Czym jest dziś poezja?
Poezja okazuje się być tworem coraz trudniejszym do jednoznacznego zdefiniowania. Czy mogą nią być na przykład hasła na plakatach? A graffiti? Gdzie znaleźć między tymi nowymi i starymi formami punkt wspólny?
Co to właściwie jest poezja? Słownik Języka Polskiego definiuje ją jako „ogół utworów literackich pisanych wierszem”, i dla 99% twórczości określanej tym mianem owa definicja jest zapewne odpowiednia. Ale mamy na przykład taką „Garstkę piasku” Cypriana Kamila Norwida, poemat prozą – ha, czyli jest więc gatunek liryki (i to oczywiście powstały w romantyzmie), który odrzuca podział na wersy! Czyż więc wszystko już wolno? To znaczyłoby przecież, że obowiązujący podział gatunkowy jest niewystarczający, bo da się go łatwo zakwestionować. A stąd już blisko do refleksji, że w ogóle po co nam w literaturze jakiekolwiek formy?
W odpowiedzi na to pytanie pokusiłabym się o stwierdzenie, że anarchia ma sens tak długo, jak istnieją zasady, które mogłaby odrzucić. Bunt przeciw konwenansom traci swoją iskrę, kiedy konwenanse tak naprawdę nie istnieją – a w sztuce widać to moim zdaniem szczególnie wyraźnie, bo naprawdę wszystko zostało już powiedziane. Pisuar na wystawie był szczytem prowokacji ponad sto lat temu. Od tamtego czasu rozprawiliśmy się już chyba z każdym tabu: była nagość, krew i fekalia, była dewastacja świętych symboli przeróżnych religii, było samookaleczanie się oraz pozwolenie publiczności się okaleczyć (np. performance Mariny Abramowić). Nie znalazłam żadnych informacji na temat stricte artystycznego performance’u obejmującego śmierć człowieka na oczach widowni, ale w niektórych opracowaniach spotkałam się z opinią, że akty takie jak samospalenie, strzelanina czy samobójstwo streamowane na żywo też są pewnego rodzaju performance’ami. Zaczyna brakować nam granic do przekraczania, coraz trudniej jest wywołać szok. A to przecież sztuka zawsze służyła jako wyraz transgresji, to artyści wyznaczali nowe nurty na długo zanim zabrali się do tego politycy, a kolejni artyści ością w gardle tym nurtom stawali. Postmodernizm próbuje od nowa wynaleźć koło, tylko najlepiej, jakby było takie trochę trójkątne i na dętce miało wypisane wyzwiska. Pisałam o tym zresztą w artykule o współczesnym teatrze.
Zbuntowana poetyka
Odrzucenie norm miało być w swoim założeniu uwalniające – to rozwinięcie skrzydeł nieskrępowanych czterema ścianami metrum i rymu, zachwyt przestworzem, przez który można polecieć dokądkolwiek, bo z każdej strony jest tak samo pięknie i tak samo pusto. I owszem, jest to pewien rodzaj artystycznej wolności, ale w tym bezkresie bardzo łatwo zgubić jakikolwiek punkt odniesienia, a tak z kolei trudno jest nawigować, dokąd się w ogóle zmierza. Granica pomiędzy geniuszem a grafomanią jest niezwykle cienka i często trudno ją jednoznacznie wytyczyć. Z jakiegoś powodu ogółowi ludzkości poprzez historię bardziej podobały się wiersze rymowane – ale nie rymy „częstochowskie”, czyli za bardzo lub zbyt mało dokładne. Do tego dochodzi rytm, jeszcze chyba ważniejszy, bo dobrze zrytmizowany biały wiersz czyta się lepiej niż kulejącą w tym zakresie rymowankę. I nie chodzi tu jedynie o liczbę czy przemienna długość sylab, ale również akcent, zestawianie ze sobą słów, które gładko się czyta, różna lub ta sama długość wersów itp.
Poetyka dwoi się i troi, żeby zdefiniować, dlaczego jeden tekst czyta się lepiej, a drugi gorzej. Jest to bezsprzecznie bardzo pomocne, zwłaszcza na początku pisarskiej przygody, jednak w pewnym momencie samo podążanie za instrukcją nie wystarcza. Człowiek nie nauczy się pływać tylko z książek. Zmysł poetycki jest zmysłem, tak jak i wyczucie na kolor czy poczucie rytmu. To jednocześnie talent i umiejętność, w której pisarz staje się coraz lepszy w miarę jak coraz więcej czyta i coraz więcej tworzy. Niektóre zbitki sylab po prostu do siebie pasują, pewne zestawienia słów brzmią mistrzowsko i nie da się tego wyjaśnić. To moim zdaniem jest geniusz – kiedy sztuka mnie porusza, kiedy przemawia do mnie na głębokim poziomie, i nie umiem powiedzieć, dlaczego.
Dobra sztuka współczesna plasuje się według mnie gdzieś pomiędzy bezforemnością i formą, we wspólnym punkcie zaczepienia tych dwóch przeciwnych wektorów, które ciągną ją każdy w swoim kierunku. Nastrojona struna jest zawsze w napięciu. Kunszt polega na wyczuciu, na ile ją naciągnąć, a o ile spuścić.
Słowa na ulicach
Graffiti
Smarowanie haseł na cudzych ścianach wciąż jest dość kontrowersyjną dziedziną sztuki. Bloki na moim osiedlu są odmalowywane mniej więcej co trzy miesiące, i co trzy miesiące jak z zegarkiem w ręku okoliczna młodzież przychodzi sprejować swoje poglądy na frontonach, skutkując najczęściej wielopoziomową walką pomiędzy lokalnymi neo-nazistami a antifą, którzy nawzajem zamalowują sobie hasła i symbole. Dużo jest też zawołań klubów piłkarskich, obelg pod adresem policji, życzeń urodzinowych dla Anety czy Basi, a ostatnio ktoś na rogu budynku zadeklarował nawet miłość swojej babci. Pośmiać się trochę można, ale w dłuższej perspektywie jest to dla mieszkańców dość męczące, nie mówiąc już o osobach, którzy muszą regularnie odmalowywać ściany, licząc się z tym, że za chwilę będą musieli zrobić to jeszcze raz.
Oczywiście nikt nie kontestuje, że istnieje coś takiego, jak sztuka uliczna – wiele miast zamawia u artystów murale na całe ściany, nikomu by też chyba nie przyszło do głowy zamalowywać dzieł Banksy’ego. Nawet nielegalne graffiti ma szansę się obronić, jeśli jest wystarczająco ładne.
Ostatnimi czasy chodzę sobie po mieście i robię zdjęcia napisom, które artystyczne w swej aparycji specjalne nie są; niosą ze sobą jednak jakiś przekaz, przyciągają wzrok, wyłamują się z trendu wysprejowanych ordynarnych rysunków lub haseł Legii Warszawa. Czy to sztuka? Trudno powiedzieć! Ale gdzieś zahacza o duszę. Facebookowy/Instagramowy profil CynicznyRomantyzm od lat wrzuca sporo takich zdjęć, często łącząc je z cytatami z literatury, i wydaje mi się, że jest tu jakaś poetyckość – a przynajmniej z pewnością jest przekaz. Wandalizm, ale taki z pomyślunkiem.
Loesje
Minimalistyczne czarne slogany na białym tle w Warszawie można znaleźć na każdym kroku. Czasem wiszą na płotach obok plakatów koncertowych, czasem można wziąć sobie je w formie naklejek z koszyczka przy kasie w jakiejś knajpie, czasem to murale, kartki z kalendarza lub nadruk na czyjejś torbie. Kiedy pracowałam w kawiarni, jedna z klientek, od której przyszłam zabrać pusty kubek, wycinała je w formie takich malutkich karteczek i wrzucała do koszyczka. Zaoferowała, że mogę sobie jedną wylosować; trafił mi się tekst „Zrób komuś dzień dobry”. Trzymałam ją za obudową telefonu przez następny rok.
„Loesje” zaczęły się od młodej Holenderki imieniem właśnie Loesje, która pewnego listopadowego popołudnia w 1983 r. rozmawiała ze znajomymi o ówczesnej, na wskroś pesymistycznej sytuacji międzynarodowej. Dyskusja przerodziła się w burzę mózgów, podczas której powstały pierwsze plakaty z krótkimi, błyskotliwymi hasłami dotyczącymi trapiących świat problemów. Następnego dnia rozwiesili je w rodzinnym mieście, później w innych holenderskich i belgijskich miastach, a po upadku Żelaznej Kurtyny także m.in. w państwach byłego Bloku Wschodniego – w 1990 r. także w Polsce. Obecnie jest to organizacja pozarządowa, której działania obracają się głównie wokół popularyzowania kreatywności, prowadzenia warsztatów pisarskich oraz zachęcania do „zmieniania świata słowem”. Loesjowe hasła każdy może dowolnie pobierać, udostępniać i tworzyć nowe, z zastrzeżeniem, że musi to być działanie całkowicie niekomercyjne.
Loesje jako inicjatywa to ciekawe połączenie kreatywności oraz miłości do języka z duchem społecznego uczestnictwa, otwartości na różnorodność poglądów i zachęty do dyskusji. Teksty mają za zadanie pobudzić do myślenia, zabawić się słowem oraz trochę przekornie pokazać jakąś kwestię od innej strony, tak, żeby gdzieś to z człowiekiem zostało. Nie wszystkie są jednoznacznie trafne, niektóre wypadają trochę płytko lub w przekombinowany sposób, ale wiele rzeczywiście zapada w pamięć. Jako ktoś, kto nie potrafi wypowiedzieć się w mniej niż trzech akapitach, naprawdę podziwiam to, jak niektóre z tych haseł potrafią ująć istotę rzeczy w zaledwie jednym czy dwóch słowach.
Poezja wyczerniona
„Poezja wyczerniona” (blackout poetry) to rodzaj sztuki transformatywnej, polegającej na stworzeniu nowego przekazu posługując się cudzymi słowami. W najprostszy sposób jest to po prostu układanie tekstu ze słów na stronie w książce, zamazując resztę. Nie jest to do końca poezja uliczna, ale chciałam uwzględnić także ją, głównie z tego powodu, że – tak jak w powyższych przypadkach – trudno jednoznacznie stwierdzić, czy jest to w ogóle poezja. Niektóre z takich wyczernionych dzieł są zrobione w sposób bardzo artystyczny, z wybranymi słowami układającymi się w rysunek lub ornament, inne to po prostu zabazgrana kartka.
Rymów ze świecą tu szukać, wersy zależą od ułożenia słów na kartce przez uprzedniego autora, i czasami dzieła te przypominają bardziej grafiki czy plakaty niż utwory literackie. Granica międzygatunkowa wydaje się być zatarta maksymalnie – do tego stopnia, że trudno powiedzieć, czy jest to tekst, czy już bardziej obraz.
Idzie nowe?
A więc czym jest ta nowoczesna literatura? Odruchowo nazwałabym ją liryką – no bo przecież nie epiką, i zdecydowanie nie dramatem – ale definicja poezji nie zawsze do nich pasuje. Najprościej jest z Loesjami, ponieważ w dużej części tych tekstów podział na wersy ma znaczenie, służąc dobitniejszemu podkreśleniu tezy; czasem aż przypomina mi to tzw. „poezję wizualną” czy „graficzną” (visual poetry), czyli wiersze, w których przekazem jest nie tylko sam tekst, ale to, jak są sformatowane graficznie. Żeby przekazać ich wydźwięk w pełni, nie da się ich wyłącznie wyrecytować – trzeba je zobaczyć.
Wiersz Layli Long Soldier „Obligations 2” przypomina mi takie strzałkowe quizy, które znałam z dziecięcych magazynów: zaczynając z tego samego punktu, poruszamy się po pytaniach (tu: frazach) wybierając jedną z kilku odpowiedzi i idąc do następnego, wskazanego strzałką. Wiersz można więc czytać na różne sposoby.
Z polskiej literatury świetnym przykładem jest wiersz „Runą” Zbigniewa Turka, napisany w 1939 r. w znajdującym się pod radziecką okupacją Lwowie. Liryk przeszedł przez cenzurę i wydrukowano w komunistycznym „Czerwonym Sztandarze” – nikt nie pomyślał, żeby przeczytać wersy z obu kolumn również od lewej do prawej, a nie tylko z góry do dołu.
Współczesna poezja bawi się wspaniale, synkretyzując gatunki, a językoznawcy gonią za nią w popłochu, próbując te nowości nazwać i zaklasyfikować. Kto wie, może w niedalekiej przyszłości czeka nas rewizja definicji gatunkowej poezji? Język to w końcu twór żywy. Jedno jest pewne – gdy tylko to się stanie, przyjdą nowi buntownicy, którzy powezmą sobie za cel wyłamanie się i z tych zasad.
Joanna Talarczyk