debata Trump-Harris

Trump-Harris. Przed nami najważniejsza debata XXI wieku

Czerwcowa debata Trump-Biden ostatecznie obróciła w gruzy szanse obecnego prezydenta USA na reelekcję. Zaplanowana na 10 września debata może pokazać, że Kamala Harris ma format prezydencki – albo udowodnić, że Donald Trump jest dziś w Ameryce bezalternatywny.

Komentarz, który w tytule ma tak udramatyzowane skalowanie, powinien zacząć się od wyliczanki przełomowych debat politycznych. Ale tak z ręką na sercu: ile debat politycznych pamiętają Państwo po latach? Tuż przed nimi napięcie zawsze rośnie, specjaliści od politycznego marketingu nakręcają emocje – lecz gdy tylko opadną one, okazuje się, że po raz kolejny byliśmy świadkami klasycznego przerostu formy nad treścią. Wyjątki od tej reguły można wyliczyć na palcach jednej ręki: Tusk kontra Kaczyński w 2007 r., Duda przeciwko Komorowskiemu w roku 2015 czy występ Zandberga przed wyborami parlamentarnymi w tym samym roku. To w zasadzie wszystko.

Kluczowa okazała się debata z roku 2016 między Donaldem Trumpem i Hillary Clinton – ale jej wagę dużo bardziej widać dziś, niż zauważono ją wtedy. Clinton wypadła osiem lat temu sztywno, zaprezentowała się jako technokratka obojętna na los Amerykanów. Z kolei Trump – w silnym kontraście do niej – dał się poznać jako zdeterminowany outsider, gotów do końca walczyć o możliwość realizacji swojej wizji. W czasie debaty nie zwrócono uwagi na fakt, że Trump zrobił lepsze wrażenie od Clinton. To i tak wydawało się bez znaczenia, przewaga tej drugiej zdawała się ogromna. Dopiero gdy ogłoszono wyniki wyborów w 2016 r., skala tamtej porażki stała się w pełni widoczna – ale wtedy pozostał już tylko płacz nad rozlanym mlekiem. Trump wprowadził się do Białego Domu, z konsekwencjami tego znanymi dziś bardzo dokładnie.

Dlatego w tym roku stawka debat prezydenckich (choć na razie ustalono tylko jedną, 10 września – o innych nie ma na razie nawet dyskusji) będzie najwyższa z możliwych. Z dwóch powodów. Pierwszy to Donald Trump, który w kadencji 2016–2020 pokazał, jak głęboko jest skłonny przeorać współczesny amerykański establishment. W dodatku wszystko wskazuje na to, że określenie „przeorać” jest stopniowalne – bo Trump w obecnej kampanii jasno podkreśla, że jego poprzednia kadencja to były tylko niewinne igraszki, a prawdziwą przebudowę waszyngtońskich elit rozpocznie od razu 21 stycznia 2025 r. Jego dojście do władzy dla obecnych dysponentów amerykańskich zasobów okazałoby się brutalnym końcem możliwości korzystania z nich. Łatwo sobie wyobrazić, jak daleko są gotowi się posunąć, by do tego nie doszło.

Tyle że zatrzymanie Trumpa okazuje się w tym roku równie trudne, jak w 2016. Cztery lata temu Trump był mocno zużyty kadencją w Białym Domu. Pandemia, rozlewające się po całym kraju protesty Black Lives Matter, wysoka inflacja – to skutecznie podważyło zaufanie do niego i przekonało wyborców, że kandydat demokratów amerykańskie sprawy poukłada lepiej. Ale kadencja Joe Bidena nie okazała się sukcesem. W jej trakcie wybuchły dwie duże wojny, amerykańska gospodarka nie jest w lepszym stanie niż za Trumpa, za to kilkukrotnie wzrosła liczba migrantów nielegalnie przekraczających południową granicę USA. To wszystko, połączone z fatalną formą fizyczną Bidena, doprowadziło do porażki obecnego prezydenta w debacie. A Trump przypomniał, dlaczego jego zwycięstwo w 2016 r. – wtedy jawiące się jako niemożliwe – stało się faktem.

Teraz próbuje go zatrzymać Kamala Harris, która w trybie nagłym zastąpiła Bidena jako nominata demokratów. Idzie jej zaskakująco dobrze. Mało znana wcześniej wiceprezydent – gdy tylko otrzymała nominację – zaczęła momentalnie nadrabiać stracony dystans do Trumpa. Skutecznie. Jeszcze na początku sierpnia kandydat republikanów wyprzedzał nominata demokratów. Ale 4 sierpnia stan rywalizacji sondażowej się wyrównał. Dziś w ogólnoamerykańskich badaniach Harris notuje poparcie na poziomie 49 proc., Trump ma w nich trzy punkty procentowe mniej. Podobnie jest w „swing states” – jeszcze w sierpniu Trump prowadził wyraźnie we wszystkich sześciu stanach, które pewnie przesądzą o wyniku listopadowych wyborów, ale Harris zdołała odrobić stratę właściwie w każdym z nich, w trzech wysunęła się na prowadzenie. Prawdziwy wyborczy blitzkrieg.

Jednakże na razie te wyniki są na zachętę. Amerykanie wyraźnie mają dość Bidena – dlatego tak się ucieszyli, że zamiast niego pojawiła się Harris. W połączeniu ze wsparciem, jakie otrzymuje ona ze strony waszyngtońskich elit i sympatyzujących z nimi mediów, przełożyło się to na jej sondażowy sukces.

Tyle że Harris tak naprawdę nigdy wcześniej nie sprawdzono w poważnej politycznej walce; siłą rzeczy, nie do końca wiadomo, ile jest w niej naprawdę warta. Jej jedyna ostra próba miała miejsce w 2020 r., gdy walczyła o prezydencką nominację z ramienia demokratów – i wtedy wyraźnie przegrała z Bidenem. Teraz wchodzi w jego buty. Na razie idzie jej nieźle, ale zawsze pojawia się w miejscach dla niej przyjaznych. Innych unika – do tego stopnia, że dotychczas zdecydowała się tylko na jeden wywiad telewizyjny, do którego zresztą poszła nie sama, tylko z kandydatem na wiceprezydenta, Timem Waltzem (i on w tym wywiadzie mówił niewiele mniej od niej).

Harris w zaplanowanej na 10 września debacie będzie miała stosunkowo łatwo. Przede wszystkim dlatego, że oczekiwania wobec niej są niskie. Jeśli wypadnie lepiej niż Biden w czerwcu, zostanie to uznane za jej duży sukces, jej notowania sondażowe się poprawią. Dobry występ wzmocni jej wiarygodność. Dziś największa zaleta Harris to fakt, że nie jest Bidenem. Jeśli nie przegra debaty z Trumpem, zacznie być postrzegana jako pełnokrwista kandydatka. Nabierze prezydenckiego formatu – a to ją ustawi na autostradzie do Białego Domu. Jej wygrana w wyborach stanie się realna.

Ale Trump to wie – i trudno się spodziewać, by na tę debatę przyszedł nieprzygotowany, bez pomysłu na nią. Trump większość debat telewizyjnych w ciągu ostatnich ośmiu lat z kandydatami demokratów wygrał. Jeśli 10 września tę passę podtrzyma, to odzyska inicjatywę w kampanii wyborczej. Ponowne mu jej odebranie (jak to się stało po wycofaniu Bidena) stanie się wyzwaniem równie trudnym, jak próba okrążenia Ziemi wzdłuż równika przez Amelię Earhart w 1937 r. Trump znajdzie się na autostradzie do Białego Domu – a jeśli do niego się wprowadzi, polityka zachodniego świata może doświadczyć trzęsienia ziemi, jakiego nie przeżyła od połowy XX w.

Kandydat republikanów nawet nie próbuje ukrywać, że zamierza zanegować porządek polityczny ukształtowany w USA i Europie w latach zimnej wojny i po niej. Czy jest w stanie tego dokonać, to inna opowieść – ale już sama próba może okazać się najsilniejszym testem systemu politycznego Zachodu od czasu kryzysów sueskiego i kubańskiego. Już teraz widać pęknięcia jednolitej do niedawna skorupy zachodniego systemu politycznego (vide wyniki wyborcze AfD, partii Marine Le Pen, Geerta Wildersa itp.). Ewentualna prezydentura Trumpa będzie wstrząsem dla amerykańskiego systemu – a silne wstrząsy wtórne przejdą przez całą Europę, wpłyną też na układ sił w Polsce. To jest prawdziwa stawka tegorocznych wyborów w USA. Z takiej perspektywy należy patrzeć na zaplanowaną na 10 września debatę telewizyjną.

Zdjęcie autora: Agaton KOZIŃSKI

Agaton KOZIŃSKI

Publicysta. Wcześniej pracował we "Wszystko co Najważniejsze", "Polska The Times", redakcji zagranicznej PAP oraz tygodniku "Wprost". Absolwent dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Płocczanin.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się