Traktaty unijne

Dyskretna centralizacja Unii

Dyskretnie, po cichutku, lecz konsekwentnie, krok po kroku postępuje totalna przebudowa Unii Europejskiej. Traktaty unijne i ich zmiana to głównie zmiana sposobu podejmowania decyzji z jednomyślnego na większościowy i przekazanie kompetencji do brukselskiej w praktycznie wszystkich strategicznych dziedzinach.

Problem rozstrzygania sporów w państwach demokratycznych oraz w związkach państw opartych na uczciwych zasadach nie jest prosty. Odłóżmy na bok sprawy wewnątrzpaństwowe – mamy tam do czynienia z milionami obywateli i demokracją przedstawicielską, nikt nie będzie promował liberum veto w starym stylu, gdzie jeden poseł mógł zerwać cały sejm. Inaczej jest w przypadku państw. Mamy tu (w UE) około 30 uczestników, każdy ma swoją tożsamość i tradycje. Mają różną ludność – od Niemiec (84 mln) poprzez Polskę (#5, 36 mln) po Maltę (0.5 mln), a PKB w mld €: Niemcy 3870, Polska (#6) 657, Malta 17. To duże różnice i trudno, żeby Malta efektywnie znaczyła tyle samo co Niemcy. Umawialiśmy się jednak na (mniej więcej) równe traktowanie. 

Na jednym krańcu zakresu opcji mamy jednomyślność, czyli prawo veta. Interesy małych krajów są chronione przed wielkimi, ale jeden złośliwy kraj może wszystko zablokować, co z kolei narusza interesy innych krajów. Musimy też pamiętać, że jeżeli widzimy veto jako hamulec bezpieczeństwa dla nas, możemy też stać się jego ofiarą. Na drugim krańcu jest głosowanie większościowe, gdzie wielcy dominują, a mali nie mają nic do powiedzenia – jak by nie liczyć, według ludności, PKB czy jeszcze inaczej. To daje systematyczną redukcję znaczenia krajów mniejszych, ostatecznie do zera.

Gdyby wielcy mieli problemy z montowaniem koalicji dla swoich propozycji, zawsze potrafią mniej zainteresowane kraje zastraszyć lub podkupić. Nie rozumiem jednak, dlaczego ci wielcy by mieli zawsze wygrywać, zwłaszcza że nie zawsze ich pomysły są rozsądne.

Argumentem dla zniesienia veta jest to, że Unia centralnie zarządzana będzie sprawniejsza. Fakt, statek potrzebuje jednego sternika, ale kto określa cel naszego rejsu? Czy płyniemy wybraną przez nas trasą, na którą wykupiliśmy bilety, czy statek nasz został uprowadzony? Veto nie blokuje też wszystkich planów, możliwa jest koalicja chętnych, jak w przypadku euro.

Problem w tym, że Unia coraz mniej toleruje obszary swobody i własnych decyzji narodów. Na jej czele stoją ludzie przekonani o tym, że wszystko wiedzą, a inni to tylko szkodnicy. Lubią wszystkim zarządzać odgórnie, aż do najdrobniejszych szczegółów. Centrala zdefiniuje optymalną dietę, niezależną od klimatu i tradycji. Poda właściwe receptury pizzy i szwedzkich kiszonych śledzi, a ruskie pierogi i smalczyk znikną z menu. Chcemy przecież wszyscy być zdrowi. A przede wszystkim centrala zoptymalizuje nam sposób życia, minimalizując ślad węglowy. Może ograniczy liczbę dzieci i zredukuje długość życia – końcowe lata są przecież bezużyteczne. Ironia ta tylko niewiele odbiega od rzeczywistości.

Centralni planiści w swoich szklanych biurach bez społecznej kontry potrafią się rozpędzić. Wszystko to przypomina reformy sowieckiego rolnictwa za Trofima Łysenki lub chiński Wielki Skok. Równym krokiem dojdziemy szybciej, sceptyków i negacjonistów usuniemy, osiągniemy konsensus powyżej 90%. Jednak bez sceptycyzmu nie ma prawdziwej nauki, jest tylko wiara. 

Przyjrzyjmy się obszarom, z decydowania o których miałyby zrezygnować państwa narodowe. Jest ich wiele i są one ważne. Wspólna ma być polityka międzynarodowa.  Ale jaka? W sieci można znaleźć filmik, gdzie w ONZ (ten straszny) Trump ostrzega Niemców przed uzależnianiem się od rosyjskiego gazu, a niemieckie orły dyplomacji (Heiko Maas i koledzy) pokładają się ze śmiechu. Naprawdę chcemy oddać naszą politykę w ich ręce? I dla Niemiec i dla Rosji Polska jest krajem buforowym, którym można zahandlować. 

Dalej armia. Polska leży na wschodniej flance, czuje zagrożenie, buduje za duże pieniądze silną armię. Uwspólnotowienie oznacza – w prostych żołnierskich słowach, że za polskie pieniądze zostanie zbudowana armia dowodzona przez innych, realizująca cudze cele, może przeciwne do polskich. Na wschodniej flance celem będzie nie opór przeciw Rosji, lecz utrzymanie pokoju, niedrażnienie Rosji. Od słowa Bauer (chłop, pionek w szachach) w języku niemieckim istnieje słowo Bauernopfer: poświęcenie pionka w ramach większej strategii. Jesteśmy kandydatem na taką ofiarę. Widzimy, jak Niemcy traktują Ukrainę, choć przedstawiały się jako jej adwokat przy wejściu do UE i NATO. Czego oczekujemy od europejskiej armii? Chyba nikt sobie nie wyobraża europejskich hufców ruszających na wroga z okrzykiem bojowym na ustach w obronie wartości europejskich.

Wspólną walutą ma być obowiązkowo euro. Doświadczenia słabszych gospodarczo krajów po wprowadzeniu euro są delikatnie mówiąc wątpliwe. Nawet we Francji występują liczni (choć zepchnięci na margines) ekonomiści, którzy twierdzą, że wspólna waluta to utrata ważnego punktu suwerenności. Do tego Polska w ostatnich latach kupiła sporo złota. Przejęcie złota do wspólnego skarbca to zawsze atrakcja. Doświadczyli tego niegdyś Inkowie. Dziś niepotrzebny jest Pizarro, nie potrzeba nikogo udusić ani spalić, wystarczy jeden podpis.

Dalszym polem jest edukacja. Tu czekają wielkie zadania. Jak nowoczesny Europejczyk może śpiewać „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy, polski my naród, polski lud, królewski szczep piastowy”? Komu to potrzebne? No i przepraszam – „Tak nam dopomóż Bóg”? Oraz osławiony artykuł 7 – ułatwione ma być z pomocą TSUE stygmatyzowanie krnąbrnych krajów i nakładanie na nie sankcji. Ale dla euroentuzjastów to nie problem, przecież „uczciwi nie mają się czego bać”.

Jaka właściwie jest wizja tej nowej Europy? Przypomnijmy sobie, jak Claude Juncker odsłaniał w Trewirze pomnik Karola Marksa made in China. Na przykładzie Polski widzimy, jak serdecznie są traktowani pogrobowcy komunizmu, a jednocześnie jak tępieni są „polscy nacjonaliści”. Marks i Bismarck – abstrakcyjne idee i żelazna niemiecka hegemonia. W sojuszu z Rosją. Tu bym szukał źródeł przyszłości Unii. 

Prace nad zmianą traktatów prowadzi Guy Verhofstadt, znany nam z tego, że w 2017 po Marszu Niepodległości stwierdził, że przez Warszawę przemaszerowało 60 tysięcy neonazistów. Obliczał przy tym odległość z Warszawy do Auschwitz. Choć zdecydowanie ciekawsza byłaby odległość jego brukselskiego biura od siedziby Waffen SS – walońskich i flamandzkich. Po tym, jak w Hiszpanii socjalistyczny rząd Sancheza po masowych demonstracjach uratował się paktując z katalońskimi separatystami, zauważył tylko zwycięstwo nad populistami i szansę na wspólną walkę Warszawy i Madrytu o postęp i Europę. Dyplomatycznie to ujmując, jego sposób myślenia jest dość schematyczny. Do jego zespołu należy też niemiecki poseł Zielonych Daniel Freund, który całymi dniami wysyła tweety przeciwko Orbanowi i Kaczyńskiemu pod hasłem „żadnych pieniędzy dla autokratów”. Wsławił się tym, że gdy po rosyjskiej inwazji Ursula von der Leyen (chyba szczerze) po rozmowach z prezydentem Dudą i premierem Morawieckim była gotowa zakopać topór wojenny i zająć się sprawami ważnymi, on zagroził akcją w europarlamencie w celu usunięcia jej ze stanowiska. Udało mu się powstrzymać rozejm, co wprawiło go w szczerą dumę. Zdrowy rozsądek przegrał z ideologią.

Mamy więc do czynienia z trudnymi partnerami. Jak się to jednak skończy? Ostatnie głosowanie w europarlamencie popchnęło projekt znowu do przodu, ale wynik był zaskakująco wyrównany. Jak dotąd, zachodnie media rządowe o tym milczą, ewentualnie powtarzają formułki o konieczności usprawnienia procesów w Unii. Co dziwne, również niewiele o tym mówią media niezależne. Mają przecież swobodę(?), a temat jest sensacyjny. Ciszy nie uda się jednak zachować w nieskończoność. Ciekawe, jak zareagują społeczeństwa, gdy się zorientują, co się dzieje. Do tego i tak wiele się dzieje. Wydawało się, że zachodnia scena polityczna jest spetryfikowane, zawsze będą wygrywać ci sami, najwyżej w różnych odcieniach.

W Holandii wybory wygrał antyislamski kandydat Geert Wilders. Możliwa jest koalicja blokująca jego rząd, już się tam organizują „obrońcy demokracji”. Ale sygnał jest mocny. Niemcy po wyroku Trybunału Konstytucyjnego mają problemy z budżetem. We Francji i Irlandii islamskie morderstwa i zamieszki. Mogą zwiększyć poparcie partii dotychczas wykluczonych z systemu. Przy czym nie wykluczałbym operacji pod fałszywą flagą. Na granicy rosyjsko-fińskiej najazd migrantów, wojna hybrydowa. Czy to tylko przypadkowe koincydencje? Ameryka wkrótce wkracza w rok wyborczy, musi się zająć sobą, może pojawia się okno okazji.

Nie możemy rozpatrywać spraw polskich i unijnych w izolacji. Zakładamy, że będziemy toczyć nasze spory, a unia ciągle będzie taka sama. Nie zapominajmy, że za chwilę również Polska może być inna, jeszcze nie wiemy, jaka. A Niemcy? Na jesieni są wybory w kilku wschodnich landach, prawdopodobnie mocno pójdzie do przodu AfD. Gdy powstanie pierwszy rząd z ich udziałem, przełamana zostanie bariera. A potem? Czekają nas ciekawe czasy.

Zdjęcie autora: Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Związany z miesięcznikiem i portalem "Wszystko co Najważniejsze" publikując głównie na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się