Kazimierz Dadak o Niemczech
Fot. Yves HERMAN / Reuters

Ziszczenie celów, do których zmierza Ukraina, może zapewnić jej tylko Berlin

Polak zrobił swoje, Polak może odejść. Tak będzie, dopóki pozostaniemy w okowach osobliwego romantycznego podejścia do stosunków międzynarodowych.

Tradycja i kultura zachodnia jest osadzona w tradycji kupieckiej, podczas gdy u nas uważano, że jedyne zajęcie godne szlachcica to uprawa roli. Na Zachodzie hołdowano idei, że liczy się korzyść materialna. Ponieważ handel i finanse dawały większe możliwości osiągania zysków, Zachód przestawił się na tory merkantylne. Później ogromne dochody zaczął przynosić przemysł, ale polskie elity trwały w swym anachronicznym przeświadczeniu. To odmienne podejście do życia gospodarczego odcisnęło piętno w świadomości zbiorowej, co przekłada się na politykę.

W Polsce króluje romantyzm, podczas gdy na Zachodzie kierują się interesem narodowym. My walczymy do ostatniej kropli krwi o imponderabilia, tam oblicza się na chłodno koszty i pożytki i działa zgodnie z bilansem, jaki ta analiza wykaże. Zachodni politycy dokładają wysiłków, aby działać w ramach umów, my kierujemy się honorem. Nad Wisłą dzieli się narody i polityków na przyjaciół i wrogów, na Zachodzie o żadnym afekcie nie ma mowy. Wręcz przeciwnie, każdy zdaje sobie sprawę z tego, że niejedna miłość od pierwszego wejrzenia szybko zamieniła się w dozgonną nienawiść.

Ostatnio w wywiadzie dla amerykańskiej sieci telewizyjnej CBS senator Mitch McConnell powiedział, że krytycy amerykańskiej pomocy dla Ukrainy nie rozumieją istoty rzeczy: „Przypatrzmy się, dokąd te pieniądze płyną. Większość jest wydawana tu, w 38 amerykańskich stanach, na produkcję nowoczesnej broni, którą zastępujemy tę przekazywaną Ukrainie. Ani jeden amerykański żołnierz nie zginął w Ukrainie. Ukraińcy niszczą armię jednego z naszych największych rywali. Ja nie znajduję w tym nic złego. Sądzę, że to wspaniałe, iż oni się bronią”.

Nie wątpię, że w latach 1939–1945 w Londynie i Waszyngtonie podobnie myślano o Polsce. Jak to wspaniale, że Polacy tak dzielnie walczą, bez żadnych gwarancji co do losu ich ojczyzny. Tym sposobem, biorąc udział w wojnie z Niemcami od pierwszej do ostatniej chwili, ale nie mając żadnych umów dotyczących powojennych rozwiązań, w Jałcie zostaliśmy skazani na niemal pół wieku komunizmu.

Czyżby sielanka?

Tak jak podczas drugiej wojny światowej traktowaliśmy aliantów, tak dziś traktujemy Ukrainę. Wówczas wielbiliśmy Churchilla, dziś Zełenskiego. Wtedy uważaliśmy, że po wojnie za nasze wysiłki spotka nas stosowna nagroda, dziś nam się wydaje, że po pokonaniu Rosji nastąpi sielanka w stosunkach pomiędzy Polską a Ukrainą. Ani wówczas, ani dziś nie mieliśmy żadnych traktatowych ustaleń co do stanu rzeczy po wojnie. Dopiero „sprzeczka” w sprawie wwozu ukraińskiego zboża do Polski uświadomiła nam, że żadnych gwarancji co do znakomitych stosunków pomiędzy naszymi narodami nie mamy.

W lipcu, po niemal półtora roku bezinteresownej, a kosztownej pomocy dla Ukrainy, wówczas „najważniejszy człowiek w państwie” powiedział: „Chcemy pomagać, musimy pomagać, to jest w naszym interesie. Ale to nie jest na zasadzie, że jeden daje, a drugi tylko bierze. Tak być nie może. Nie przyjmujemy takiej polityki: bierzemy, ale nie kwitujemy. Dajemy, ale musi być pokwitowanie”. 

Trochę późno przyszła ta refleksja, bo niemal równolegle w Kijowie stwierdził Mychajło Podolak: „Naszym najbliższym przyjacielem jest Polska i tak będzie do końca wojny [podkreślenie K.D.]. Oczywiście po zakończeniu wojny pomiędzy nami będą konkurencyjne stosunki. Na pewno będziemy rywalizować o różne rynki, konsumentów”. Czary goryczy dopełnił prezydent Zełenski przemówieniem w Nowym Jorku, gdy wspomniał o „thrillerze ze zbożem” i „przygotowywaniu sceny dla moskiewskiego aktora”. 

Na obecnym etapie zmagań z Rosją Polska nie odgrywa już pierwszorzędnej roli. Zmuszając Niemcy do przekazania Kijowowi leopardów, z jednej strony wyzbyliśmy się ostatniego atutu, jaki mieliśmy w ręce, a z drugiej wykazaliśmy, że dla „sprawy ukraińskiej” jesteśmy gotowi zrobić wszystko. Bo przecież każdy kontrakt na dostawy broni zawiera klauzulę, że bez zgody sprzedawcy kupujący nie może przekazać nabytego oręża stronie trzeciej. Tymczasem my postawiliśmy sprawę jasno: nawet jeśli Niemcy nie wyrażą zgody, to my i tak te czołgi przekażemy. Trudno o jaskrawszy przykład braku szacunku dla praworządności. Po tym, jak leopardy dotarły na Ukrainę, nasza przydatność gwałtownie zmalała, bo nie dysponujemy uzbrojeniem, jakiego potrzebuje Ukraina, a które by zostało zakupione poza USA. Natomiast trudno sobie wyobrazić, żebyśmy powiedzieli prezydentowi Bidenowi, iż zignorujemy jego weto. Poza bronią Kijów potrzebuje ogromnych środków finansowych, a w tym zakresie nasze możliwości są ograniczone. 

W pułapce

Polska dobrowolnie wyzbyła się wszystkich atutów i dla Ukrainy stosunki z Niemcami nabrały dużo większego znaczenia. Zełenski postanowił dokonać politycznej wolty i na forum ONZ zrobił przytyk do ogłoszonego przez Warszawę zakazu wwozu zboża. Naszym skromnym zdaniem słowa te były wypowiedziane celowo, żeby spotęgować konflikt. Niestety, strona polska całkowicie spełniła oczekiwania Kijowa. Zamiast zignorować zaczepkę i udać, że to nie o nas mowa, zareagowaliśmy jak porzucona kochanka. Tym sposobem podwaliny pod polsko-ukraiński rozbrat zostały położone. Wina leży głównie po naszej stronie, bo władze wykazały się zupełnym brakiem realizmu i kierowały się oczekiwaniami bez pokrycia.

Dla Ukrainy podstawowe są dwie sprawy: integracja gospodarcza z Unią i gwarancje niepodległości. Polska nie ma środków i wpływów, aby zapewnić którykolwiek z tych celów. Ponieważ od pierwszej chwili wyłożyliśmy karty na stół (Ukraina, zmagając się z Rosją, broni niepodległości Polski), pozostali gracze, szczególnie Kijów i Berlin, doskonale orientowali się w sytuacji. Tymczasem, pozwólmy sobie powtórzyć, nasza niepodległość jest gwarantowana przez USA. Bez pomocy Stanów Zjednoczonych Ukraina nie byłaby w stanie stawiać dalszego oporu. Jak to szczerze określił McConnell: nasz wschodni sąsiad dostarcza tylko, mówiąc językiem wojskowym, siły żywej, i nic poza tym.

Kierując się uczuciem, a nie interesem narodowym, zapędziliśmy się w ślepą uliczkę. Zamiast twardo żądać ustępstw, na przykład przyjęcia przez stronę ukraińską odpowiedzialności za ludobójstwo polskiej ludności na Kresach południowo-wschodnich, dołożyliśmy wszelkich wysiłków, żeby ułatwić życie władzom ukraińskim. Tymczasem największą korzyść odnieśliśmy już w momencie niepowodzenia pierwszego rosyjskiego uderzenia. Kiedy Kremlowi nie udało się nad Dnieprem ustanowić marionetkowego rządu, suwerenność Ukrainy została obroniona. Teraz wojna toczy się o jej granice. Udzielając bezinteresownej, niczym nieograniczonej pomocy Ukrainie, pośrednio uznaliśmy, że chcemy mieć na wschodniej rubieży wielkie i potężne państwo. 

Kolejna runda?

Teoretycznie rzecz biorąc, nasz sojusz z Ukrainą jest świetnym rozwiązaniem dla obu narodów. Niestety, praktyka nie zawsze idzie w parze z teorią. Polityka Kijowa pokazuje, że dla Ukraińców Lachy to nadal ciemiężyciele. Tamtejsi politycy z pomocy chętnie korzystają, szczególnie jeśli nie muszą podpisywać żadnych kwitów, ale o sojuszu nie ma mowy. Rozumowanie w kategoriach zero-jedynkowych – miłość albo nienawiść – to wyłącznie polska specjalność. Ekstrapolacja naszego podejścia do stosunków międzynarodowych na innych zawsze kończyła się kłopotami, jeśli nie klęską – i nie inaczej mają się sprawy w tym przypadku. Żadnych koncesji od Wołodymyra Zełenskiego nie uzyskaliśmy, i już nie uzyskamy.

Ziszczenie celów, do których zmierza Ukraina, może zapewnić jej tylko Berlin. Szczególnie po ostatnich wyborach w Polsce, w których wygrała opcja prounijna, czyli proniemiecka. Trzeba bowiem pamiętać, że dla Ukrainy sojusz z Niemcami jest atrakcyjny. Mają tam w pamięci traktat podpisany w Brześciu w 1918 r., na mocy którego Niemcy i Austro-Węgry przekazały Ukrainie Chełmszczyznę. Przed wybuchem drugiej wojny Berlin szczodrze wspierał nacjonalistyczne ruchy ukraińskie. Dziś pomoc w odbudowie mogą im zapewnić tylko Niemcy, bo skala przedsięwzięcia będzie ogromna. Podobnie wejście do UE będzie zależeć od Niemiec. Po wszystkich wypowiedziach rodzimych polityków trudno sobie wyobrazić, żeby nad Wisłą ktokolwiek odważył się postawić w tej sprawie weto. Donald Tusk w trakcie wojny nie odwiedził Kijowa ani razu i tym samym jasno dał do zrozumienia, że sprawy Ukrainy oddaje w ręce Berlina.

Nawet gdyby władzę utrzymało PiS, to i tak, poza retoryką, niewiele by się zmieniło. Ażeby bowiem być podmiotem liczącym się w świecie, trzeba mieć stosowne zasoby finansowe, prężny przemysł, nowoczesne technologie i rozwiązania organizacyjne. Niestety, w tych zakresach nie należymy do potentatów. I w ciągu ostatnich lat niewiele w tej materii się zmieniło.

Kazimierz Dadak

Tekst pierwotnie ukazał się w Tygodniku „Idziemy” [LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się