przechylić szalę na jedną albo na drugą stronę. 

Film „Ojciec chrzestny” Francisa Forda Coppoli z roku 1972 nie jest – jak setki innych zawierających analogiczne sceny – instrukcją prowadzenia negocjacji. Ale można się z niego w tej materii wiele nauczyć. Zwłaszcza ze sceny, w której klient mafioza, który przyszedł po prośbie, przełamał się i w końcowym efekcie wyraża szacunek dla don Corleone całując go w dłoń. Wyciągamy wnioski: końcowym, podsumowawczym, etapem jest praca nad porozumieniem, nad kompromisem. Tutaj trzeba wyraźnie zaakcentować korzyści i ustępstwa, na jakie poszła każda ze stron. Należy więc jasno wyartykułować, a nawet powtórzyć, gdy trzeba, końcowy protokół uzgodnień, tak aby był on dokumentem definitywnym i zamkniętym, aby nie stwarzał możliwości wszczęcia kolejnych kłótni w przyszłości. Jeżeli na jakimkolwiek etapie negocjacji jest miejsce na stawianie warunków zaporowych, teraz jest właśnie ostatnia chwila. To warunki, wobec których druga strona musi się opowiedzieć radykalnie – albo zależy jej na porozumieniu i zejdzie z ceny, że tak powiem, albo usztywni stanowisko i wtedy z całych negocjacji pozostanie mu tylko wspomnienie swojej twardej postawy i w sumie bilans będzie dla niego wysoce niekorzystny.

Jeżeli nastąpiło obustronne zrozumienie stanowiska końcowego, należy je niejako podpisać, co jest aktem o charakterze symbolicznym. Jeżeli ktoś składa podpis pod dokumentem, to niejako bierze na siebie skutki jego wprowadzenia. Jeżeli jednak nie uda się uzyskać takiej ugody, musi nam wystarczyć spisanie protokołu rozbieżności, czyli listy tematów, co do których zapadły uzgodnienia, oraz tych kwestii, które będą podlegały dalszym rokowaniom, gdy obie strony na tyle ochłoną, kontynuować negocjacje. Abyśmy jednak mogli sygnować ugodę. 

Gospoda świąteczna/ Holiday Inn, czyli wiecznie białe Boże Narodzenie

★★★★★
USA 1943
reż. Mark Sandrich 

Wiekowa komedia romantyczna, z naciskiem na wiekowa, ale też klasyczna i niezbywalna. Nie musimy kochać, ale trzeba znać. Jak – nie przymierzając – „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej. Film opowiadał o trójce przyjaciół: Jim Hardy (Bing Croby), Ted Hanover (Fred Astaire), Lila Dixon (Virginia Dale). Którzy tworzą nowojorski tercet taneczno-wokalny. Obydwaj mężczyźni kochają piękną Lilę i pragną ją poślubić. Jim oferuje jej sielankowe życie na wsi, natomiast Ted kusi dziewczynę wizją szybkiego rozwoju kariery. Lila decyduje się na kontynuowanie kariery. Zrozpaczony Jim wycofuje się z zawodu i postanawia, że sam zamieszka na wsi. Niestety jego życie szybko go rozczarowuje. W Wigilię Bożego Narodzenia zjawia się w Nowym Jorku, by przedstawić swoim przyjaciołom nowy pomysł – chce przekształcić swoją posiadłość w gospodę, czynną tylko w święta. I nie koniecznie mają to być Święta Bożego Narodzenia, ale także Independence Day (czyli Święto Niepodległości Stanów Zjednoczonych – 4 lipca), czy też Thanksgiving Day (czyli Święto Dziękczynienia – każdy czwarty czwartek miesiąca listopada). Ale o to mniejsza, bo film przeszedł do historii piosenką „White Christmas”, która – podobno – jest najczęściej nadawanym utworem muzycznym w historii radia… A skoro tak, dwa słowa o jednej z najsłynniejszych utworów muzycznych zachodniej cywilizacji. Piosenka „White Christmas” otrzymała Oscara za rok 1942.

Pokrótce jak do tego doszło. W roku 1939 znany amerykański kompozytor i autor tekstów piosenek Irving Berlin postanowił napisać piosenki o każdym z najważniejszych świąt praktykowanych w Stanach. Praca szła dość sprawnie. Jednak gdzieś w okolicy wiosny 1940 roku przyszedł czas na napisanie utworu o Bożym Narodzeniu. Ponieważ Irving Berlin był z pochodzenia Żydem, napisanie piosenki o Gwiazdce wyjątkowo mu nie leżało. Starał się wrócić wspomnieniami do czasów kiedy był nastoletnim chłopcem, przypomnieć, co czuł, gdy sąsiedzi na swoich posesjach ustawiali choinki przyozdobione różnymi gadżetami, gdy uliczne drzewa w Nowym Jorku i Los Angeles były ozdobione kolorowymi lampionami. Starał się, ale nie czuł klimatu Świąt Bożego Narodzenia. Szło więc to wszystko dość opornie i wciąż czuł był niezadowolony z tego, co napisał. Temat powędrował więc na pewien czas do szuflady. W tym samym mniej więcej czasie scenarzyści filmowi Claude Binyon i Elmer Rice zakończyli pracę nad scenariuszem do nowego filmu, który nosił roboczy tytuł „Holiday Inn”. W zamyśle film był po części dramatem, komedią, romansem i musicalem. W maju 1940 roku wytwórnia filmowa Paramount Pictures przyjęła scenariusz do realizacji i rozpoczęła poszukiwania muzyka mogącego napisać piosenki, które mieli wykonywać aktorzy. I wtedy reżyser filmu, który wiedział o przedsięwzięciu Irvina Berlina z tymi piosenkami o świętach, zaproponował mu przygotowanie oprawy muzycznej filmu. Kompozytor propozycję przyjął. Realizację zdjęć do filmu rozpoczęto w listopadzie 1941 roku. A 6 grudnia 1941 roku nastąpił japoński atak na bazę morskich sił zbrojnych USA w Pearl Harbor na Hawajach. Dla całych Stanów Zjednoczonych atak ten był szokiem. Dla Irvina Berlina również. To go zainspirowało do zajęcia się nieskończoną piosenką o Bożym Narodzeniu. Doszedł do wniosku, że utwór ten powinien zawierać w sobie ciepło motywujące amerykańskich żołnierzy do rozprawienia się z całym złem tego świata. I napisał „White Christmas”. W trakcie kręcenia zdjęć do filmu „Holiday Inn” doszło do spotkania Irvina Berlina z Bingiem Crosbym, który miał być w filmie głównym wykonawcą utworu White Christmas. Ten – chrześcijanin! – po zapoznaniu się z tekstem i melodią nie ośmielił się wnosić jakichkolwiek poprawek.

Premiera filmu odbyła się w sierpniu 1942 roku w Paramount Theatre w Nowym Jorku. To był olbrzymi sukces zarówno w samych Stanach Zjednoczonych, jak również w walczącej z Niemcami Wielkiej Brytanii. Film okazał się być najbardziej kasowym ze wszystkich, jakie wyprodukowano dotąd w kinie. W październiku 1942 roku na listach przebojów w Stanach Zjednoczonych znalazła się piosenka „White Christmas” i pozostała na nich przez kolejnych jedenaście tygodni. Pod koniec II Wojny Światowej singiel z „White Christmas” był najlepiej sprzedającą się płytą. Piosenka znalazła się ponownie na listach przebojów w okresie przedświątecznym w latach 1945-1947. Najbardziej znaną wersją jest ta nagrana przez Binga Crosby’ego. Sprzedała się na całym świecie i ilości około 30 milionów egzemplarzy i została uznana za najlepiej sprzedający się singiel w każdej kategorii muzycznej aż do roku 1998, kiedy to rekord ten pobiło nagranie Eltona Johna „Candle In The Wind”, które było hołdem złożonym przez piosenkarza śp. księżnej Dianie.

I tak oto, nagranie „White Christmas”, obok utworu „Jingle Bells”, stało się najbardziej popularną świecką kolędą nie tylko w Ameryce, ale na całym świecie. Piosenka ta do czasów nam współczesnych, wykonywana była przez ponad 500 różnych wykonawców, w kilkudziesięciu językach z całego świata. Wśród tych wykonawców są: Frank Sinatra, Elvis Presley, The Beatles, The Beach Boys, Dean Martin, Bob Marley, Bob Dylan, Boney M. Śpiewano ją w najrozmaitszych aranżacjach: – od popowej poczynając, a na heavy metalu kończąc. 

Ben Hur, czyli wiecznie na wirażu

★★★
USA
reż. Timur Bekmambetov

Kolejna ekranizacja powieści Lewa Wallace’a. Żydowski syn znaczącego rodu Judah Ben-Hur i jego adoptowany rzymski brat Messala są najlepszymi przyjaciółmi pomimo odmiennego pochodzenia. Messala zaciąga się do armii rzymskiej i bierze udział w wojnach Cesarstwa Rzymskiego w Germanii. Ben-Hur kocha ich rodzinną niewolnicę Esterę, chociaż odmienna pozycja społeczna obojga zmusza go, aby nie prosić dziewczyny o rękę. Kiedy jednak jego ojciec pragnie wydać ją za Rzymianina, Ben-Hur wyznaje jej miłość i bierze ją za żonę. Trzy lata później Messala powraca jako odznaczony rzymski oficer. Jego powrót zbiega się z rosnącym powstaniem zelotów, Żydów sprzeciwiających się opresyjnemu charakterowi rządów rzymskich. W rezultacie Ben-Hur ląduje jako niewolnik na galerach. On się jednak odegra w bardzo znaczącym stylu.

Wróćmy na chwilę do tej najbardziej znanej ekranizacji sprzed przeszło 60. lat. Otóż w roku 1959 rekordową ilość Oscarów, bo aż jedenaście statuetek zgarnął monumentalny dramat historyczny pt. „Ben Hur”. Była to dość ckliwa i sentymentalna opowieść o pewnym księciu z Jerozolimy, grał go Charlton Heston, który popada w niełaskę u rzymskiego zarządcy miasta i w efekcie jego matka i siostra zostają uwięzione, a on sam zdegradowany do pozycji niewolnika. No ale los zdarzył tak, że by odzyskać obie ukochane kobiety, były książę musi stanąć do wyścigu rydwanów, który triumfalnie wygrywa dla siebie i dla swoich najbliższych. I właśnie ów wyścig po latach okazał się jedyną trwałą wartością tego wielkiego przedsięwzięcia filmowego. Na ekranie trwa on jedenaście minut, ale filmowano go przez dwa miesiące i ta sekwencja pochłonęła szesnaście milionów dolarów, z których trzeba było opłacić np. pięćdziesiąt tysięcy statystów. U tej sceny zadłużone są wszystkie pościgi samochodowe, które wjadą z piskiem opon na ekran w następnych dekadach. Przypomnijmy co bardziej pamiętne.

Klasykiem sam dla siebie pozostaje pościg samochodowy w amerykańskim filmie kryminalnym „Bullitt” z roku 1968 ze Stecem McQueenem w roli tytułowej. Policyjny detektyw siada tutaj za kierownicą forda mustanga i najpierw jest zwierzyną ściganą przez gangsterów prowadzących dodge’a chargera, potem szybko na wyboistych pagórkowatych uliczkach san Francisco staje się łowcą. Z tragicznym skutkiem dla własnych prześladowców. Sekwencja pościgu trwa dziewięć minut i czterdzieści dwie sekundy i liczy się w niej nie tylko szybkość i sprawność pokonywania trasy, lecz także samo historyczne miejskie otoczenie, dość ciasne historyczne ulice San Francisco, które swym spokojem kontrastują z tym samochodowym szaleństwem. 

Na pościg samochodowy trzeba było mieć pomysł, nie wystarczało tylko dociskanie pedału gazu, więc scenarzyści ścigali się na kreatywność. Dzięki temu w filmie „Terminator 2: dzień sądu” z 1991 roku mamy jeden z bardziej dynamicznych i osobliwych pościgów w kinie popularnym. Oto ciężarówka goni nastolatka, który próbuje jej uciec zwykłym motocyklem, a dopiero za jakiś czas do akcji wkracza również motor kultowej marki harley davidson prowadzony przez androida, który przybył na Ziemię z przyszłości. W rezultacie teraz oglądamy już pościg na trzy maszyny z interesująca wymianą ról między ścigającym a ściganym

I podobnych kombinacji ciąg dalszy. Oto film „Matrix Reaktywacja” z roku 2003. Tutaj niby mamy do czynienia ze skomplikowanym pościgiem na autostradzie, ale widz zdawał sobie doskonale sprawę, iż wszystko rozegrało się tak naprawdę we wnętrzu bardzo nowoczesnych i wydajnych komputerów. Jednak pokazany pościg posiada wyjątkowo pomysłową i efektowną choreografię, rzecz przebiega między samochodami, motocyklami i ciężarówkami, aby wreszcie sfinalizować się na dachu tira. Wszystko filmowane niezwykle efektownie, mnóstwo tu zaskakujących ujęć, a napięcie podsyca ogromnie energetyczna ścieżka dźwiękowa. 

Oczywiście doskonale wiemy, że w kinie całe serie filmowe oparte są niemal wyłącznie na dramatycznych pościgach samochodowych, że wspomnimy cykl filmów pod wspólnym tytułem „Taxi” czy serię „Transporter”, a nawet filmy z Mad Maxem, który w futurystycznym pejzażu ściga się po stepowych bezdrożach. W tym zestawie doskonale mieści się seria filmowa pt. „Szybcy i wściekli”, która jest jednym wielkim popisem samochodowym z częstym udziałem broni palnej. Niekiedy ten balet jest tak olśniewający, że aż nierealny i w związku z tym paradoksalnie on sam umyka naszej uwadze. Bo skoro na szosie może zdarzyć się wszystko, to napięcie automatycznie siada. A przecież i w „Szybkich i wściekłych” udawało się zachować pewną równowagę. W części piątej mniej jest efektów komiksowych dogranych w komputerze, więcej za to autentycznego rozmachu i wyobraźni w scenach, które nie zawieszają praw grawitacji czy elementarnych zasad fizyki, o zdrowym rozsądku nie wspominając. Tak, szybcy i wściekli, którzy ścigali się po raz piąty jeszcze umieli zachować jaki taki umiar.

Podobnie było ze słynnymi scenami gonitw samochodowych w filmach z Bondem. Oczywiście agent 007 za każdym razem bywał wyposażony w techniczne cudeńka, które oscylowały między samochodem, helikopterem i łodzią podwodna, a także czołgiem wyposażonym w szybkostrzelne działka, ale nawet w tak świetnie wyposażonej ruchomej fortecy trzeba było umieć się znaleźć i pokierować nią w sposób inteligentny, w czym wykazał się np. Pierce Brosnan w odcinku „Jutro nie umiera nigdy” z roku 1997, który tak efektownie powoził samochodem BMW 750 IL. Fura robiła wrażenie nie tylko tym, że dysponował trzystu dwudziestu dwoma końmi mechanicznymi, ale pozwalała się prowadzić za pomocą telefonu komórkowego.

Zdarzało się, że nie samo tempo i nie sam wyczyn był najbardziej interesujący w samochodowym pościgu, lecz zbiorowa katastrofa, która doprowadziła do zezłomowania dziesiątków aut, jeżeli te nagle znalazły się zbyt blisko siebie, a wyhamowanie tej masy stawało się niemożliwe. Taką scenę mogliśmy obejrzeć – paradoksalnie – nie w filmie sensacyjnym, lecz w komedii muzycznej, jaką był film „The Blues Brothers” z roku 1980. Sekwencja startuje od mocnego samochodowego tempa, a zmierza ku nieuchronnej katastrofie, w której w finale zgniecione zostają w ilościach hurtowych policyjne radiowozy. Nie wygląda, żeby tutaj komukolwiek coś groźnego się przytrafiło, w związku z tym całe napięcie rozładowuje się w konwencji nieledwie humorystycznej.

W trójkącie, czyli pocztówka znad krawędzi

★★★★★
Szwecja i in. 2023
reż. Ruben Östlund

Szwedzki komediodramat. Z Cannes wyjechał ze Złotą Palmą dla Najlepszego Filmu. Oto para influencerów z zakresu mody i obyczaju, która pozostaje ze sobą raczej z racji zobowiązań zawodowych niż z powodu łączącego ich uczucia. Udają się w rejs luksusowym liniowcem za pieniądze własnych sponsorów i tu wchodzą w towarzystwo zdziwaczałych milionerów, ludzi pieniądza i arystokracji. Autor filmu obsadził w rolach rejsowiczów finansowych krezusów, którzy rozpaczliwie łakną potwierdzenia swego statusu (bo pieniądze już mają). Wszyscy nienaturalni, wszyscy groteskowi. Przetłuszczone cielska składają na leżakach – a to handlarz bronią, a to „potentat gospodarki odpadami”, a to „nowy Ruski”, który traktuje załogę jak tresowane pieski. Para modeli, zaproszona tu dla dekoracji, która teraz będzie sprzedawać swój „romantyczny rejs życia” po kawałku na Instagramie. Niestety, cały ten statek zmierza w stronę katastrofy, a film układa się w wielką metaforę końca naszej cywilizacji. Cała ta „cywilizacja białego człowieka” nawet gnije w pięknych kolorach, ale tego rejsu nie można już zatrzymać…

Wiesław Kot

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się