Moskwa atak hybrydowy Białowieża
Fot. Jacek SZYDŁOWSKI / FORUM

Moskwa nie odpuści, mamy niewiele czasu na stworzenie Korpusu Ochrony Pogranicza

Powinna dziś powstać jednostka na wzór Korpusu Ochrony Pogranicza, wyposażona prawnie w możność używania wszelkich dostępnych środków militarnych i technicznych, pozwalających czynić granicę bardzo trudną do sforsowania. Łudzenie się, że obecna prowizorka okaże skuteczna i że Moskwa odpuści, to proszenie się o coraz mocniejsze ciosy.

To, ile zmieni śmierć pierwszego polskiego żołnierza broniącego wschodnich granic Polski, będzie najlepszym testem, czy III RP ma w sobie instynkt przetrwania. Do tej pory objawiał się on bardzo rzadko.

Atak na polską granicę w wojnie hybrydowej, jaką Kreml rozpoczął z II Rzeczpospolitą sto lat temu, wyglądał następująco. Wiosną 1924 r. pierwsze grupy uzbrojonych dywersantów zaczęły niepostrzeżenie przedzierać się ze Związku Radzieckiego w głąb Polski. Małe oddziały napadały na urzędy, posterunki policji, polskie osady. Po czym wycofywały się na drugą stronę granicy. 

W centrali OGPU na Łubiance wiedziano dzięki zdrajcom, co może Polaków zaboleć. Szef instytucji zajmującej się wywiadem, kontrwywiadem i akcjami specjalnymi Feliks Dzierżyński dobrał sobie jako najbliższych współpracowników bardzo zdolnych – przewerbowanych oficerów Wojska Polskiego – Ignacego Sosnowskiego i Wiktora Steckiewicza. 

Uderzano też w nieprzypadkowym momencie. W Polsce upadł prawicowy rząd Wincentego Witosa, a ponadpartyjny gabinet fachowców Władysława Grabskiego zmagał się z hiperinflacją. W każdej chwili mógł utracić poparcie parlamentu, co oznaczałoby głęboki kryzys polityczny, zwłaszcza przy śmiertelnej wrogości, jaka panowała między endecją a lewicą. Tymczasem słabo uzbrojona Straż Graniczna bała się podejmować walkę z liczniejszymi grupami dywersantów. 

Wkrótce liczba ataków przekroczyła setkę i premier Grabski 16 kwietnia 1924 r. wydał dekret nakazujący Ministerstwu Spraw Wojskowych we współpracy z MSW przejąć obronę granicy wschodniej. Dowodzenie operacją scedowano na inspektora Armii „Wilno” gen. Edwarda Rydza-Śmigłego. Po czym okazało się, że policja i Straż Graniczna wymigują się od wykonywania rozkazów generała, gdy tylko te im nie pasują. Z kolei Rydzowi brakowało podstaw prawnych do ich wyegzekwowania. Chaos się pogłębiał, a sowieccy dywersanci, którym doradzali polscy renegaci, robili się coraz bardziej bezczelni.

W liście datowanym na 5 sierpnia 1924 r. minister spraw wojskowych gen. Władysław Sikorski ostrzegał Grabskiego: „Słabość po naszej stronie w zwalczaniu zdecydowanej i planowanej przeciw Polsce akcji bolszewików, prowadzonej, tak w kraju, jak i na wschodnim pograniczu, przynieść nam może katastrofalne następstwa”. 

Dzień wcześniej duży oddział dywersantów opanował nocą miasteczko Stołpce. Zabito siedmiu policjantów z miejscowego posterunku, uwolniono więźniów z aresztu, obrabowano sklepy, zastrzelono kilku cywili. Na koniec napastnicy uszli bezkarnie za granicę. Po tym szokującym incydencie prezydent Stanisław Wojciechowski zaprosił na specjalną naradę do Spały rząd i generałów. Po dwóch dniach analizowania przyczyn zupełnego braku skuteczności oddziałów wojskowych i policyjnych – w dużej przecież liczbie skierowanych na granicę – opracowano plan ratunkowy. Polegał on na powołaniu do życia specjalnej jednostki, łączącej uprawnienia wojska, policji, straży granicznej i służb wywiadowczych. Jej jedynym zadaniem miało stać się uszczelnienie granicy ze Związkiem Radzieckim. Korpus Ochrony Pogranicza utworzono wręcz błyskawicznie. Między specjalnym rozkazem ministra spraw wojskowych wydanym 12 września 1924 r. a wejściem do akcji pierwszych oddziałów KOP upłynęło zaledwie 6 tygodni!

Nowa formacja zaskoczyła przeciwnika olbrzymią determinacją w działaniu, idącą w parze ze skutecznością. Po stoczeniu kilkuset potyczek, wybiciu lub wyłapaniu większości grup dywersyjnych w lecie 1925 r. zapadła na Kremlu decyzja o zakończeniu wojny hybrydowej z Polską. Stało się tak, ponieważ utracono nadzieję na osiągnięcie docelowego efektu, jakim winien być głęboki kryzys polityczny w Warszawie, otwierający następnie możność wzniecenia antypolskiego powstania na Kresach.

Taka skuteczność operacyjna KOP-u wynikała z kilku jego atutów. Po pierwsze, dużej autonomii dowództwa. Wiedziało ono, że jego zadaniem jest zapewnienie szczelność granicy, a jak to zostaje osiągnięte, decyduje szef KOP-u oraz znający na wylot swój teren oficerowie Korpusu. Po drugie, dobre uzbrojenie m.in. w broń maszynową i artylerię oraz równie dobre wyszkolenie. Ponadto istotna była własna służba wywiadowcza, koncentrująca swe działania na rozwijaniu sieci współpracowników wzdłuż granicy, informujących o tym, co się na niej dzieje. Starano się pozyskiwać źródła informacji także po stronie sowieckiej. Należy jeszcze dodać umocowanie prawne, dające możność prowadzenia operacji zarówno o charakterze wojskowym, jak i policyjnym w pasie przygranicznym. 

W zaledwie kilka lat Korpus Ochrony Pogranicza zapracował sobie na opinię formacji elitarnej, budzącej powszechny respekt, ponieważ skutecznie zniechęcał sowieckie służby do agresywnych poczynań na granicy. Minęło prawie sto lat, po upływie których Polacy powinni być dużo mądrzejsi o nabyte przez przodków doświadczenia. Mamy teraz następującą sekwencję zdarzeń.

Latem 2021 r. pod patronatem białoruskiego KGB i, jak wiele na to wskazuje, na zlecenie Kremla zaczyna się ściąganie z Biskiego i Środkowego Wschodu oraz z Afryki wszystkich chętnych, którzy chcą przedostać się do Europy. Oferuje się im potrzebne wsparcie, by mogli rozpocząć szturmowanie polskiej granicy. W tym samym czasie Rosja rozpoczyna koncentrację swoich wojsk przy granicy z Ukrainą, szykując się do inwazji i likwidacji państwa stojącego na drodze do odbudowy namiastki sowieckiego imperium. Polska też stoi na tej drodze, ale na szczęście troszkę dalej.

Sytuacja staje się niewesoła. Jak zatem wygląda polski instynkt przetrwania na początku wojny hybrydowej, będącej jednym z elementów zaplanowanej przez Władimira Putina ekspansji? Notabene obejmującej tereny, które zaledwie trzydzieści pięć lat temu znajdowały się pod kontrolą Moskwy. Otóż szturm migrantów nie przyniósł w III RP odruchów jednoczenia się dla obrony przed zewnętrznym zagrożeniem. Choć sprokurowało go mocarstwo, które ma na sumieniu już dwukrotne zniszczenie Polski – pierwszy raz pod koniec XVIII w., a potem w 1939 r. Poza tym owo mocarstwo kilkakrotnie przetrzebiło polskie elity intelektualne, polityczne i finansowe, zazwyczaj posyłając je na Syberię, skąd już nie wracały, lub po prostu fundując im kulę w potylicę.

Otóż wszczęcie wojny hybrydowej przez mocarstwo, którego wojska z regularnością szwajcarskiego zegarka wysyłały do piachu spory procent mieszkańców Kraju nad Wisłą przez ostatnie trzysta lat (tak od III wojny północnej), przeszło w tymże kraju wręcz niezauważone. Od razu bowiem stało się elementem nieustannie trwającej w III RP kampanii wyborczej. Zjednoczona Prawica demonstracyjnie rzuciła się do obrony granic, reagując, zdawać by się mogło, jak rządzący, którzy faktycznie dobrze diagnozują zagrożenie. Wzniesiono nawet metalową zaporę, fajnie wyglądającą na zdjęciach. Podobnie fajnie, jak konferencje prasowe premiera Morawieckiego i ministra Błaszczaka. Tylko gdyby nie te szczegóły.

Policz sobie, Drogi Czytelniku, ile czasu upłynęło od października 2021 r. do 15 października 2023 r. Można do tego dodać jeszcze siedem miesięcy rządów Donalda Tuska.

A teraz zastanówmy się, które ze służb mundurowych rzuconych do ochrony granicy mają do tego kompetencje podczas wojny hybrydowej. Przecież nie ma jasności nawet w najprostszych kwestiach. Nie tylko w sprawie użycia broni palnej, ale i gazu, paralizatorów, broni gładkolufowej do miotania gumowych pocisków, polewaczek do rozpraszani tłumu etc. Patrole graniczne do dziś nie otrzymały nawet samochodów opancerzonych. Żołnierzom nie zapewniano godziwych kwater, o odpowiednio zabezpieczonych przed atakiem obozach wojskowych już nie wspominając. Czy istnieje jakieś rozpoznanie wywiadowcze? 

Kto ma ochotę, ten może sobie przez zaporę porzucać w polskich mundurowych konarami drzew, kamieniami, butelkami, może postrzelać z kuszy, a w końcu zadźgać polskiego żołnierza nożem. I wszystko bezkarnie. Dzięki Bogu, że białoruska KGB ani jej patroni z Moskwy nie zdecydowali się jeszcze użyczyć imigrantom karabinów snajperskich, żeby migranci np. z Czeczeni mogli postrzelać sobie do bezbronnych Polaków. Przed dwa lata rządów Zjednoczonej Prawicy i ponad pół roku obecnej koalicji nie udało się zamienić radosnej improwizacji w profesjonalną ochronę własnego kraju.

Sto lat temu, gdy zdiagnozowano przyczyny porażek, zorganizowanie takiej ochrony zajęło zaledwie sześć tygodni. Owszem, wówczas ludzie będący na szczytach władzy angażowali się wcześniej w walkę o niepodległość, uczestniczyli w I wojnie światowej, odpierali inwazję bolszewickiej Rosji. Doświadczenia życiowe nauczyły ich prostej prawdy, że jeśli śmiertelny wróg rusza do ataku, należy się bronić z całych sił i z wielką determinacją, bo inaczej kraj i jego mieszkańcy stają w obliczu zagłady. To były zupełnie inne elity, bo wcześniej doświadczyły czasów, gdy zabijanie ludzi było straszną codziennością. To zaś wymusza zdolność do zdecydowanych posunięć. Podobnie było zupełnie inne polskie społeczeństwo. Jednak te fakty nie tłumaczą, dlaczego zamożne państwo ze sporym potencjałem pozostaje wobec narastającego od prawie trzech lat zagrożenia dziecinnie bezradne.

To, że los migrantów od jesieni 2021 r. stał się i dla opozycji elementem niekończącej się kampanii wyborczej, też tego nie tłumaczy. Szkoda tu miejsca na przypominanie autorytetów, intelektualistów, publicystów, polityków i celebrytów histerycznie stających w obronie biednych, „ludzkich narzędzi” w rękach Łukaszenki i Putina. Obecnie takie przypominanie trwa na masową skalę w mediach społecznościowych. I dobrze. Warto, aby ci sami ludzie teraz zmierzyli się z tym, do czego wzywali jeszcze tak niedawno oraz jak odnosili się do pograniczników, policjantów i żołnierzy pełniących po prostu swoją służbę.

Tym bardziej że wspierani przez nich politycy są przy władzy i, jak łatwo zauważyć, wobec wojny hybrydowej toczonej na granicy z Białorusią zachowują się tak jak PiS.

Niestety dokładnie tak samo – czyli urządzają pokazówki dla mediów i wyborców. Po czym są gotowi ryzykować życie ludzi służących na granicy, nie dbając o to, aby sposób jej obrony stał się adekwatny do zagrożenia.

Jeśli zapytać, dlaczego aresztowano żołnierzy, którzy użyli broni na postrach, nikogo nawet nie raniąc, to odpowiedź jest prosta. Dzięki temu uzyskano efekt mrożący i kolejni mundurowi wolą już dostać butelką w głowę lub nożem w brzuch, niż zaryzykować sięgnięcie po służbową broń. Zatem ich dowództwu oraz politykom przestało grozić to, że przy kolejnych szturmach ujrzą w mediach jakiegoś zastrzelonego migranta. To przecież tak nieładnie wygląda. Nawet jeśli zabity byłby członkiem grupy kaukaskich górali uzbrojonych w łomy i noże, jak ci, nad których głowami ośmielili się ostrzegawczo strzelić na własne nieszczęście polscy żołnierze. Jeśli tak będzie to wyglądało dalej, to po śmierci ugodzonego nożem zginą wkrótce kolejni. Ale ich trupów można w mediach nie pokazywać.

Aż nadejdzie prawdziwy czas prób, gdy Rosja nie będzie musiała wszystkich posiadanych sił rzucać do walki z Ukrainą. Nic bowiem nie wskazuje na to, aby Kreml w przyszłości przestał traktować Polskę jako swego śmiertelnego wroga, podobnie jak miało to miejsce przed 1939 r. ze Związkiem Radzieckim. Warto więc sobie zawczasu przypomnieć o doświadczeniach wyniesionych z sąsiadowania z nim. Wówczas skuteczną ochronę granicy zapewniła dopiero oddzielna formacja szkolona i używana do tego jedynego celu. Podobnie dziś powinna powstać analogiczna jednostka, wyposażona prawnie w możność używania wszelkich dostępnych środków militarnych i technicznych, pozwalających czynić granicę bardzo trudną do sforsowania. Dowodzona przez ludzi zdeterminowanych, aby ten cel osiągnąć, posiadająca własne komórki wywiadowcze, gromadzące na bieżąco informacje i ostrzegające zawczasu przed możliwymi atakami.

Łudzenie się, że obecna prowizorka okaże skuteczna i że Moskwa odpuści, to proszenie się o coraz mocniejsze ciosy. Obecnie okazana słabość sprawiła, iż są one tylko kwestią czasu. Jedyne, czego nie wiemy, to ile jeszcze nam go zostało.

Tekst pierwotnie ukazał się we „Wszystko co Najważniejsze” [LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Andrzej KRAJEWSKI

Andrzej KRAJEWSKI

Historyk i publicysta związany z „Dziennikiem Gazetą Prawną”. W latach 2011-2015 doradca prezesa IPN. Autor książek: „Między współpracą a oporem. Twórcy kultury wobec systemu politycznego PRL”, „Największe wpadki tajnych służb” oraz „Jak wykuwały się fortuny”.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się