Na co do Kina Wiesław Kot Gazeta na Niedzielę

Na co do kina? Filmowa piątka Wiesława Kota (6)

Jeżeli film, nawet komediowy, przekazuje treść istotną i przemyślaną, ważne są nie tylko słowa padające z ekranu, ale i cisza między nimi. Propozycje filmowe Wiesława KOTA.

Siostrzeństwo świętej sauny, czyli wypocić ból, przegnać lęk

★★★★★

Estonia, Francja, Islandia 2023
reż. Anna Hints

Estońska reżyserka Anna Hints przez osiem lat stawiała kamerę w damskiej saunie ukrytej w gęstych lasach na południu kraju. To miejsce to część jej dzieciństwa. Zarejestrowała je na tyle przekonująco, że z festiwalu młodego kina w Sundance (USA) przywiozła nagrodę dla najlepszego debiutu dokumentalnego. Nakręciła film o oczyszczeniu duszy, dogłębnie religijny, choć bez objawów wyznaniowości. 

Dymna sauna w Vana-Võromaa, w południowo-wschodniej Estonii, to miejsce unikatowe – została wpisana na Reprezentatywną Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego Ludzkości UNESCO. Jak tradycyjna produkcja francuskich bagietek czy pszczelarstwo w Słowenii. Tu w zamierzchłych czasach przynoszono przewlekle chorych, tu rodziły się dzieci. 

Wewnątrz panuje żar, kłębi się para, krzyżują oddechy, słychać szelest gałęzi brzozowych, które chłoszczą nagą skórę. Wszystko w półcieniach, które przypominają płótna Rembrandta. Twarde krawędzie świata zostały złagodzone. Widz niemal czuje zapach potu. Zarumienione od gorąca kobiety wybiegają więc raz po raz na śnieg, potem nurzają się w przerębli po samą szyję. 

W takim miejscu naznaczały sobie spotkanie kobiety, które potrzebują oczyszczenia. Tu w potokach wody, w kłębach pary, spływają najgłębiej skrywane opowieści: o wystudzonym emocjonalnie dzieciństwie, o pierwszej menstruacji, o gwałcie, o odrzuceniu, o śmierci dziecka. Kamera bywa wtedy bardzo subtelna, taktowna – rejestruje twarze słuchających, narratorka pozostaje w cieniu. Odnosi się do kobiet z pełnym szacunkiem: nie podgląda, nie seksualizuje ich ciał. Rejestruje fałdy skóry, rozstępy, nadmiary i niedomiary, ale nie przypisuje ich do żadnej konkretnej kobiety. To wspólny organizm. W saunie zanika potrzeba imponowania, ale i poczucie zawstydzenia. 

Tutaj nie liczy się pozycja na społecznej drabinie, status majątkowy czy tytuły naukowe. Jest tylko los, cierpienie i próba wybaczenia samej sobie. Historie toczą się niespiesznie, bez skrępowania i wstydu. Następuje wymiana – kompleks za kompleks, uraz za uraz trauma za traumę. Duchowa osmoza. Słyszymy: „Kiedy dowiedział się o dziecku, powiedział, że zostanę z tym całkiem sama, że on nie zajmie się dzieckiem, nawet jak urodzę. Wzięłam tabletki, a czerwony kleks wypadł ze mnie w publicznej toalecie w Helsinkach”. Każda historia jest jednakowo ważna, żadna nie jest oceniana, rad udziela się tylko na wyraźną prośbę. Cisza między słowami jest równie istotna, jak samo wyznanie. 

Te emocjonalne złogi nie pozwalały normalnie żyć. Takie traumy trzeba gdzieś zrzucić. Sauna dymna wydaje się dobrym miejscem, bo w tej ciasnej i ciemnej przestrzeni panuje dyskretny mrok konfesjonału. Może część z tych dojmujących zaszłości po prostu wyparuje? 

Ze sceny na scenę, z wyznania na wyznanie wyraźnieje obraz kobiety w rodzinie, w środowisku, w społeczeństwie. Na początku panie tylko dzielą skąpą przestrzeń, ocierają się naskórkami. Z czasem (film trwa 90 minut) narasta poczucie zbieżności doświadczeń, powtarzalności losów, wspólnotowości. Także akceptacji własnego ciała, nawet wtedy, gdy ujawnia ono raka piersi. 

Tutaj w atmosferze zrozumienia i współczucia, a także autoironii i humoru można odzyskać siły do dalszego mierzenia się z losem. Okazuje się, że pojedyncze traumy można zaleczyć drogą kolektywnego poszukiwania rozwiązań. Siostry wychodzą z sauny oczyszczone. I silne.

Porwany, czyli niezagojona rana

★★★★

Włochy, Francja, Niemcy 2023
reż. Marco Bellocchio

Ta historia zabiera nas w świat, który nie istnieje już od prawie dwustu lat. Tyle, że nie jest to rekonstrukcja historyczna, lecz ponadczasowa metafora. Napięcie nie słabnie przez 2 godziny i 14 minut – taki metraż przypisujemy raczej operze niż filmowi. Z tym, że tutaj dramaturgia nie jest „operowa”. W żadnym sensie. 

Historia odnotowuje, iż w 1858 roku sześcioletni żydowski chłopiec imieniem Edgardo (Enea Sala), szóste dziecko zamożnej żydowskiej rodziny Mortara z Bolonii, został porwany przez żołnierzy papieża Piusa IX (Paolo Pierobon). Chłopca potajemnie ochrzciła chrześcijańska służąca, miejscowy sklepikarz pouczył ją w kwestii rytuału. Dziecko zachorowało, zawisła nad nim groźba śmierci, a ta dobra dusza, chciała mu otworzyć drogę do nieba. W kwestii porwania papiestwo powoływało się na przepisy prawa, które stanowiło, iż chrztu nie da się unieważnić. I skutkiem tego chłopcu nie wolno pobierać wychowania wśród osób o innym wyznaniu, w tym przypadku, w gronie judaistycznym. Nawet jeżeli tym gronem byłaby jego własna rodzina. Watykański urzędnik zapewnia: „Kościół wie, jak być miłosierną matką”. Tymczasem rodzina bynajmniej nie zamierza rezygnować z prób odzyskania dziecka. Nie pomagają jednak interwencje w prasie, u wpływowych rabinów ani dramatyczne prośby o wsparcie adresowane do środowisk żydowskich w Ameryce. 

Tymczasem wojna teologiczna, która rozgrywa się ponad głową chłopca, nie ma dostępu do jego dziecięcej wyobraźni. Edgardo podczas widzenia z mamą, aby sprawić jej przyjemność, zapewnia, że modli się, jak go nauczono w domu. A jednocześnie, gdy nikt nie widzi, wdrapuje się na krucyfiks, by usunąć gwoździe z ran obcego mu człowieka rozpiętego na krzyżu. Bo przecież jego to musi boleć – niezależnie od tego, kim ten ktoś jest. Z czasem mały Edgardo w katolickim świecie czuje się coraz bardziej u siebie, indoktrynowany tekstami jak z taniej broszurki: „Jezus został ochrzczony tak samo jak ty. Został zamordowany przez Żydów.” A przecież to tylko dziecko. Podatne na wpływ tego, kto w jego otoczeniu okaże się najbardziej imponujący. Jeszcze nocą potajemnie szepce żydowskie modlitwy, których nauczyła go matka, ale za dnia już wsiąka w ten wspaniały, ceremonialny świat ówczesnego katolicyzmu. Jak się wnika w baśń. 

Chłopca potrzebuje rodzina, ale potrzebuje go także papiestwo. Nastały bowiem czasy, gdy Państwo Kościelne w chodzi w etap trwałego demontażu, a tym samym cierpi na postępujący uwiąd wiekowego prestiżu. Zrzędliwy i zgorzkniały Pius IX (Paolo Pierobon) potraja wysiłki celem „nawrócenia” chłopca, ponieważ upatrzył go sobie jako ważną kartę przetargową w walce ze „światem” o własny prestiż. Im bardziej jego pozycja staje się nadwątlona, tym częściej powtarza: „Jestem papieżem. Odpowiadam tylko przed Bogiem!” Dodajmy od razu: w Europie równolegle zaostrza się antysemityzm, który w sto lat później sprowadzi holocaust. 

Zdjęcia utrzymane w sepii sugerują, iż mamy do czynienia z historią niesłychanie odległą, spatynowaną przez czas. Równolegle wytłumiają niesłychany przepych wizualny ówczesnego Kościoła. Jeżeli widzowi nasuwają się skojarzenia z filmem „Amarcord” F. Felliniego, jest to zrozumiałe, wręcz nieuniknione. Pojawia się inne pytanie: jak opowieść przeprowadziłby na ekranie Steven Spielberg, który przymierzał się do ekranizacji tej historii według scenariusza autorstwa Tony’ego Kushnera?

No i puenta. Z czasem Kościół katolicki w osobie Edgardo zyskuje oddanego księdza. A żydowska społeczność – otwartą, niezagojoną ranę. 

Uwierz w Mikołaja, czyli „jest taki dzień…”

★★★

Polska 2023
reż. Anna Wieczur

W kulturze popularnej niedawno skończył się sezon zwany „halloweenem” i natychmiast – bo popkultura nie znosi pustki – zaczyna się sezon zwany „Christmas”. Film „Uwierz w Mikołaja”, adresowany „do całych rodzin” to jedna z jego pierwszych jaskółek. 

Historia biegnie tu znajomo. I wielotorowo, którą to metodę scenarzystka Ilona Łepkowska (opierając się na powieści Magdaleny Witkiewicz) przejęła z kolejnych „Listów do M.” Najpierw jest dziewczynka imieniem Agnieszka, którą gwałtowna śnieżyca uwięziła w górskiej chatce. Wydaje się, że na tym odludziu pozostaje zupełnie sama – do momentu, aż do drzwi chatki zastuka Święty Mikołaj. Albo jakiś niejasny typ, który się za niego podaje. Jednocześnie mała Zosia ze swą mamą – obie biedne jak myszy kościelne – próbują jakoś uściubić na wieczerzę wigilijną. Niewiele by z tego wyszło, gdyby nie Robert, policjant, któremu służba wypadła w Święta. I pomyślał, że nadarza się okazja, by zrobić coś dobrego. Akcja szybko przenosi się do domu spokojnej starości „Happy End”. Tu wspólną wigilię – pierwszą po wielu latach – spróbują spędzić pewna pielęgniarka i jej dawny ukochany. „Magia Świąt” w każdej z tych historii nie okaże się bynajmniej wyświechtanym sloganem

Historia opowiedziana z ciepłym humorem, pokrzepiająca i na swój sposób uroczo naiwna. Gruntująca w widzu wiarę w ludzką dobroć. Ale ostatecznie kiedy, jeżeli nie w czasie Bożego Narodzenia, przychylnie patrzymy na tego typu cudowności? Kiedy, jak nie w ten osobliwy czas, wierzymy w ludzką bezinteresowność i w to, że wszystko jeszcze może pójść ku dobremu? Kiedy, jak nie wtedy, powinniśmy zanurzyć się w świecie wyidealizowanym? W świecie, w którym zasady prawdopodobieństwa i zdrowego rozsądku zostają na moment zawieszone, ale tylko po to, by ofiarować widzowi coś, czego on w zamian ogromnie potrzebuje – krzepiącej wiary, że każdy kiedyś spotka swego Świętego Mikołaja.

Zauważmy przy tym, że nasz film wygląda po prostu jak prezent – cały w śnieżnej bieli i w kolorze czerwonym, jaki ma rytualny płaszcz Świętego Mikołaja i opakowania prezentów. Wygląda więc jak podarunek przewiązany stylową wstążeczką. Wszystko tutaj mieni się i lśni dyskretną poświatą płynącą z choinki, dającą efekt przytulności i ciepłego ognia trzaskającego w kominku. Przy tym nawiązuje do minionych czasów, kiedy świat obiecywał znacznie więcej niż miał nam później zaofiarować. Poza tym scenografia i stroje utrzymane są w stylu ponadczasowej elegancji. To styl vintage, ale oswojony, ciepły, płynący ponad modami i sezonowymi fascynacjami. W niektórych sekwencjach wydaje się pochodzić z krainy luksusu – ostatecznie odrobinę tej przyjemności możemy sobie ofiarować właśnie na Święta. I to właśnie taki – lub podobny – film powinien być pokazywany co Boże Narodzenie w porze wigilijnej kolacji raczej niż gangsterskie perypetie niewydarzonego małolata imieniem Kevin. 

To, co oglądamy na ekranie, to po prostu ciepły, kaszmirowy koc, którym przyjemnie się otulić w zimowy wieczór, patrząc jak za oknem powoli opadają płatki śniegu. To jest film, który się nie tylko ogląda, to jest film, w który się wnika. Chciałoby się wejść w ten świat, zostać tam i posiedzieć, przynajmniej tak długo, jak trwa wigilijna noc. Albo i listopadowy wieczór, od którego zaczniemy odmierzanie czasu do Gwiazdki. Tak, wniknąć w ten świat, zatracić się i pozostać tak długo, jak tylko się da. Więc: Come in, Santa Claus. Welcome!

Klondike, czyli pokój z widokiem na wojnę

★★★★★

Ukraina, Turcja 2022
reż. Maryna Er Gorbach

Oto przekład na język filmu artystycznego tych treści, które na co dzień podają dzienniki. Poruszający obraz rosyjskiej inwazji na Ukrainę, nagrodzony na festiwalu w Berlinie. Obraz autorstwa Maryny Er Gorbach otrzymał także nagrodę jury amerykańskiego Festiwalu Sundance World Cinema Dramatic za reżyserię, i to dokładnie 28 dni przed inwazją Rosji na Ukrainę (24.02.2022) 

Tytuł „Klondike” jest ironiczny. Pamiętamy: Klondike to rzeka w Jukonie, czyli na terytorium kanadyjskim graniczącym z Alaską. Jej nazwa została trwale związana z odkryciem złota w okolicach Dawson City w 1896 roku. To była ta słynna „gorączka złota”, którą wziął za tło słynny film Charliego Chaplina z roku 1925. 

A u nas Klondike leży zupełnie gdzie indziej, bo historia dotyczy pierwszej fazy agresji rosyjskiej na Ukrainę, tej z roku 2014. Tu rodzinny dramat rozgrywa się w wiosce Hrabove w Obwodzie Donieckim około 17 lipca 2014 r. Wtedy to kontrolowani przez Rosję separatyści zestrzelili samolot Malaysia Airlines, lecący z Amsterdamu do Kuala Lumpur. Zginęło 300 osób. Film wydaje się zarówno retrospektywny jak i proroczy w kwestii Ukrainy, zamkniętej w niekończącym się a nieuniknionym konflikcie z rosyjskim sąsiadem.

Zarysujmy sytuację. Przyszli rodzice, Irka (Oksana Czerkaszyna) i Tolik (nieżyjący już Sergiej Szadrin), mieszkają od początku wojny w Donbasie, w pobliżu granicy z Rosją, na terytorium „przetargowym”. Najeźdźcy ze wschodu burzą cały ich świat, ale młodzi ludzie nie decydują się uciekać, jak wielu ich sąsiadów. Zresztą nie mają ani dokąd, ani za co. Ich oczekiwanie na narodziny pierwszego dziecka zostaje brutalnie zakłócone, gdy zestrzelenie cywilnego samolotu zwiększa napięcie w całej okolicy. Wrak rozbitej maszyny i nadciągająca procesja żałobników podkreślają surrealistyczną atmosferę traumy.

Na pierwszy plan występuje kobiecy aspekt wojny. Dookoła wybuchają pociski, ale przecież codziennie trzeba doić krowy, odkurzać szafki i robić zapasy na zimę. A że zabłąkany pocisk moździerza zburzył Irce i Tolikowi jedną ścianę domu – starania Irki wydają się pochodzić z rewirów czarnego humoru. A do tego ciąża, a to oznacza, że hormony szaleją, budzą się lęki, zwłaszcza, że to pierwsze dziecko, jakie Irka ma wydać na świat. „Jestem zmęczona tymi wszystkimi kłótniami w moim domu” – powie w pewnym momencie Irka. Ciągle próbuje wytyczyć granicę między obszarem, gdzie kończy się jej dom, a zaczyna się groźny świat na zewnątrz. To trudne, ale żeby temu jednak jakoś podołać Irka ucieka w nierzeczywistość. Jej częścią jest to, co zostało na ścianie z absurdalnej tapety z hawajskim zachodem słońca. Film staje się bardziej wstrząsający przez to, że zachowuje do końca ten bardzo rzeczowy, wyprany z emocji, chciałoby się powiedzieć stoicki ton. A i sam strach jest odczuwalny silniej. Rzeczy groźne a niespodziewane może zapowiadać zarówno chrzęst opon ciężarówki wiozącej czołgi do miasta jak i przenikliwe pianie koguta w oddali. To trwanie w ustawicznym lęku odkrywa tak głęboki rezerwuar bólu, że bywa to trudne do zniesienia. 

Maryna Er Gorbach, pełniąca funkcję reżysera, scenarzysty, producenta i montażysty, wykorzystuje dom Irki i Tolika jako główną dekorację, niczym plan teatralny, którego ściany są dosłownie wyrwane, aby odsłonić tło. W efekcie ograniczonej scenerii i skromnej obsady „Klondike” czasami przypomina sztukę teatralną i można sobie wyobrazić, jak wyglądałaby jako inscenizacja sceniczna. Pani reżyser często inscenizuje akcję w tle. Odległe reflektory i przesuwające się samochody nieustannie przypominają o tym, co nadchodzi. Ale także kadruje twarze małżonków na pierwszym planie jako nieodłączną część krajobrazu. Er Gorbach wykorzystuje również powtarzający się motyw powolnych bocznych panoram, które ujawniają nowe informacje. Kamera wydaje się pracować zdalnie, jak telewizja przemysłowa, a co najmniej jak obserwator pozbawiony uczuć, a nawet zwykłej ciekawości. Ujęcia są długie, statyczne, dają czas na zarejestrowanie szczegółów. Są one tym bardziej doniosłe, iż pamiętamy, że jeszcze jeden pocisk moździerzowy i tego wszystkiego może nie być. I nikt już – jak Irka w chwilach wytchnienia – nie będzie oglądał tych chmur, które igrają po niebie. 

Kamerdyner, czyli kaszubski węzeł

★★★★

Polska 2018
reż. Filip Bajon

Filip Bajon nakręcił kaszubską sagę w dwóch formułach – jako film fabularny (2018) i jako serial. W tej drugiej postaci opowieść wchodzi właśnie do dystrybucji sieciowej. 

Zanim reżyser zawiąże akcję, otwiera scenę, na której rzecz się rozegra. Kaszubi zatopieni są w otchłannych borach, w łagodnych wzgórzach, we mgle, która świtem podnosi się znad jezior i łąk. W rybackich sieciach rozpiętych na brzegach. W drobnej, codziennej, zaradnej krzątaninie wokół obejść, które są tu murowane, a nie kryte strzechą jak na pobliskim Mazowszu. 

Ta sceneria ma swoją wagę. Bo przyroda jest tu na ludzką miarę, ustanawia proporcje korzystnie dla spraw ludzkich. Pejzaż kaszubski, pozbawiony nagłych wypiętrzeń, pomaga miejscowym zachować spokój, harmonię i swego rodzaju dostojeństwo. Tu ludzkie sprawy mielą się powoli, z przynależną im uwagą i pieczołowitością. 

Scena ma dwa skrzydła – pałac i wieś. Graf Hermann von Krauss (Adam Woronowicz), pan na setkach hektarów, przestrzega dwóch zasad: nie mieszać się do odległej polityki i dobrze żyć z tymi, którzy są blisko. Dlatego w I wojnę nie angażuje się więcej niż musi. I stara się dobrze żyć z włościanami. A zwłaszcza z Bazylim Miotke (Janusz Gajos), nieformalnym „kaszubskim królem”. Żyjącym skromnie, z naprawiania maszyn do szycia marki Singer. Tych dwóch mężczyzn o silnych osobowościach traktuje się wzajemnie z odruchowym respektem. 

Ten szacunek nie wygaśnie nawet wówczas, gdy historia postawi ich obu po przeciwnych stronach barykady. Graf von Krauss będzie musiał pogodzić się z tym, że powstanie Polski podzieli jego dobra na część niemiecką i polską. A Bazyli będzie musiał zgodzić się na ojczyznę, którą wyobrażał sobie całkiem inaczej. Bazyli nie jest w tę nową Polskę zapatrzony ślepo. Kiedy więc zjawia się na tych terenach polski cwaniak gotów za bezcen wykupić „niemiecką”, dobrze utrzymaną ziemię, tylko po to, by ją odsprzedać z zyskiem, zostaje pogoniony. I wycieranie sobie gęby Polską nic nie pomaga. Teraz Bazyli za biurkiem, nad którym wisi polski orzeł i portrety warszawskich dygnitarzy, buduje tu z trudem nowe państwo. 

To zresztą najciekawsza postać filmu. Łączy cechy naturalnego przywódcy: władczego, ale i rozumiejącego. Kiedy trzeba rubaszny, gdy sytuacja tego wymaga – odważny. Staje przeciw Prusakom, ale i – gdy uważa za konieczne – przeciw własnej gromadzie. Jest w tym Kaszubie naturalna, przyrodzona godność, świadomość własnych celów i godziwych metod, które ku nim prowadzą. Niewiele mamy w naszej kulturze tak wspaniałych „Polaków z pogranicza”. Może Stary Tag z „Austerii” Juliana Stryjkowskiego i z filmu Jerzego Kawalerowicza..?

Na Kaszubach Polska tworzy się właściwie z niczego. To bardzo trudne narodziny, bo przecież tuż obok pyszni się kulturowo i technicznie wysoce zaawansowana cywilizacja pruska. Przekonują o tym liczne pałacowe sekwencje filmu. Tu oglądamy wszystko, czego nie mają Kaszubi, o Polakach nie wspominając. Nobliwe wnętrza pokryte patyną czasu, stojące zegary, które służba nakręca codziennie o tej samej porze. Biblioteki wypełnione tomami po sufit. Kuchnia, w której pysznią się różności, by dogodzić podniebieniu na wszelkie możliwe sposoby. Z okien pałacu rozciąga się widok na ogród doglądany troskliwie przez gorliwych ogrodników. „Ja jestem historią tego domu” – powie o sobie stary kamerdyner. A nie wątpimy, że jest to historia długa i czcigodna. 

I na tym rozdrożu kaszubsko-prusko-polskim rozgrywa się miłość niemożliwa. Chłopaka ze wsi, wziętego na wychowanie przez dwór i dziedziczki rodu. W sytuacji, gdy wiele wskazuje, że mają tego samego ojca, który wobec żeńskiej służby pozwalał sobie zdecydowanie za wiele. Ich uczucie rozwieje się w romantycznych dekoracjach, bo inaczej musiałoby sprowokować zupełnie inny film. 

Cała ta historia – polityczna i domowa – dopełnia się na pięć minut przed Apokalipsą. Z Niemiec i z Austrii dochodzą złowrogie pomruki. Hitler już rozprawił się z wewnętrzna konkurencją, z formacją SA. Po Kaszubach zaczyna krążyć hołota ubrana w hitlerowskie mundury. Kompletują listy proskrypcyjne najbardziej wartościowych ludzi tej ziemi. Za chwilę nastanie tu brunatna władza i „zrobi porządek”. Odtąd na Kaszubach spokojna będzie tylko toń jezior. 

Wiesław Kot

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się