Technokracja

Technokraci nie zastąpią polityków

Technokracja opiera się na ekspertach, a eksperci, choć są niezbędni, z reguły mają ograniczony ogląd spraw. Brak osób z szeroką wiedzą w wielu dziedzinach jest przejawem braku zdrowego rozsądku – a brak zdrowego rozsądku spowodował kolejną katastrofę, która zakończy się transformacją sposobu działania rządu.

W mojej ostatniej książce The Storm Before the Calm przewidziałem, że w latach 20. XXI wieku Stany Zjednoczone doświadczą wielkiego kryzysu społecznego. Jak wiadomo, przepowiednia ta się spełniła. Przewidywałem również, że Ameryka zmierzy się z czwartym kryzysem instytucjonalnym. Poprzednie trzy były następstwem wojen egzystencjalnych i doprowadziły do transformacji instytucji rządzących.

Pierwsza miała miejsce po wojnie o niepodległość, która zniosła brytyjskie rządy imperialne i wprowadziła unię stanów oraz republikański ustrój rządowy. Druga nastąpiła około 80 lat później, po wojnie secesyjnej, która ustanowiła nad stanami prymat rządu federalnego. Osiemdziesiąt lat po niej II wojna światowa rozszerzyła władzę rządu federalnego nad społeczeństwem amerykańskim i wprowadziła rząd technokratyczny, czyli rząd ekspertów.

Od II wojny światowej minęło około 80 lat, a charakter nowego kryzysu instytucjonalnego zaczyna się klarować. Zaczęło się od ujawnienia przez pandemię COVID-19 rażącej nieskuteczności federalnej technokracji w narzucaniu rozwiązań na tak rozległym i zróżnicowanym obszarze, jakim są Stany Zjednoczone. 

Eksperci są nieodzowni w kwestiach zarządzania, lecz nie są wystarczający. Podstawową wadą rządu opartego na ekspertach jest to, że specjaliści jednej dziedziny mogą być niewrażliwi na problemy stwarzane przez proponowane przez nich rozwiązania lub być w ogóle ich nieświadomi. Instytucje medyczne zrobiły wszystko, co mogły zrobić w zaistniałych okolicznościach, ale ich działania zakłóciły produkcję i dystrybucję dóbr oraz sprawiły, że ludzie musieli żyć w izolacji. Zarządzanie jest sztuką dostrzegania szerszego kontekstu. Lekarze na ogół widzą tylko własną dziedzinę. Rząd federalny podążał za wiedzą specjalistyczną w jednym obszarze, nie tworząc systemów konkurencyjnych ekspertyz, w związku z czym często nie dostrzegał zróżnicowania okoliczności. Taka sytuacja nie powinna się zdarzyć.

Obecnie rozgrywa się innego rodzaju ważna zmiana instytucjonalna – kryzys szkolnictwa wyższego. Od kiedy Thomas Jefferson zażądał, aby wszystkie nowe stany przyjęte do republiki finansowały uniwersytety, uczelnie stanowią centralny punkt moralnego funkcjonowania Stanów Zjednoczonych. Jefferson uważał, że szkolnictwo wyższe ma zasadnicze znaczenie dla rozwoju wiedzy specjalistycznej i tworzenia wykształconej elity uzbrojonej w niezbędną dla rządu wiedzę z wielu różnych dziedzin. Z czasem uczelnie wyższe, zwłaszcza te elitarne, zaczęły wykluczać potencjalnych studentów i nauczycieli nienależących do socjety. To skutkowało postępującym tłumieniem wartości uznawanych przez tę socjetę za obraźliwe.

Ustawa o weteranach (G.I. Bill) zakłóciła ten system, pozwalając na przyjmowanie żołnierzy na uniwersytety niezależnie od pochodzenia. Wielu z nich posiadało już pewną techniczną wiedzę dzięki służbie wojskowej. Zbyt dobrze znali też życie, by bez zastrzeżeń wierzyć w niezachwiane przekonania swych profesorów. Ta zmiana pomogła stworzyć niezwykle liczną klasę zawodową o bardzo wąskich specjalizacjach. Pojęcie wiedzy specjalistycznej stało się pożywką dla powstających reguł rządzenia. Przyjęły one różnorodność jako zasadę, ale jej zwolennicy nie zawsze zdawali sobie sprawę z istnienia ludzi wykluczonych przez akceptowaną definicję różnorodności. Nie wspominając już o tym, by ktoś się tym przejmował. Szkolnictwo wyższe było więc osią zmian dla elity. Ze swej natury rozwija ono kulturowe idiosynkrazje, które nakładają się na jego funkcję, jednocześnie pozostając fundamentem struktury instytucjonalnej. 

Obecnie szkoły wyższe znów zyskały dziwną dynamikę, ale też rozwinęły się w kierunku głęboko powiązanym z systemem federalnym. Problem polega na tym, że studenci muszą zaciągać niebotyczne pożyczki, aby opłacić niebotyczne koszty nauki w szkołach wyższych. Ze względu na federalny program kredytowy wiążący dostępne kredyty z kosztami edukacji uniwersytety nie miały wielkiej motywacji do kontrolowania cen. Ceny mogły wzrastać, ponieważ wartość dostępnych kredytów rosła razem z nimi.

W czasie, gdy pisałem The Storm Before the Calm, krajowy dług studencki wynosił około 1,34 biliona dolarów. Była to mniej więcej taka sama kwota, jaką przed 2008 rokiem osoby ze słabszą zdolnością kredytową pożyczyły na zakup domów. Oznacza to, że masowe zaprzestanie spłacania kredytów studenckich spowodowałoby problemy co najmniej na miarę kryzysu wywołanego kredytami hipotecznymi o podwyższonym ryzyku. Z powodów politycznych kontrola rządowa była stosowana ostrożnie, aby nie wzburzyć klasy niespełniających wymagań kredytobiorców ani kredytodawców czerpiących przed krachem znaczne zyski z pożyczek. Rząd chciał być możliwie jak najbardziej inkluzyjny; nie mógł ryzykować odebrania możliwości zaciągania pożyczek klasie „niezdolnej kredytowo”, a jednocześnie chciał wykorzystać duże okręgi wyborcze z ważnymi uniwersytetami. Dług nagromadzony przez studentów urósł do oszałamiających rozmiarów, lecz uniwersytety nie zaprzestały podnoszenia cen – jeszcze bardziej zwiększając zadłużenie – w nadziei, że uda im się wykorzystywać tę dojną krowę tak długo, jak to tylko możliwe. Niedawno podjęta decyzja o uwolnieniu studentów od długu jest więc najmniejszym problemem. Problemem jest fakt, że rząd w ogóle dopuścił do zaistnienia obecnej sytuacji.

Uniwersytet Stanu Ohio pobiera 23 000 dolarów rocznie od mieszkańców stanu, w tym za pokój i wyżywienie. Uniwersytet Harvarda pobiera prawie 100 000 dolarów rocznie. Ceny te (które nie obejmują pomocy finansowej poza pożyczkami) osiągnęły powyższy poziom na krzywej wzrostu w 2019 roku – krzywej istniejącej dzięki rządowi działającemu jako dostawca kredytów o najwyższym ryzyku. Choć prawdopodobieństwo spłaty było w najlepszym razie wątpliwe, proceder trwał w najlepsze.

Dlaczego w ogóle opłaty za szkolnictwo wyższe są tak wysokie? Przede wszystkim – uczelnie mają okazałe kampusy pełne takich udogodnień, jak korty tenisowe czy inne funkcjonalności oderwane od edukacji. Kiedy wiele lat temu uczyłem się w City College of New York, uczelnia była wyposażona tylko w niezbędne elementy, za to miała wspaniałych profesorów. Potem podjąłem studia magisterskie na Uniwersytecie Cornella. Kochałem to miejsce i nadal uwielbiam tam wracać. Kampus jest piękny, a spoglądanie na jeziora Finger Lakes i słuchanie kurantów to wielka przyjemność. Ale faktem jest, że ziemia, na której znajduje się ten uniwersytet, oraz jego budynki są warte fortunę, a przyjemność, jaką z tego czerpałem, nie miała nic wspólnego z faktem, że szkole potrzebni są tylko profesorowie, reszta zaś to marketing mający skłonić studentów do wydawania pożyczonych pieniędzy w tym, a nie innym miejscu. Uniwersytet Columbia znajduje się na Manhattanie, który jest jednym z najdroższych rynków nieruchomości na świecie. Gdyby uczelnia sprzedała swoje obiekty i przeniosła działalność na przykład do Queens, a pieniądze umieściła w funduszu powierniczym, mogłaby drastycznie obniżyć koszty czesnego.

Szkolnictwo wyższe stało się centralnym elementem kryzysu społecznego związanego z wymaganiem przestrzegania wartości zamiast zachęcania do ich dyskutowania. Ale to temat na inny artykuł. Kryzys kredytów studenckich jest rezultatem wymknięcia się dużej instytucji spod kontroli przy cichym przyzwoleniu rządu. Jego podstawy są częściowo polityczne, jako że kredytobiorcy mają rodziców, a rodzice – prawo wyborcze. Jednak istnieje jeszcze głębsza przyczyna. Eksperci zarządzający systemem kredytów studenckich skupili się na korzyściach z edukacji, nie analizując kosztów. Okręgiem wyborczym tych, którym powierzono nakreślenie mapy rozwoju gospodarki, były banki. A banki oczywiście uwielbiają pożyczki.

Technokracja opiera się na ekspertach, a eksperci, choć są niezbędni, z reguły mają ograniczony ogląd spraw. Brak osób z szeroką wiedzą w wielu dziedzinach jest przejawem braku zdrowego rozsądku – a brak zdrowego rozsądku spowodował kolejną katastrofę, która zakończy się transformacją sposobu działania rządu.

Należy zauważyć, że zmiany systemowe wymagały w przeszłości toczenia wielkich wojen. Wszystkie były egzystencjalne w tym sensie, że ich stawką była republika. Wojna na Ukrainie nie wiąże się z taką stawką dla Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie zaledwie trzy wcześniejsze zmiany instytucjonalne nie dostarczają wystarczającej liczby przykładów, aby stwierdzić, że zmiany wymagają wojny. Możliwe jednak, że paskudny konflikt czai się na horyzoncie.

Tekst ukazał się w nr 45 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].

Zdjęcie autora: George FRIEDMAN

George FRIEDMAN

Założyciel i szef wpływowego ośrodka analitycznego Stratfor. Politolog, absolwent City College of New York, doktorat uzyskał na Cornell University. Jeden z najwybitniejszych ekspertów zajmujących się geopolityką i współczesną doktryną wojenną.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się