wiedza w Internecie

Wiedza się klika.
Popularnonaukowe oblicze YouTuba

Niektórzy z nich mają doktoraty, inni są wyłącznie pasjonatami. Zajmują się przeróżną tematyką: biologią, historią, językoznawstwem, socjologią, astronomią. Popularnonaukowi youtuberzy to coś więcej niż naukowcy udający influencerów i influencerzy udający naukowców — czerpiąc z obu światów, podejmują się tej jakże trudnej misji przekazywania wiedzy tak, by była przystępna, zrozumiała, a przede wszystkim ciekawa.

Podczas krótkiej przygody z Wydziałem Historii UW zauważyłam niechęć, jaką ogólnie pojęte środowiska naukowe zdają się żywić do ogólnie pojętych środowisk popularnonaukowych. Głównym zarzutem jest najczęściej zbytnie upraszczanie podawanych informacji – stosowanie ogólników, spłycanie kompleksowych zagadnień, wyjaśnianie skomplikowanych procesów jednym zdaniem, patrzenie na jakąś kwestię w oderwaniu od jej kontekstu, np. omawianie konkretnej wojny bez odwołania do ówczesnej sytuacji społeczno-gospodarczej w szerokim sensie. Gdyby świat był tak prosty, jakim go niektórzy popularyzatorzy nauki malują, nikt nie robiłby doktoratów czy profesur, bo wszystko byłoby już od dawna odkryte. Im większa zaś nasza wiedza o tych zawiłościach, tym bardziej frustruje ich upraszczanie.

Jednak problemem, jaki widzę w tym sporze, jest to, że naukowcy krytykujący popularyzatorów swojej dziedziny zapominają bądź nie zdają sobie sprawy, do kogo przekaz jest kierowany. Każdy, kto pomagał w lekcjach dziecku, młodszemu rodzeństwu czy uczniowi na korepetycjach najprawdopodobniej wie, co mam na myśli. Pokusa, by tłumaczyć ósmoklasiście wpływ przemian cywilizacyjno-kulturowych na kształt „Nie-boskiej komedii” jest ogromna, szczególnie jeżeli temat akurat tyczy się naszej pasji, ale dobry nauczyciel musi pamiętać, że uczeń najpewniej i tak nic z tego nie zrozumie, nie mając odpowiedniego aparatu poznawczego. Upraszczać z sensem jest wielką sztuką – tak, żeby nie przestawić rzeczywistości fałszywie spłaszczonej, ale jednocześnie odrzucić detale, które nie są kluczowe dla zrozumienia sedna sprawy i na tym poziomie jedynie odwracałyby uwagę. Fizyka podstawowa w pierwszej klasie liceum pomija w równaniach tarcie powietrza, bo jest na tyle nieznaczne, że nie zmieni wyniku obliczeń, nikt nie tłumaczy też piętnastolatkom na humanie diagramu czasoprzestrzennego Minkowskiego.

Adresatami rozpraw naukowych są tymczasem najczęściej inni naukowcy, operujący zestawem pojęć koniecznym do zrozumienia tych zawiłych detali i przyglądający się swojej dziedzinie przez szkiełko i oko w powiększeniu tysiąc procent. Polonista z polonistą mogą sobie poszaleć, dyskutując, które tłumaczenie Homera zainspirowało jakie wersy w „Panu Tadeuszu”. Profesor historii zrobi półroczny cykl wykładów o wojsku kwarcianym w czasach Zygmunta III Wazy i znajdzie co najmniej kilkunastu studentów, którzy będą zachwyceni. Akademia zwalnia hamulce i jedzie na całość. Za to popularyzatorzy nauki mają moim zdaniem o wiele trudniejsze zadanie – jak przedstawić coś trudnego tak, by nie strywializować, nie skomplikować, i jeszcze odbiorcę zaciekawić?

Jak „sprzedać” wiedzę?

Sprzed dziesięciu-piętnastu lat pamiętam magazyny – najpierw „Świerszczyka” i „Krainę Zwierząt”, potem „Focus”, „Scientific American” i „National Geographic”. Ciekawe to było i przystępne, nawet jeśli tematy zdarzały się nieco sensacyjne. „Czy uskok San Andreas się kiedyś otworzy?” – krzyczał tytuł, opatrzony grafiką rozpadliny z wydobywającą się zeń lawą; sam artykuł tymczasem spokojnie tłumaczył budowę skorupy ziemskiej i ruchy płyt tektonicznych, dochodząc do konkluzji, że jednak może nie wszyscy umrzemy. Teksty tyczyły się wielu różnych dziedzin, co mojej szybko ulatniającej się koncentracji bardzo odpowiadało – gdy jakaś tematyka mnie znudziła, mogłam po prostu przewrócić stronę i znaleźć coś nowego. Na żaden z tych tematów, choćby nie wiem, jak bardzo mnie z początku interesował, nie przeczytałabym całej książki, ale taki artykulik był akurat idealnej wielkości kąskiem na raz-dwa.

Oczywiście magazyny popularnonaukowe istnieją do dzisiaj, jednak nie ulega wątpliwości, że słowo pisane ma się obecnie coraz słabiej. Prym wiodą podcasty (które są swoją drogą ciekawe jako duchowi spadkobiercy audycji radiowych) oraz kanały na YouTube, obejmujące całe spektrum profesjonalizmu: od fachowo zmontowanych materiałów nagrywanych w studiu z animacjami robionymi na zamówienie, do filmików kręconych kamerką laptopa w niedoświetlonym pokoju, na których nieuczesany nastolatek siedzi na łóżku i robi wam najciekawszy wykład historyczny, jaki kiedykolwiek słyszeliście. Często zresztą to drugie przechodzi w to pierwsze, bowiem każdy popularny teraz twórca albo przyszedł na YouTube z innych mediów, albo zaczynał od nagrywania na laptopie w sypialni.

Zakres tematyczny również jest bardzo szeroki. Znajdziemy kanały z dziedziny historii („Historia bez cenzury” Wojciecha Drewniaka, „ThrashingMadPL”), nauk przyrodniczych („Uwaga! Naukowy Bełkot” Dawida Myśliwca, „Nauka. To Lubię” Tomasza Rożka, kanał Katarzyny Gandor), socjologii i politologii („Wojna Idei” Szymona Pękali), architektury („GOOD IDEA” Radosława Gajdy i Natalii Szcześniak), energetyki, językoznawstwa („Mówiąc inaczej” Pauliny Mikuły) i wielu, wielu innych.

Jak popularni są więc „naukowi influencerzy”? Jak na polski YouTube – radzą sobie całkiem nieźle! „Uwaga! Naukowy Bełkot” ma na koniec lutego tego roku 762 tys. obserwujących, „Nauka. To Lubię” 732 tys., „Mówiąc inaczej” 505 tys., zaś „Historia bez cenzury” obłędne 1,67 miliona. Dodatkowo spora część z nich prowadzi działalność także na innych platformach, np. X/Twitterze, Instagramie czy własnych stronach internetowych, prowadzi podcasty, a nawet wydaje książki.

Sukces zawdzięczają w dużej mierze temu samemu, co magazyny popularnonaukowe: publikują krótkie materiały, w których w jasny i przystępny sposób opowiadają o ciekawostkach z danej dziedziny nauki. Znów, są to raczej kąski, niż sute posiłki wiedzy; z rodzaju tych, które można wtrącić do rozmowy podczas pierwszej godziny imprezy, kiedy atmosfera wciąż jest trochę sztywna. Bardziej niż przeglądowej monografii o froncie afrykańskim poczas drugiej wojny światowej należy się więc spodziewać kilkunastominutowego materiału o niedźwiadku Wojtku.

Ale ludzie to oglądają! I bardzo często nie są to wcale osoby wykształcone w danej dziedzinie lub jakoś dogłębnie nią zainteresowani; powiedziałabym wręcz, że prawdziwi pasjonaci raczej stronią od takich kanałów. Materiały „Naukowego Bełkotu” są dla laika z wiedzą przyrodniczą kończącą się na pierwszej klasie liceum na idealnym poziomie, ale oglądający je np. student chemii prawdopodobnie czułby się tak samo, jak ja się czuję, kiedy filmik na YouTubie przekonuje mnie, że najlepszym sposobem poprowadzenia fabuły jest oparcie jej na monomicie. Niby prawda, ale tak w sumie to nie do końca, i w ogóle to za duże i zbyt ograniczające uproszczenie. Znów wracamy do naukowców – im bardziej siedzi się w temacie, tym bardziej te uogólnienia przeszkadzają.

Nauczyciele na zastępstwo

Na polskim okołonaukowym YouTubie zaistniało także inne zjawisko internetowych nauczycieli: tworzy je cała grupa twórców, którzy przyjęli rolę internetowych korepetytorów z przedmiotów szkolnych. Zajmują się głównie opracowywaniem materiału szkolnego, najczęściej do egzaminu ósmoklasity lub matury; tłumaczą podstawę programową, omawiają zagadnienia egzaminacyjne itd. I tu również mamy różny stopień profesjonalizmu, bowiem legendą już są opracowania lektur z języka polskiego na kanale Mietczyńskiego (Bartłomieja Szczęśniaka), na których youtuber w białej koszuli i szelkach siedzi przy stole i językiem na wskroś potocznym opowiada o lekturze, popijając napój wyskokowy lub jedząc obiad. Z kanałów o mniej, hm, przewrotowym podejściu do nauki, mamy np. „Pi-stację” (matematyka), „Pana Belfra” (chemia), „Wiedzę z wami” (j. polski) czy Arlenę Witt (j. angielski).

Jest to nieco słodko-gorzki obraz, ponieważ większa dostępność wiedzy zawsze jest plusem, a dzięki takim twórcom uczniowie mają szansę poradzić sobie z wyzwaniami w nauce bez potrzeby płacenia za korepetycje. Z drugiej jednak strony mówi to bardzo wiele o tym, jak niedołężny jest system edukacji. W każdej szkole miałam niesamowite szczęście do polonistów i historyków, więc poza ostatnimi histerycznymi tygodniami przed maturą nie miałam potrzeby wspomagać się YouTubem, ale czyż nie jest to smutne, że gość z internetu, który siedzi przed kamerką i popija piwo lub je zupę, opracowuje lektury szkolne lepiej niż niejeden nauczyciel? Pamiętam z liceum, że w tamtym okresie zawodowi poloniści nie pałali entuzjazmem wobec rosnącej popularności Mietczyńskiego – no bo alkohol, no bo wulgaryzmy – ale ja obejrzałam parę jego filmików i pomyślałam, rany, on przynajmniej robi to ciekawie! Po co ten patos, po co to oburzenie, że podstawę programową ktoś wykłada przy szklance piwa (bo jakaś kultura jednak była, a nie tak prosto z puszki), skoro faktyczni nauczyciele nie są w stanie tej podstawy wyłożyć tak, żeby komukolwiek chciało się tego słuchać? Ostatecznym celem jest chyba sprawienie, by uczeń pamiętał materiał przynajmniej do czasu matury, a jak się uda, to może nawet dłużej. Dopóki system szkolnictwa nie zapewni przynajmniej tego, w wojnie z youtuberami będzie na wiecznie straconej pozycji.

Specjaliści zawsze będą kręcić nosem na treści popularnonaukowe, a popularyzatorzy walczyć o to, żeby nauka i naukowcy byli postrzegani jako coś więcej niż dziwne hobby nudnych panów w białych kitlach. Tak, uproszczenia są frustrujące i zawężają kontekst danej kwestii, a niekiedy doprowadzają do błędów merytorycznych i „prawdziwego naukowca” z odbiorcy nie zrobią. Ale w porównaniu do opracowań naukowych i mądrych raportów mają raczej większą szansę, by zaintrygować go tematem i być może zachęcić do dalszego, głębszego poszukiwania. A to jest przynajmniej jeden z kluczy do pancernych i często zabarykadowanych drzwi prowadzących ku mądrości.

Joanna Talarczyk

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się