NaNoWriMo

Plan na listopad? Piszę książkę

Napisanie książki to nie taka łatwa sprawa. Trzeba to wszystko wymyślić, zaplanować, poukładać tak, żeby miało sens, a kiedy już się napisze, to jeszcze zredagować. Odechciewa się człowiekowi zanim jeszcze zacznie. A gdyby tak ten proces uprościć – gdyby jedynym celem było samo wyrzucanie z siebie słów na białą kartkę, bez bawienia się w korektę, porządkowanie, przestawianie scen? Gdyby tak napisać książkę w miesiąc?

Rocznie piszę hobbystycznie nieco ponad trzydzieści tysięcy słów, według luźnej interpretacji moich statystyk na Archive of Our Own. Dużo to czy mało? „Pan Tadeusz” liczy sobie 68 tysięcy, „W pustyni i w puszczy” 108 tys., zaś angielskie wydanie „451° Fahrenheita” – 46 tys. (polskie tłumaczenie jest pewnie dłuższe). Ten tekst ma około 1400. Najdłuższy fanfik, jaki dotąd czytałam, liczy sobie 351 tys. i przebrnięcie przez pojedynczyczy rozdział zajmuje mi średnio trzy-cztery godziny. Może więc policzmy to w takiej jednostce? „W pustyni i w puszczy” w formie audiobooku trwa trzynaście i pół godziny, a „Pan Tadeusz” dziewięć bez kwadransa. Wychodzi więc mniej więcej osiem tysięcy słów na godzinę, ale czytanie oczami zwykle zajmuje dłużej.

A więc – dużo czy mało? Dla osób, które same pisaniem się nie zajmują, pewnie dużo. Dla pisarzy, od których ambicji większa jest jedynie nasza samokrytyka, każdy wynik będzie niezadowalający. Nieustannie celujemy w przestworza, ale niebo jest wszak wielkie i puste, a gwiazdy blade i dalekie, więc najczęściej na samym celowaniu się kończy.

„Napisać książkę” brzmi równie dumnie, co nieosiągalnie, kiedy się już siądzie do samego pisania. Ile to pracy, myślałam, patrząc na białą kartkę z trzema akapitami na krzyż, ile czasu i wysiłku, ile planowania, redakcji, korekty, przestawiania elementów fabuły, kasowania całych scen i pisania ich od nowa. A drogi mojej motywacji nie są moimi drogami, objawia się ona raczej w nieregularnych i spontanicznych wybuchach, więc narzucenie sobie rytmu i wypracowanie zwyczaju pisania codziennie było dla mnie przez długie, długie lata całkowicie niemożliwe. Przerastał mnie ogrom przedsięwzięcia; kartka łypała złowieszczo swoim białym okiem. Trzy marne akapity kurczyły się w cieniu dziesiątek tysięcy słów, których jeszcze nie napisałam. Ambitne projekty na długo poszły więc w odstawkę, a ja przerzuciłam się na opowiadania, aby po raz pierwszy w życiu móc doświadczyć uczucia, że coś wreszcie skończyłam.

Pisanie książki, kurs przyspieszony

W zestawieniu z przykładami z polskiej literatury 46 tys. słów brzmi dosyć marnie, ale Rayowi Bradbury’emu najwyraźniej wystarczyło do napisania powieści, która od przeszło trzech pokoleń odbija się echem w debacie publicznej i akademickiej. Cel 50 tys. jako objętość naszej książki możemy więc moim zdaniem obrać bez wstydu. Jakiś pomysł już mamy, research i plan mniej lub bardziej też – zostało tylko pogapić się na kartkę tak długo, aż wykwitną na niej akapity tekstu. Wybija północ pierwszego listopada. Czas start.

Akcja National Novel Writing Month (Narodowy Miesiąc Pisania Powieści), skracana jako NaNoWriMo, została zapoczątkowana w USA w lipcu 1999 r., a od 2000 r. odbywa się w listopadzie. Założenie jest proste: jeden miesiąc, jeden manuskrypt. Trzydzieści dni, pięćdziesiąt tysięcy słów (czyli mniej więcej 1667 dziennie). Wszystko działa na zasadzie dżentelmeńskiej umowy – każdy uczestnik liczy swój wkład samodzielnie, nie trzeba wysyłać żadnych plików ani niczego weryfikować, żeby zaktualizować licznik na swoim profilu. Zresztą żeby podjąć się wyzwania, nie trzeba się nigdzie rejestrować; oficjalna strona i forum NaNoWriMo służą bardziej formowaniu społeczności, dzieleniu się poradami, chwaleniu sukcesami i motywowaniu się nawzajem.

Sens całej akcji jest dwojaki. Po pierwsze: żeby po prostu napisać wreszcie tę książkę. Brzmi to banalnie, ale jedną z najgłębszych kolein, w jaką można wpaść podczas pracy nad tekstem, jest kompulsywne redagowanie i wewnętrzna blokada przed pisaniem dalej, jeżeli w poprzedzających akapitach coś nam nie leży. Celem NaNoWriMo nie jest gotowa powieść. Ona ma być napisana. Pierwszy szkic może być beznadziejny (i często jest), ale od wizji idealnego, gotowego tekstu w naszej głowie odróżnia go to, że istnieje. Doszlifowywaniem można zająć się później. Co roku w styczniu i lutym na oficjalnym forum odbywa się akcja „Now What?”, zachęcająca m.in. do skończenia i zredagowania tego owocu naszego szaleństwa, który stworzyliśmy w listopadzie.

Im więcej piszesz, tym więcej piszesz

Drugą kwestią jest wyrobienie w sobie nawyku pisania codziennie. Poprzeczka 1667 słów jest dla mnie nadal tak wysoko, że nawet nie dosięgnę jej ręką – to wbrew pozorom sporo, kiedy jest się dość powolną pisarką, która do tego chodzi jeszcze do pracy i okazjonalnie na studia. Celem, który postawiłam sobie na NaNoWriMo w zeszłym roku, było natomiast znalezienie chociaż chwili, żeby coś napisać każdego dnia. Nawet jeżeli miałoby być to jedno zdanie wklepane do notatnika w telefonie o trzeciej w nocy. Było ciężko, bo nauczenie się systematyczności w czymkolwiek nie jest łatwe, ale z perspektywy roku mogę powiedzieć, że poskutkowało w stopniu zadziwiającym. Teraz czuję się co najmniej dziwnie, jeżeli w ciągu dnia zupełnie niczego nie napiszę – jakbym nie wzięła rano leków albo wyszła z domu bez butów.

Taka regularność bardzo ułatwia sprawę, bo jak każde rzemiosło, sztuka operowania słowem doskonali się poprzez praktykę. Kiedy człowiek wydostanie się już z klatki przeświadczenia, że aby coś stworzyć, trzeba być chociaż trochę zainspirowanym, ścieżka pod górkę wypłaszcza się nagle i poszerza do rozmiarów autostrady. Oczywiście na tej drodze pojawiają się nowe szlabany i bramki, ale teraz przynajmniej jest się w stanie pisać cokolwiek, a to już pierwszy krok do pokonania tych przeszkód.

No dobra, ale czy ktoś to w ogóle wyda?

W wielu ludziach wciąż pokutuje jakieś takie przeświadczenie, że kiedy coś jest robione hobbystycznie, to z automatu ma niższą jakość, niż to „profesjonalne”. A jak wiadomo, z bycia autorem nie da się żyć – gdybym od zeszłego listopada podjęła się wyzwania napisania jednego słowa za każdym razem, kiedy ktoś z mojej rodziny powie, że „pisanie to takie fajne hobby” i pośle mi znaczące spojrzenie, kończyłabym właśnie trzeci tom – i bardzo często wydanie się z sukcesem w druku zależy w dużej mierze od szczęścia. Inicjatywy takie jak NaNoWriMo pozostają więc zawieszone gdzieś pomiędzy internetową zabawą, której nikt w sumie nie traktuje poważnie, a stereotypem nastolatki z czarnymi paznokciami, która na obiedzie rodzinnym izoluje się od wszystkich i siedzi w pokoju obok, skrobiąc coś czarnym długopisem w czarnym zeszycie. W tej sferze ma zresztą swojego dobrego sąsiada, a mianowicie powieści z Wattpada.

Trochę rozumiem tę mentalność, która jest do pewnego stopnia samonapędzająca się. Te książki, co do których nie jest nawet tajemnicą poliszynela, że przed wydaniem w druku były dostępne na Wattpadzie (z ciężkim westchnieniem muszę tu wspomnieć np. „After” Anny Todd), rzadko są arcydziełami literatury; autorzy więc, nie chcąc mieć przypiętej łatki, nie przyznają się do „hobbystyczności” swojego wielkiego dzieła, kiedy już ukaże się drukiem – a to z kolei sprawia, że dobre książki nie mają szansy podnieść reputacji tego typu serwisów i przedsięwzięć.

A przecież na bazie powieści, które zaczynały jako pięćdziesiąt tysięcy wyciśniętych, wyplutych i wypłakanych w trzydzieści dni słów, powstają filmy z nierzadko światowej sławy obsadą. W ekranizacji „Wody dla słoni” Sary Guren główną rolę zagrał Robert Pattinson. Niektóre zagraniczne NaNoWriMowe książki stają się na tyle znane, by doczekać się polskiego tłumaczenia (np. „Silos” Hugha Howeya, „Cyrk nocy” Erin Morgenstern lub „Wszystkie kolory moich wspomnień” Emiy X.R. Pan). A na naszym narodowym podwórku? Proszę bardzo: „Po moim trupie” Magdaleny Owczarek, „Szkoła wyprzedzania” Joanny Radosz, „Echidna” Agnieszki Szmatoły i co najmniej kilka innych.

Spacerem do mety

Ale jest i trzecia nauka wypływająca z tego całego przedsięwzięcia: a mianowicie, że „napisanie książki” nie jest mitycznym zjawiskiem, którego uchwycić się nie da, a które spotyka człowieka z przypadku lub przy odpowiedniej koniunkcji planet. Nie, to można jak najbardziej ukonkretnić. Pięćdziesiąt tysięcy słów jest liczbą trudną do wyobrażenia, ale 1667 brzmi już bardziej realnie. Podzielić to na pół – 834 rano i 833 wieczorem – i powoli wiemy, o czym rozmawiamy. Czy to będzie łatwa walka? Nie. Według wielu uczestników, skrzydła entuzjazmu niosą ich zwykle przez pierwszych kilka dni, a potem zaczynają się schody. Najgorszy okres to trzeci tydzień, czyli ten, który właśnie się kończy; w czwartek, kiedy pracowałam nad tym artykułem, jedna z uczestniczek oświadczyła na polskiej grupie NaNoWriMo, że napisała jak dotąd 40 tys. słów i znienawidziła swój tekst.

Oczywiście nie każdy dotrze do mety z tymi upragnionymi pięćdziesięcioma tysiącami na liczniku. Nie każdy też ukończy swoją książkę – według oficjalnej strony NaNoWriMo, każdego roku około 70% uczestników zgłasza, że wraz z końcem miesiąca ich pierwszy szkic nie jest jeszcze gotowy. Te statystyki nie dziwią mnie wcale, bo pisanie powieści zajmuje wbrew pozorom BARDZO dużo czasu i niektórych elementów tego procesu po prostu nie da się przyspieszyć.

Zresztą sam proces również jest celem, w równym, jak nie większym stopniu, co ukończenie go; opowieść w całej swej złożoności ma wszak wartość większą, niż jej ostatnie zdanie. Może prawdziwy cel NaNoWriMo to przyjaźnie, które zawarliśmy po drodze, i tak dalej. Każdy pisarz odpowiada sobie na to pytanie sam. Ale moim zdaniem to wyzwanie jest warte podjęcia, nawet jeśli ma się przeświadczenie graniczące z pewnością, że nie ukończy się biegu z takim wynikiem, jaki byśmy chcieli. Widoki po drodze na pewno będą ładne.

Joanna Talarczyk

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się