Weimar
Fot. Brendan McDermid / Reuters / Forum

Przemoc w polityce

Rok 1932, knajpa w Wedding, „czerwonej” dzielnicy Berlina. Knajpa dumnie nosi imię wielkiego Hohenzollerna – „Zum Ollen Fritz” (Pod Starym Fritzem), przy stołach siedzą głodni ludzie. Za żelazną kratą leży miska z końskim mięsem i kilkoma kiełbasami. Jest czterdzieści osób, ale tylko dwie mają coś na talerzu. Inni zerkają na mięso za kratą.

Weimar – od nędzy do nienawiści

Tą sceną rozpoczyna swoją opowieść amerykański dziennikarz Hubert Renfro Knickerbocker w książce The German Crisis, wydanej w roku 1932, a więc gdy autor jeszcze nie wiedział, czy wygra komunizm, czy nazizm. Przejechał samochodem całe Niemcy i znając język, mógł rozmawiać z „człowiekiem z ulicy”. To często mówi więcej niż wielka polityka i partyjne intrygi. Ważne było spotkanie z nędzą. Jak mówił Bertolt Brecht: „Najpierw żarcie, potem moralność”. 

Od końca I wojny światowej niemiecka gospodarka była w katastrofalnym stanie – inflacja i hiperinflacja, bezrobocie. Na ulicy rzesze inwalidów, mnóstwo kobiet bez mężczyzn, szukających jakichkolwiek zajęć, w tym tych mniej chwalebnych. Na to wszystko nakładały się reparacje, które się należały, bo zniszczone były Francja i Belgia, a nie Niemcy. Niemcy zostały uznane za winne wojny, a zwycięzcy wystawili soczysty rachunek. Bez totalnego załamania reparacje były nie do spłacenia (a przy totalnym załamaniu tym bardziej). Były wielokrotnie renegocjowane. W celu egzekucji zobowiązań w styczniu 1923 r. do Zagłębia Ruhry wkroczyły wojska francuskie i belgijskie. Było wśród nich wiele czarnoskórych żołnierzy z kolonii, dochodziło do mordów, rabunków i gwałtów.

Gdy sytuacja zaczęła się stabilizować, w 1929 r. uderzył wielki kryzys, znowu z masowym bezrobociem. W tym samym czasie w lepszych dzielnicach kwitły kabarety, o swobodzie obyczajów przebijającej Paryż, co znamy z filmu o tym tytule. A ci, którzy mieli gotówkę, wykupywali całe rzędy kamienic i paradowali w luksusowych limuzynach. Nic dziwnego, że budzili nienawiść.

Rosły rzesze wykluczonych, którzy gromadzili się na ciągle rosnących ekstremach. W wielu punktach panowała między nimi zgodność. Oto lista obiektów nienawiści nazistów:

Dla komunistów lista ta wyglądała tak:

Co nakręcało sytuację w Republice Weimarskiej? Przede wszystkim zaczęła się ona od krwawych rewolucji w stylu bolszewickim, które spotkały się z kontrą – zabójstwem Karla Liebknechta i Róży Luksemburg. 

Po wojnie nie tylko pełno było broni, ale również mężczyźni umieli się z nią obchodzić, mieli za sobą doświadczenie zagrożenia własnego życia i zabijania innych. Masakry z obu stron zapadały w pamięć, nie dawały się wybaczyć. Przez to nikt „nie zaczynał”, wszyscy się tylko mścili. To mijało z czasem, weterani dojrzewali. Ale mordy polityczne były jednak na porządku dziennym. Przejazdy ciężarówką z karabinami przez wrogą dzielnicę, napady na lokale partyjne, pobicia. Takiego natężenia przemocy na szczęście nie ma obecnie w Polsce i okolicy, choć w Niemczech zdarza się zmasakrować posła opozycji, a ponieważ jest ze „złej” strony, media o tym nie piszą. Są Antifa i Czarny Blok, nie wiem, jak obecnie aktywne. Co jest podobne, to media. Były niegdyś jedynie gazety, ale miewały kilka wydań na dzień, sensacje i emocje dawały sprzedaż. Na ulicy gazeciarze wołali do przechodniów: „Extrablatt!”. Gazety obsługiwały swoje bańki. Były gazety narodowe, monarchistyczne, liberalne, socjalistyczne, komunistyczne. Jak dzisiaj, bańki czytelników otrzymywały swoje informacje i komentarze. Były to inne czasy, ale jeżeli jest na to rynek, nakręcać emocje da się bez wielkiej techniki.

Na sytuację wpływano też z zewnątrz. Pierwsze rewolucje były inspirowane z Rosji Sowieckiej, mały rewanż za podwiezienie Lenina zaplombowanym wagonem ze Szwajcarii. Zarówno wtedy, jak i podczas późniejszych niepokojów (np. w 1923 r.) istotną przeszkodą był brak wspólnej granicy, czyli istnienie Polski. Gdy Hitler dochodził do władzy, mógł zostać powstrzymany przez sojusz komunistów z socjaldemokratami, ale Stalin wolał najpierw zniszczyć socjaldemokratów, a z nimi demokrację. Czy byłby to ratunek, nie jest takie pewne. Sowiecka agentura w Niemczech to wątpliwa sprawa. A nie brakowało wiele. Do kolekcji mogła dojść Hiszpania. Podczas wojny domowej przy eskalującej przemocy wyeliminowane zostało centrum, obóz czerwony coraz bardziej był pod kontrolą sowiecką. Na końcu nie było dobrego rozwiązania. Jedynym problemem było, czy niebiescy będą rozstrzeliwać czerwonych, czy na odwrót. Wygrali niebiescy. Ale przy Związku Sowieckim kontrolującym Niemcy i Hiszpanię Europa wyglądałaby zupełnie inaczej.

Trzydzieści lat spokoju uśpiło nas. Również w ekonomii można było długo zakładać, że solidna praca daje efekty, a nasze dzieci będą żyły lepiej od nas. To przestaje być prawdą. W lepszych czasach można tolerować bogactwo, można z zainteresowaniem czytać o rezydencjach celebrytów za dziesiątki milionów. Jeżeli jednak nie ma czym zapłacić za prąd, sytuacja się zmienia. Bankierzy i celebryci są znów widziani tak samo jak ci, którzy sto lat temu paradowali limuzynami o białych oponach, Hispano-Suiza lub Bugatti, z grubym cygarem w ustach. Sytuację zaognia narracja „tych po lepszej stronie”, pełna pogardy dla mniej szczęśliwych. Klasykiem jest basket of deplorables (worek meneli) Hillary Clinton. Obrażając połowę wyborców, chciała dostać ich głosy. Trochę to dziwne.

Wrogie plemiona

Podobną polaryzację i eskalację nastrojów obserwujemy w licznych krajach Zachodu. Podział w wielu przypadkach jest prawie dokładnie pół na pół – ciekawe, czy wynika to z jakiegoś prawa dynamiki społecznej. Grupy uważające się za siły postępu, od kilku dekad trzymają się władzy. Wiadomo – w drodze wyborów i budowania koalicji do władzy może dojść Hitler, który zresztą deklarował, że demokracja mu nie odpowiada. Plakat komunistów również głosił: „Precz z tym systemem!”. Widać więc, że demokracja jest niebezpieczna, trzeba ją zabezpieczać innymi metodami.

Rozumowanie jest takie: jeżeli wygrają tamci, to może nigdy nie oddadzą władzy. By się przed tym uchronić, to MY przejmiemy władzę i MY nie oddamy jej nigdy. A ponieważ to MY jesteśmy uosobieniem demokracji, demokracja jest w NASZYCH rękach bezpieczna. Jednak coraz mniej wyborców się na to nabiera, ale na razie wystarcza. Opozycja otoczona jest kordonem sanitarnym. Ale otaczanie kordonem sanitarnym większości wyborców nie będzie działać. Można oczywiście wtedy zastosować szczególne środki, ale to wymaga państwa policyjnego. Można system betonować na długo, ale nie na zawsze.

Polska jest chyba jedynym przykładem większego kraju, gdzie liberałowie musieli oddać realną władzę na całe dwie kadencje. Stąd taka żądza zemsty paneuropejskich sił ancien régime’u, próba zapewnienia, by rebelianci naruszający daną od Boga (?) hierarchię nigdy już nie podnieśli głowy. Poprzedni rząd traktowany jest jako reżim okupacyjny, z pełnym poparciem Brukseli. Czystki są bardziej radykalne niż po upadku komunizmu. W instytucjach, budzących szczególne zainteresowanie, chyba nawet sprzątaczki uważane są za kolaborantki.

Każdy kontakt z drugą stroną uważany jest za splamienie czystości rasy, Rassenschande. Przykro mi, ale skojarzenia z tym okresem narzucają się same. Podobnie ośmiogwiazdkowy okrzyk bojowy swoim dynamicznym rytmem „Je-ać-is” przypomina zawołanie „Ju-en-raus!”. Były już wataha i szarańcza. Ostatnio porażająca była scena, gdy lewicowa posłanka Paulina Matysiak usiadła na murku z konserwatywnym posłem Marcinem Horałą i razem stwierdzili, że mimo podziałów politycznych rozwój Polski jest ważny dla obojga. Dokładnie mówiąc, porażająca nie była sama scena, lecz komentarze. Prawie nikt nie uznał, że chodzi tu o coś konkretnego. Pełna koncentracja była na temacie, kto za tym stoi i komu to służy. Jak można w ogóle usiąść obok pisowca? Określenie „parch” nie padło, ale wisiało w powietrzu. Posłanka Matysiak została uznana za zdrajczynię i zawieszona.

Jeszcze gorsze są reakcje na falę aresztowań. U wielu widać wyraźną radość, że „wreszcie pisowcom przywalili, aby tylko mocniej”. A szczytem są reakcje na chorobę przeciwnika politycznego. Niektórych doprowadza ona do ekstazy, widzę u nich oczekiwanie na śmierć wroga. A jeżeli do niej dojdzie, to chyba zamknę Twitter/X na tydzień, bo komentarzy nie będzie się dało wytrzymać.

Niezależnie od tego, czy zamknę oczy, tacy ludzie istnieją i może jeszcze pokażą w praktyce swoje możliwości. Dachau nie spadło z nieba, a historia się nie skończyła.

Ameryka – demos vs. populus

Ważnym wydarzeniem ostatnich dni był zamach na byłego prezydenta i obecnego kandydata Donalda Trumpa. Gdyby kula przeszła ze dwa centymetry w prawo, zamach by się powiódł. Dokładnie mówiąc – gdyby Trump nie obrócił nagle głowy, bo strzelec celował dobrze. Mielibyśmy zupełnie inną sytuację wewnętrzną i światową. Łatwo wyliczyć tych, którzy by nie płakali. Is fecit, cui prodest (Ten zrobił, kto korzysta) to jednak zasada logicznie fałszywa, choć daje do myślenia. Również atmosfera nienawiści nie jest dowodem, lecz jest sugestią. Wygląda na to, że ten młody człowiek przygotował się do swojego czynu świadomie i starannie. Co do niezbornych działań ochrony, przez pół wieku będziemy snuć teorie spiskowe, jak w przypadku zamachu na Kennedy’ego. Niektóre z nich mogą być prawdziwe.

Wracając do atmosfery: od dłuższego czasu media głównego nurtu trąbią, że dojście Trumpa do władzy to będzie koniec Ameryki, koniec demokracji, koniec świata. I cóż, może młody, ideowy człowiek postanowił oddać swoje życie dla ratowania wolnego świata. Nie wiem. Już teraz widziałem nakręcanie spirali strachu i nienawiści, zwłaszcza przez nieocenionego Spiegla, który przed ośmiu laty dawał popisy ekspresyjnej sztuki graficznej na swoich okładkach. Trumpa trzeba zatrzymać za KAŻDĄ cenę. 

Przypomniało mi się pewne zdarzenie z czasów pierwszej prezydentury Trumpa. W Szwajcarii na Uniwersytecie Berneńskim odbywała się publiczna sesja na temat nienawiści w polityce. Szwajcaria to kraj na uboczu, niepoddany aż takiej młócce propagandowej, środowisko akademickie. Podczas dyskusji pewna miła pani zapytała z uśmiechem: „Ale Trumpa chyba mogę nienawidzić?”. Nie spotkało się to z reakcją prowadzącej (ani nawet moją, tak mnie zatkało). Nie było mowy o walce politycznej ani o niechęci, ale o NIENAWIŚCI. A po dyskusji zeszliśmy do hallu na wino i paluszki.

Francja, Niemcy, Polska – centrum vs. peryferie

Wiele krajów wykazuje ostre podziały – pod różnymi względami. Francja jaka jest, każdy widzi. Podobnie jak za Cezara, Galia znowu jest podzielona na trzy części (Gallia est omnis divisa in partes tres), które się ze sobą słabo komunikują. Wiele o niej ostatnio pisano, wymieńmy więc tylko naukowców precyzyjnie analizujących najnowsze przemiany społeczeństwa francuskiego (przydaliby się tacy i w Polsce). Jednym z nich jest Jérôme Fourquet, autor książki L’Archipel français : une nation multiple et divisée (Archipelag francuski. Naród różnorodny i podzielony), co jest parafrazą artykułu konstytucji (Republika jedna i niepodzielna). Innym ważnym autorem jest Christophe Guilluy, jego ostatnia książka to Les dépossédés : l’instinct de survie des classes populaires (Wywłaszczeni. Instynkt przetrwania klas ludowych).

Innym krajem z problemami są Niemcy. Liberałowie, nie dając rady w uczciwej konkurencji, uciekają się do środków prawnych. Kilka dni temu niemiecka minister spraw wewnętrznych, Nancy Faeser, zakazała prawicowego magazynu COMPACT. Policja najechała na biura, skonfiskowała cały sprzęt, nie działa strona internetowa, w kioskach dworcowych wycofywane są już leżące egzemplarze, na mieście policja goni nawet za koszulki z logo magazynu. Prawdopodobnie jest to przygotowanie do wyborów we wschodnich landach. Wielu prawników i konstytucjonalistów uważa, że pani minister pozwoliła sobie na zbyt wiele, że w demokracji rząd powinien znieść nawet ostrą krytykę.

Z punktu widzenia Polaka nie jestem pewny, czy popieram pełną wolność mediów w Niemczech. Konkretnie chodzi o ogólny stosunek do Polaków, nostalgię za utraconymi ziemiami (i chęć ich odzyskania), zniekształcanie historii. Ale jeżeli się zastanowić, to może lepsze jest otwarte wyrażanie nawet takich poglądów zamiast trzymania ich w zamkniętym kotle, tak by wybuchły z pełną siłą przy najbliższej okazji? Zdarza mi się od sympatycznych osób słyszeć: „No wiesz, ale Breslau i Stettin toście nam zabrali…”. A arogancji i paternalizmu mamy dość w mainstreamie, że wspomnę o osławionej propozycji zagłodzenia Polski i Węgier, która nie doprowadziła do żadnej refleksji.

Sytuacja się komplikuje, gdy pojawiają się obce wpływy i duże pieniądze. Tak jak interesuje mnie szczera wymiana zdań, obcy mogą też produkować fejki i półprawdy, a mając pieniądze, zalewać nimi sieć. Z kolejnej strony, zwłaszcza w Niemczech, populizm i ekstremalna prawica oznaczają wszystko, co z takich czy innych powodów utrudnia życie władzy. Określenia te dawno się zdewaluowały.

Wschodnie Niemcy nigdy nie zostały w pełni zintegrowane. Po zjednoczeniu zostały do zachodnich Niemiec wcielone, a wielu uważa, że skolonizowane. Można zapytać, co ma do zaoferowania kraj zinfiltrowany przez Staatssicherheit (Stasi), gdzie w ramach denazyfikacji po prostu wszyscy się zadeklarowali jako antyfaszyści. Jednak niektórzy mieszkańcy NRD sami wykonali wiele i wykazali się odwagą, gdy była ona droga. Jawnie demonstrowali wolę wolności, co dało im poczucie godności, z którego zostali odarci. Wychowało ich to też w duchu krytycznym, mają mniejszą ochotę przyjmowania na wiarę wszystkiego, co podają media. Stąd pojęcie Querdenker, myślącego w poprzek. W mainstreamie to stygmat, wrzucany do jednego worka z prawicowymi ekstremistami i populistami. Dla Zachodu to ledwo tolerowane szumowiny społeczne. Stąd też jest akceptowalne na lewicowych salonach (salonfähig) pisanie słowa Sachsen (Saksonia) gotykiem, w brunatnych barwach, jak zrobił to kiedyś nieoceniony „Spiegel”. Unikając wulgaryzmów, można to sformułować tak: „Do diabła” ze wschodnimi Niemcami! Podobnie jak z Polską wschodnią.

Wróćmy więc do Polski. Stołeczni liberałowie mają do ludu prowincji szczerą pogardę. Widoczne to było i jest w stosunku do kryzysu na granicy białoruskiej – w relacjach medialnych, wypowiedziach celebrytów i filmie Agnieszki Holland Zielona granica. Idealizowani są tam migranci („uchodźcy”) – ludzie subtelni i wykształceni, znający kilka języków. Ich przeciwieństwem jest lokalna dzicz, a Straż Graniczna, w polskim mundurze z orzełkiem, to prawdziwi sadyści. Dla podkreślenia, jak wartościować różne polskie tradycje, w scenie brutalnego przesłuchania pojawia się zbliżenie na krzyż. Co ciekawe, jedynie życie migrantów ma znaczenie, o tubylców nikt nawet nie zapyta. Jest to przedłużenie dyskusji o Holocauście, gdzie tematem nie jest ratowanie ludzi, lecz „ratowanie Żydów”, z obowiązkiem oddania za nich życia. Tubylcy, jak byli podludźmi wtedy, są podludźmi i dzisiaj.

Drogi rozwiązania

Vendetta ma to do siebie, że nie kończy się nigdy. Z błędnego koła może wyrwać wielkie zewnętrzne zagrożenie i/lub pojawienie się charyzmatycznej postaci potrafiącej zjednoczyć naród. „Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt…”. Takie impulsy pozwalają spojrzeć w przyszłość.

Ale można też powiedzieć: prawda nas wyzwoli. Jeżeli publiczna narracja opiera się na zakłamanym dębowym języku, to problemów nawet się nie da nazwać. Niektórzy mogą się do tego przyzwyczaić, ale fałszywy obraz świata prowadzi do zderzenia z rzeczywistością – materia wygrywa z ideologią. Ironia losu polega na tym, że 40 lat temu wyjechałem z krainy materializmu dialektycznego i nie podejrzewałem, że kiedykolwiek będzie to moim problemem.

Ale jest, jak jest. Motywem do realizmu powinno być rozwiązywanie konkretnych problemów. Wydaje się to oczywiste, ale dla wielu stwierdzenie, że żyjąc w jednym kraju, możemy mieć wspólne cele, jest herezją. Jak mówi poeta, patrzą i „widzą wszystko oddzielnie”. Aby dostrzec dalszą perspektywę, muszą najpierw mocno rąbnąć w beton, niestety pociągając za sobą innych.

Współpraca jest jednak bardzo trudna, ze względu na całkowity brak zaufania. Czasem przyczyną tego są konkretne czyny, czasem jest nią jątrząca propaganda, sprowadzająca dyskusję do starć kiboli. Konkretne hasła znamy, nie ma co przypominać. Widzisz ***owca – kosa pod żebro.

Jak kto potrafi, niech złagodzi i wyciszy swój język. Bo trzeba też wyznać własne winy. Nostra culpa, nostra maxima culpa: Gdy się na spokojnie zastanowić, to i my mogliśmy sobie paru słów i zachowań oszczędzić. Było niepotrzebne wielomiesięczne eksploatowanie pojedynczych przejęzyczeń, podczas gdy nie zauważaliśmy ich u „naszych”. Na pewno żartowaliśmy z nazwisk – ale czasem tak korci… Nie na wszystkie zaczepki trzeba odpowiadać. Argumentować, nie wchodzić w dyskusje ad personam. Ale to niełatwe, bo przecież on zaczął!

I co będzie teraz?

W wyborach miało nastąpić jakieś trzęsienie ziemi, kolejny zresztą raz. Europa miała odrzucić fantasmagorie i zająć się konkretami. Głos ludu sugerował mocne zmiany, mamy przecież demokrację. Tymczasem w proponowanych władzach i w programie po tych wyborach nie zostało ani śladu. Ludzie odrzucili pakt migracyjny i Zielony Ład, tymczasem w referacie programowym Ursuli von der Leyen – więcej tego samego! Podkreśliła plan wprowadzenia Europejskiej Tarczy Demokratycznej (Democracy Shield) w celu walki z dezinformacją, co nie wróży najlepiej dla wolności słowa.

I wisienka na torcie: w wyborach na Przewodniczącego Komisji Europejskiej na kartce wyborczej jedno nazwisko – ech, przypomina się młodość…

To jest okładka książki wspomnianej na wstępie.

Albo tak, albo tak (1932)

Ekspresyjna, ale zawiera (dziś) niecenzuralny element.

Tekst początkowo ukazał się we „Wszystko co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Związany z miesięcznikiem i portalem "Wszystko co Najważniejsze" publikując głównie na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się