Papcio Chmiel książka

Papcio Chmiel udomowiony

Papcio Chmiel stał się dobrem narodowym, bohaterem zbiorowej wyobraźni, wychowawcą i naczelnym humorystą kraju. Jest mentalnym ojcem kilku pokoleń Polaków zaczytanych w przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka.

Żadnych bohomazów

Dzięki wspomnieniom jego dzieci, Monique i Artura, poznajemy Papcia Chmiela jako ojca, człowieka, obywatela codzienności. Także w tej życiowej roli był niezwykły, co łączyło się z fajerwerkami, ale też uczyło obrony swojej inności w grupie rówieśników.

Monique: Tata nie lubił abstrakcji. A nawet jej nie cierpiał. Dyskutowaliśmy na ten temat, kiedy studiowałam na akademii. Opowiadałam mu, co sądzą o abstrakcji moi profesorowie, że jej bronią i sami malują abstrakcyjne obrazy. Ojciec był nieugięty, rysował swoje i opowiadał się wyłącznie za realizmem. Był absolutnym realistą. Anatomia była dla niego bardzo ważna. Korygował ją w moich pracach. Pamiętam, jak męczył mnie, żebym poprawnie namalowała obojczyk, na którego powierzchni są przyczepy różnych mięśni.

Dla ojca Leonardo, Rafael, Rembrandt, Matejko – tak. Wszystko, co od Kandinsky’ego – nie. Nigdy nie wykonał żadnej malarskiej abstrakcji, ale – dziś tak myślę ‒ gdyby wytrzeć kontury postaci czy przedmiotów na jego pracach, to pewnie stałyby się abstrakcyjne?

Jak robiłam coś nierealistycznego, kwitował: „Po co ci te bohomazy? Ta rozlana farba! To widzimisię! Przecież jesteś taka dobra w portretach”. I pod jego wpływem również ja nie doceniałam wtedy abstrakcji. Aż do czasu, kiedy zobaczyłam w Muzeum Narodowym w Warszawie ogromny, długości ponad dziesięciu metrów czarno-biały Gobelin olimpijski Wojciecha Sadleya, przedstawiający symbole igrzysk w starożytnej Grecji. Zrozumiałam w tym momencie, że można zacząć od realizmu i stać się z czasem artystą formy i materiału.

Przy okazji moich studiów ojciec wspominał swoje czasy w akademii. Nie żył jej życiem. Chciał ją tylko zaliczyć. Po pierwsze dlatego, że wtedy panował realizm socjalistyczny, czyli socrealizm. Kiedyś z kolegą razem malowali z polecenia profesora scenę odwiedzin towarzysza Stalina u szewca. Tata śmiał się, że namalował na tym obrazie jedynie but. Nie wsiąkał w życie akademii także dlatego, że już miał rodzinę i pracę. Był starszy od kolegów, również z wyższych roczników, bo wojna przerwała normalny tryb jego edukacji. Na uczelni odwalał, co trzeba, i biegł do redakcji „Świata Przygód” (potem zmieniono nazwę na „Świat Młodych”).

Kolejnym powodem luźnego związku taty z Akademią Sztuk Pięknych była jego niechęć do picia. Nie pił alkoholu, podczas gdy inni studenci często. Z niektórymi kolegami z ASP wymieniał się pracami. Wtedy był – i chyba nadal jest – taki zwyczaj wśród artystów. Tata też przez całe życie malował „prawdziwe”, czyli olejne, realistyczne obrazy – portrety, autoportrety, kwiaty, akty, martwe natury, swojego psa – ale robił to tylko dla swojej przyjemności. Nie chciał ich prezentować.

Wystaw swoich obrazów nie organizował, ale miał wyskoki innego rodzaju. Na przykład dla Liceum im. Królowej Jadwigi w Warszawie, w którym uczył się Artur, namalował podobiznę patronki tej szkoły, odwzorowując jej portret wykonany przez Matejkę. Obraz autorstwa taty był jednak większy od Matejkowskiego ‒ miał aż dwa metry wysokości.

Po skończeniu Wydziału Grafiki w 1956 roku tata nadal unikał tak zwanego środowiska, w tym słynnego SPATiF-u i innych warszawskich klubów. Uważał, że spędzanie czasu w takich miejscach jest bez sensu. To tylko strata czasu, zdrowia i sił. Ci, co tam przesiadują, powtarzał, piją kawę i wódkę bez umiaru, śmierdzą papierosami i łysieją przedwcześnie. Ówczesne kluby, niby stworzone na wzór paryski, były dla taty po prostu obrzydliwe. Dla mnie zresztą też. Przekonałam się o tym we wczesnej młodości – mogłam mieć szesnaście lat ‒ kiedy kolega zaprosił mnie do kawiarni i już przy wejściu odrzuciła mnie do tyłu ściana dymu papierosowego. Podziękowałam za kawę i poszłam sobie.

Tata nie jeździł też na plenery. Mówił: „Plener plenerem, a wieczorem przy ognisku – picie wódki”. Nie chodził również na wystawy, bo te oficjalne były partyjne, dla pochlebców sowieckich. Prawdziwe życie artystyczne było w domach. Zaprzyjaźnieni z tatą artyści spotykali się czasem w naszym mieszkaniu. Tata znał się między innymi ze Zbigniewem Lengrenem i Szymonem Kobylińskim. Bardzo ich szanował jako ludzi i artystów. Kiedyś z kolegami z roku z akademii robiliśmy kopie w Muzeum Narodowym w Warszawie. W tym czasie Kobyliński kręcił tam swój popularny program telewizyjny, takie gawędy o sztukach pięknych i historii. Postanowił nakręcić naszą grupkę podczas pracy. Robił też z nami wywiady. Wróciłam do domu, opowiedziałam tacie o zdarzeniu w muzeum, na co zareagował: „Trzeba mnie było zawiadomić, powiedziałbym Kobylińskiemu, żeby nakręcił program tylko z tobą!”. Oboje uśmialiśmy się z tego pomysłu.

Na początku swojej drogi artystycznej tata wykonywał dużo plakatów. Za Lajkonika w 1955 albo 1956 roku od branży turystycznej dostał nagrodę. Lubił, żeby sztuka była użytkowa. Służyła czemuś.

Z grona grafików „Świata Młodych” tata bardzo cenił Mieczysława Kościelniaka. Podziwiał, że wystarczył mu tylko jakiś mały węgielek i kilkoma ruchami wykonywał nim fantastyczny szkic. Redakcja wyrzucała opublikowane rysunki Kościelniaka. Tata zaś zawsze je zbierał i przynosił do domu. Czasem dodatkowo kupował od niego jakąś pracę. Wspominał, że Mieczysław Kościelniak pięć lat przeżył w obozie koncentracyjnym. Robiło to na nim i na nas potężne wrażenie.

Wtedy w Polsce komiks nie był uważany za prawdziwą sztukę, ale za jakiś jej podrzędny gatunek. Taki sam był stosunek na przykład do murali. Musiało minąć dużo czasu, aby oba te gatunki zostały zaakceptowane przez tak zwane autorytety. Tata często nawiązywał do tego w rozmowach ze mną. Biło z niego rozgoryczenie, że on, artysta po akademii, jest tak miernie oceniany jako komiksiarz. W tym czasie na Zachodzie autorzy Mickey Mouse, Supermana i innych kultowych rysunkowych postaci zarabiali miliony dolarów. A u nas wytworzono taką atmosferę wokół komiksu, że powinniśmy się cieszyć samym faktem, że władza ludowa pozwoliła na jego wydawanie. A tata przecież zrobił milowy krok w rozwoju komiksu w Polsce. Przed nim to chyba tej rangi był jedynie Makuszyński i jego obrazkowe Przygody Koziołka Matołka.

Zanim tata zajął się swoim komiksem, robił dosłownie wszystko dla działu graficznego „Świata Młodych”. Nie było zadania, którego by nie wykonał. Jeśli trzeba było zaprojektować makietę, robił ją, jeśli skończyła się jakaś rysunkowa historyjka przekopiowywana z zagranicznego magazynu, potrafił zrobić jej dalszy ciąg. W redakcji nawiązał też inne znajomości poza działem graficznym. Bardzo cenił Wandę Chotomską. Podziwiał jej styl pisania i bycia. Podobała się tacie. Mówił, że jest taka inna, romantyczna. Według mnie darzył ją platonicznym uczuciem. W redakcji była jeszcze jedna pisarka, Barbara Tylicka, ale ona, jak mówił tata, nie miała takiej prezencji jak pani Wanda. Do dziś utrzymuję kontakt z córką Wandy Chotomskiej, Ewą. Jesteśmy rówieśniczkami. Tata wspominał też o poecie Mironie Białoszewskim, który pojawiał się w „Świecie Młodych”, ale nie pamiętam, żeby nam szczegółowo go opisywał.

Praca w redakcji poczytnego pisma utwierdziła tatę w przekonaniu, że powielanie jest fantastycznym sposobem na popularyzację sztuki. Chciał też, by był to w Polsce sposób na zarabianie pieniędzy przez artystów, ale nikt wówczas u nas nie płacił za liczbę sprzedanych egzemplarzy publikacji, tylko za samo jej wykonanie. Po latach tata próbował mnie przekonać, że wykonywanie jednego obrazu czy gobelinu jest bez sensu, bo nie da się tego powielić i upowszechnić. Nie zgadzałam się z nim. „Ale ile osób zobaczy mój gobelin w urzędzie, banku czy w kościele!” ‒ odpowiadałam. A ojciec na to: „Lepiej, żebyś robiła komiksy dla »New York Timesa«!”.

Byłam ciekawa, jaki tata ma system pracy. Czasami przypatrywałam się mu w pracowni. Pojawiałam się tam raz na miesiąc, czasem co dwa tygodnie. Zdarzało się, że malowałam tam swoje prace. Były tam przecież farby i sztaluga. Poza tym chodziłam tam, bo od taty można było zadzwonić. A mój narzeczony mieszkał w Toruniu… Kiedy rozmawialiśmy, tata wychodził z pracowni. Dawał mi dużo prywatności. Nigdy nie wpływał na moje życie prywatne i zawodowe. Ograniczał się do komentarzy.

À propos telefonu, to w tamtych czasach w Polsce prywatny telefon był rzadkością. Dostaliśmy przydział na numer, ale tylko jeden: do domu albo do pracowni. Tata powiedział, że jemu jest potrzebniejszy niż nam i bierze przydzielony nam numer do siebie, tym bardziej że na naszym osiedlu – złożonym z czterech bloków, trzech wyższych i jednego znacznie niższego, poziomego – jest jeden ogólnodostępny aparat na parterze jednego z wyższych bloków, za pięćdziesiąt groszy jedna rozmowa, i możemy sobie z niego korzystać. Mieszkaliśmy w niższym bloku. Żeby gdzieś zadzwonić, musieliśmy więc przespacerować się przez osiedle.

Tata namawiał mnie, żebym kolorowała koszulki postaci w jego komiksach. Na każdej stronie był przecież ktoś w koszulce: Tytus, Romek albo A’Tomek, albo ktoś inny, a najczęściej kilka postaci naraz. Ledwo może trzy koszulki pokolorowałam. Uznałam, że dla mnie, wielkiej artystki, uczennicy liceum plastycznego, to poniżające zajęcie. Chciał mnie również wciągnąć do wpisywania tekstów piórkiem w dymki. Też się nie dałam. Powiedziałam tacie wprost, że jest to dla mnie nudne. Musiał więc sam wszystko robić. Zresztą wtedy, kiedy wciąż nam brakowało pieniędzy, nikogo by nie dopuścił do tych zajęć. Poza tym liczył się jego indywidualizm.

Zawsze był niezadowolony ze swoich dzieł. Patrzył na swoje rysunki i mówił krótko: „Naiwne! Nieudolne!”. Podczas prac nad komiksami dla gazety i książeczkami nie pytał się nas o zdanie, jak byśmy podeszli do rozwiązań plastycznych. To był obszar zastrzeżony dla niego. Jedynie, gdy pracował nad plakatami – malował je temperami, które kupił w Szwecji ‒ pytał mamę, czy jej zdaniem dobór kolorów jest trafny. Nic więcej. Natomiast brat i ja potrzebni byliśmy do wymyślania scenariuszy komiksów. Musiał znać współczesne życie i młodzieżowe słownictwo, żeby mieć nowe ciekawe i autentyczne tematy dla młodych czytelników. Zdecydowanie bardziej pomocny był mu brat i jego koledzy, bo udzielali się towarzysko, a ja nie, byłam samotnikiem.

Artur: Kiedy poszedłem do szkoły, ojciec był już popularny. Koledzy pytali mnie, co będzie w kolejnym odcinku Tytusa. Ale czasem tata nie miał weny i to było widać. Za dwa dni trzeba oddać kreskówkę do „Świata Młodych”, a on nie ma pomysłu! Pytał mnie wtedy, co się działo w szkole. Opowiadałem różne historie. Często je wykorzystywał.

Wiele osób nie rozumie albo nie wie, że tata w ramach przygotowań do kolejnego komiksu musiał zdobyć dużo informacji na dany temat. Ludzie mówią często: „E tam, to tylko taki komiks o małpie, która mówi”. Ale tło przygód małpy i jej przyjaciół stanowiły zawsze sprawdzone detale historyczne, geograficzne, anatomiczne, wszelkie szeroko rozumiane informacje naukowe. Często chodziłem z tatą do biblioteki, żeby przeglądać książki. Robiliśmy research, jak dziś mówią także Polacy. Potrzebne były przeróżne dane, bo tematy komiksów też były przeróżne. Jak Tytus miał być kulturystą, to tata studiował książki o budowie ciała ludzkiego i małpiego. Napisanie i narysowanie Księgi III o podróży Tytusa, Romka i A’Tomka w przestrzeń kosmiczną ojciec poprzedził zbieraniem danych o kosmosie. W późniejszym, trzecim wydaniu tej księgi oprowadzałem Tytusa po NASA. Bohaterowie przeniesieni w przeszłość musieli być wiarygodni, mieć stroje z epoki, używać języka staropolskiego. Sprawdzaliśmy, jak wyglądała jakaś zbroja, jakie zadania miał giermek, jak w renesansie ubierali się malarze. Tata dokładnie oddawał na przykład realia odsieczy wiedeńskiej. Jeśli bohaterowie trafiali do specyficznych środowisk, zawsze ich przygody miały prawdziwą podstawę. No i nigdy te obrazy epok czy miejsc nie były nudne lub nachalnie edukacyjne. Tata wszystko umiał oddać lekko, z humorem, w sposób nieprawdopodobnie atrakcyjny, bazujący na swobodnej wyobraźni. Wymyślał postacie, słowa, rośliny, przedmioty i ich opisy. A’Tomka we wspominanej Księdze III atakowała ławica kosmoczków – stworów w kształcie smoczka na butelkę. Niewidoczną część Księżyca zamieszkiwały owady o nazwie lunaszki. Te lunaszki mieszkały w jamach. Wtedy to był wymysł, nikt nie wiedział, że są tam jaskinie. Kiedy zostały odkryte, JPL zdecydowało o przeprowadzeniu misji Moon Diver. Specjalny łazik dojechał do brzegu księżycowej jamy i wtedy jego tylne koła zakotwiczyły się w tym miejscu, a przednie, jak na linie taterniczej, opuszczały się i jednocześnie rejestrowały warstwy geologiczne. Każda z nich mówi o historii Księżyca. Postanowiłem pokazać kierowniczce misji Laurze Kerber rysunki Księżyca, które tata wykonał do Księgi III Tytusa czterdzieści lat wcześniej. Nie mogła uwierzyć, że przewidział istnienie księżycowych jam.

Turbomiot był zagrożeniem dla karbulota, którego ojciec opisał w taki oto dowcipny i drobiazgowy sposób: „Ssak międzygwiezdny o napędzie odrzutowym. Wolno myślący. Żywi się meteorytami i dowcipami przenikającymi z Ziemi. W czasie zaćmienia Słońca zapada w sen zimowy. Chętnie uczy się języka ludzkiego”. Zanim tata oddawał książeczkę do druku, wręczał ją siostrze i mi, abyśmy sprawdzili, czy wszystko się zgadza, czy na przykład Tytus przypadkiem na jednej stronie nie ma amarantowej koszulki, a na kolejnej – niespodziewanie już zielonej. To samo dotyczyło butów. Tytus tak raptownie, ze strony na stronę, raczej nie zmieniał trampek na sandały albo odwrotnie. To, że Tytus gada jak człowiek i ubiera się jak człowiek, spokojnie przechodziło, ale że w trakcie jednej sceny ma na nogach trampki, a drugiej sandały – nie, to było dla taty nie do przyjęcia. Jak coś wychwyciłem, mówił do mnie: „Dobrze, synku, dobrze, że zauważyłeś”.

Rzadko przerabiał albo wyrzucał wykonane rysunki. Dlatego, że wiedział, czego chce, i miał scenariusz. Ale czasem trafiała do kosza strona, może dwie, bo uznawał po jakimś czasie, że nie ma na nich nic ciekawego ani śmiesznego.

Monique: Artyści, zwłaszcza specjaliści od komiksów, podkreślają, że tata miał wyjątkowy talent do ilustrowania ruchu i prędkości. Za pomocą kilku kresek potrafił pokazać, że jakaś postać szybko biegnie albo, przeciwnie, porusza się wolno czy właśnie nabiera rozpędu. Czytelnicy natomiast bardzo zwracają uwagę na świetne teksty. Ojciec stosował gwarę, żargony środowiskowe, przedwojenną melodię słów, powiedzonka z czasów wojny. Czytelnicy podziwiają to, zaskoczeni, że zapamiętał tyle zwrotów. Tata miał świetny słuch i pamięć, ale też miał specjalny notesik do zapisywania słów i całych ciekawych wypowiedzi. Prowadził go przez pięćdziesiąt lat. Usłyszał coś fajnego i od razu notował. Miał też genialne przeczucie, że te zapiski mogą mu się przydać przy tworzeniu scenariuszy i dialogów.

Artur: Zapisywał między innymi słowa, które usłyszał ode mnie i moich kolegów. Język jest tak dynamiczną dziedziną i tak mocno odbijają się w nim różne mody, że trzeba było podążać za jego zmianami. Zapiski były w tym bardzo pomocne.

Wzorcem dla ojca w pracy – i w życiu – była zasada, by nie wzorować się na nikim. Nie chciał odtwarzać, kopiować. Pomysły na scenariusze, rysunki, krój liter musiały być jego. Takiej postawie sprzyjały czasy bez komputerów, brak programów graficznych, ale nawet gdyby wtedy istniały, myślę, że ojciec by z nich nie korzystał.

„Heniu, narysuj coś, ale tak jakoś podobnie, żeby czytelnicy się nie zorientowali, że skończyła się nam historyjka” ‒ tak powiedział do taty naczelny „Świata Młodych” w momencie, kiedy do tej gazety przestał docierać ‒ zresztą nielegalną drogą, bo bez poszanowania praw autorskich – komiks z Kanady. Od tego polecenia naczelnego była już prosta droga do Tytusa. Ojciec uważał, że własne rozwiązania są najlepsze i najciekawsze. I zawsze się obronią.

Monique Chmielewska-Lehman
Artur Chmielewski
Karolina Prewęcka

Fragment książki Papcio Chmiel udomowiony, wyd. Prószyński i S-ka, 2023 r. [LINK]

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się