USA
Fot. Andrzej HULIMKA / Forum

Nasi w Białym Domu

Wtorkowa wizyta w Białym Domu prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Donalda Tuska jest ważnym wydarzeniem, bo pokazuje, że Waszyngton nie zapomina o swym najwierniejszym sojuszniku. To tym milsze, iż wizyta przypada dokładnie w 25. rocznicę wstąpienia Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Ale niezależnie od tego, jak serdeczna atmosfera będzie panować w Gabinecie Owalnym, nie zmniejszy ona podskórnego lęku, że już niedługo Stany Zjednoczone zaczną wycofywać się z Europy. To zaś oznaczałoby dla Polski zapowiedź jeszcze większych zagrożeń niż obecne. Zwłaszcza jeśli wojna na Ukrainie potoczy się po myśli Kremla.

Każdy bowiem rosyjski sukces militarny to budowanie w Moskwie wiary, że nadarzyła się historyczna, być może ostatnia okazja na przeprowadzenie rekonkwisty. Ta nie może zakończyć się na Ukrainie. Nie przypadkiem Władimir Putin, podczas wywiadu udzielonego Tuckerowi Carlsonowi, tyle razy powtórzył słowo „Polska”. Tyrani cierpiący na potrzebę wypełniania historycznych misji mają to do siebie, że patrzą na świat przez pryzmat przeszłości, do której lubią wracać. Skoro więc trwałe podporządkowanie ziem ukraińskich Rosji było możliwe jedynie wówczas, gdy Polska stawała się wasalem Kremla (zarówno w pierwszej połowie XVIII w., jak i po 1945 r.), to nadmiernym optymizmem byłoby założenie, iż Putin tego nie wie i nie rozumie.

Dlatego wspólna wizyta Andrzej Dudy i Donalda Tuska w Waszyngtonie ma duże znaczenie, choć przy odrobinie złośliwości można ją postrzegać jako wezwanie na dywanik dwóch skłóconych uczniów przez dyrektora szkoły. Doniesienia „Dziennika Gazety Prawnej”, że jej pomysłodawcą był ambasador Mark Brzezinski, chyba ten wątek potwierdzają. Ale nawet to, poza kwestiami godnościowymi, jest w swej wymowie pozytywne. Oznacza, że administracji Bidena zależy na stabilności wewnętrznej III RP i że chce o nią dbać.

Poza tym Polska ma obecnie wszelkie prawa ku temu, żeby móc się tytułować najbardziej „drogocennym” sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Chronienie nas okazuje się bowiem coraz bardziej dochodową inwestycją.

Zaglądając do danych opublikowanych przez Departament Stanu za ostatni rok fiskalny (liczy się go w USA od 1 października 2022 do 30 września 2023 r.), można się dowiedzieć, że polskie zamówienia na broń od amerykańskich koncernów opiewają na kwotę 31 mld dolarów. Żaden inny sojusznik Stanów Zjednoczonych nie zaplanował droższych zakupów. Dodajmy jeszcze reaktory jądrowe AP1000, które koncern Westinghouse dostarczy dla pierwszej polskiej elektrowni jądrowej i Zakład Integracji i Testowania Półprzewodników Intela w Miękini pod Wrocławiem. W przypadku tego ostatniego polski rząd zagwarantował amerykańskiemu koncernowi w kontrakcie 6 mld złotych pomocy publicznej. Poza tym biznesmeni z Ameryki dostrzegli, że warto lokować kapitał w kraju nad Wisłą. Jeśli idzie o wartość nowych inwestycji, już nie dają się nikomu wyprzedzić. Wedle raportu SGH oraz Amerykańskiej Izby Handlowej w Polsce – firmy z USA zainwestowały w III RP łącznie ponad 26 mld dolarów i znalazły się już na drugim miejscu, po niemieckich.

Zatem nawet jeśli w listopadowych wyborach prezydenckich zwycięży Donald Trump, to z racji jego merkantylnego podejścia do relacji z innymi państwami Warszawa teoretycznie powinna spać spokojnie. Tym bardziej że w 2023 r. Polska stała się tym państwem NATO, które na obronność wydało największy procent swego PKB, 3,9 proc., prześcigając nawet drugie w tym rankingu Stany Zjednoczone (3,49 proc.).

Jednak podskórny lęk, że Ameryka zostawi Europę samą sobie, w tym także tak oddaną jej Polskę, nie jest irracjonalną fobią.

Przez ostatnie ćwierć wieku Stany Zjednoczone straciły sporo atutów, czyniących je jedynym supermocarstwem, zdolnym wraz z sojusznikami z NATO egzekwować przestrzeganie międzynarodowego ładu. Era globalizacji, przynosząca olbrzymie dochody amerykańskiej gospodarce, zaowocowała przenoszeniem produkcji przemysłowej i najnowocześniejszych inwestycji przez Zachód do Chin. W efekcie Ameryka promowała globalizację, lecz to Państwo Środka stało się jej głównym beneficjentem, wyrastając na drugą gospodarkę świata i potęgę militarną zdolną rzucić wyzwanie USA.

Kolejnym kardynalnym błędem Waszyngtonu było przecenianie posiadanej mocy sprawczej. Im więcej czasu upływało od końca zimnej wojny, tym większa stawała się liczba rejonów globu, w których USA wikłały się w przewlekłe konflikty zbrojne. Wejście do Afganistanu czy Iraku okazywało się łatwe, po czym nie dawało się już wycofać z obawy przed wizerunkową klęską. Ameryka posiadała aż nadto zasobów na toczenie przez dwie dekady lokalnych wojen w różnych punktach globu. Ale długoterminowo odnotowywała jedynie straty. Ich istotność potęgował fakt, że w tym czasie bogaciły się Chiny. Robiły to kosztem amerykańskiego społeczeństwa, którego dobrobyt i stabilne funkcjonowanie od drugiej połowy XIX w. budował przemysł. Gdy wszystko, co było w nim najcenniejsze, wędrowało za Wielki Mur, stopniowo kruszył się jeden z fundamentów Stanów Zjednoczonych.

Efekty dwóch kardynalnych błędów widzimy dzisiaj w postaci pogłębiającego się kryzysu politycznego, czyniącego z demokratów i republikanów zupełnie obce sobie światy, co dodatkowo potęguje kulturowa wojna toczona przez środowiska ekstremalnie postępowe jednej partii z ultrakonserwatystami z drugiej.

Jednocześnie wyborcy w USA są zmęczeni tym, że ich państwo brało na siebie rolę „żandarma świata”, i oczekują przede wszystkim zadbania o nich, a nie o sojuszników. Stąd republikanie pod wodzą Trumpa, blokując nową transzę pomocy dla Ukrainy, zręcznie demonstrują, że to Ameryka, a nie zagranica jest dla nich na pierwszym miejscu.

Na wszystkie powyższe zmiany zachodzące w Stanach Zjednoczonych wpływ Polski jest zerowy. Co gorsza, III RP nie dorobiła się w Waszyngtonie nawet namiastki własnego lobby. Ile ono w praktyce znaczy, najlepiej widać na przykładzie Izraela. Prezydent Biden może serdecznie nie cierpieć Beniamina Netanjahu i w prywatnych rozmowach określać izraelskiego premiera dźwięcznym słowem „asshole” (przynajmniej wedle doniesień NBC News), ale państwo żydowskie zawsze może liczyć na militarne wsparcie USA, niezależnie od tego, jak brutalnie pacyfikuje Strefę Gazy. Jeśli prezydentem zostanie Donald Trump, to się nie zmieni.

W przypadku III RP jest rzeczą paradoksalną, że polskie lobby w Waszyngtonie posiadało nieporównywalnie większe niż obecnie wpływy – 110 lat temu, za czasów Ignacego Paderewskiego. Choć przecież wówczas Rzeczpospolita była w Europie jedynie wspomnieniem. Tak samo było w czasach II RP oraz zimnej wojny. Wystarczy wymienić choćby Zbigniewa Brzezińskiego, doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego prezydenta Cartera, ojca obecnego ambasadora USA w Warszawie. Właściwie można odnieść wrażenie, że po raz ostatni Polacy tak mało liczyli się za Atlantykiem w czasach, gdy Tadeusz Kościuszko uczęszczał do Szkoły Rycerskiej w Warszawie.

I tu jest pies pogrzebany. Im bardziej realne staje się dla III RP zagrożenie ze strony Rosji, tym większe są czynione wydatki, które sprawiają, że dla USA dawanie gwarancji bezpieczeństwa Polsce okazuje się zyskowniejsze. Z ich wysokością docieramy powoli do punktu, w którym budżet państwa więcej już nie udźwignie.

Jednocześnie zupełnie zaniedbywano kwestię budowania polskiego lobby w USA, jakby politykom o polskich korzeniach, podobnie jak ludziom ze świata kultury i nauki oraz biznesmenom, nie chciało się upominać o interesy ojczyzny ich przodków. Wymagałoby to wytężonej pracy placówek dyplomatycznych, a także budowania „miękkich” wpływów za pośrednictwem wspólnych fundacji i programów rządowych. Kosztowałoby to promil tego, co wydaje się już na zbrojenia.

Polska się wzbogaciła, stać ją na oferowanie USA zyskownych interesów, ale jednocześnie zapominano, że w Ameryce mieszka ok. 10 mln osób pochodzenia polskiego. To tamtejszy wyborca, któremu stary kraj dziś może sporo zaoferować. A bez niego przywiązywanie Waszyngtonu do Europy Środkowej jedynie finansowymi profitami może być nie do końca skuteczne.

Zwłaszcza że kilka najbliższych lat zapowiada się na przełomowe. Z jednej strony częste ostatnio zapowiedzi śmierci USA – jako światowego mocarstwa – mogą szybko okazać się przedwczesne. Dość spojrzeć, w jak fenomenalnym tempie rosną za Atlantykiem inwestycje w najnowocześniejsze gałęzie gospodarki i jak równocześnie spadł napływ zagranicznego kapitału do Chin. Zwrot Waszyngtonu w stronę decouplingu się dokonał i zaczyna przynosić pierwsze, bardzo obiecujące owoce. Przemysł wraca do Ameryki i to w iście „amerykańskim” stylu. Jednak z drugiej strony przed końcem obecnej dekady Stanom Zjednoczonym grozi otwarty konflikt z Państwem Środka. Bo gdy USA zaczną odzyskiwać siły, Pekin może uznać, że jeśli nie zdobędzie Tajwanu teraz, to lepszej okazji już nie będzie.

Tymczasem dla Polski rzeczą kluczową pozostaje utrzymanie takiego zaangażowania Amerykanów w Europie Środkowej, by jakiekolwiek działania zbrojne Rosji w tym regionie były w odczuciu Kremla zbyt ryzykowne. Choć Związek Radziecki już nie istnieje, to Władimir Putin pozostaje wiernym spadkobiercą jego spuścizny. Co to oznacza w praktyce, znakomicie ujął George F. Kennan w swym Długim telegramie. Jak zauważał, Sowieci nie podejmują niepotrzebnego z ich punktów widzenia ryzyka. Są oni „niewrażliwi na logikę rozumu i niezwykle wrażliwi na logikę siły”.

Jedynie widok siły skłania Moskwę do kompromisowych zachowań. Niestety, nawet przy utrzymaniu przez III RP tak olbrzymich wydatków na zbrojenia polska armia nie będzie dość potężna, żeby tworzyć odpowiednio odstraszający „widok siły”. Zważywszy na stopień rozkładu armii niemieckiej i niedoinwestowania francuskiej, również połączone wojska sojusznicze krajów europejskich mogą nie tworzyć odpowiednio przekonującego dla Kremla „widoku”. Ani zapowiedzi utworzenia wspólnych, unijnych sił zbrojnych, ani wojowniczość, którą nagle zaczął epatować prezydent Macron, tego nie zmienią. Bojowe opowieści nie zastąpią realnie posiadanych, zdolnych do walki samolotów, czołgów, rakiet, artylerii, dronów etc.

Dziś Kreml odczuwa respekt jedynie wobec Stanów Zjednoczonych i w najbliższej przyszłości to się nie zmieni. Dlatego wszystko, co służy mocniejszemu przywiązaniu USA do naszego regionu Europy, jest dobre dla strategicznych interesów Polski.

Andrzej Krajewski

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się