Naród

Skąd się bierze siła Ameryki?

We, the People – od tych słów zaczyna się preambuła amerykańskiej konstytucji. Oto jak Amerykanie postrzegają istotę swego państwa: podmiotem jest obywatel, a ochrona jego interesu to naczelne zadanie władz.

Politycy mają być odpowiedzialni przed społeczeństwem, działać dla jego dobra – a nie sprawować nad nim władzę, niczym feudalni monarchowie. Wprawdzie minęło już dwa i pół wieku od napisania tych wiekopomnych słów i niemało się zmieniło. Praktyka pokazuje, że zdanie szarego obywatela nie jest brane pod uwagę. W USA lobbing jest legalny i z tego powodu arcybogaci mają ogromny wpływ na losy kraju. Niemniej w społeczeństwie głęboko tkwi przekonanie, że tak być nie powinno. Fakt wybrania na prezydenta Donalda Trumpa i jego popularność doskonale obrazują to, że Amerykanów nie da się w nieskończoność wodzić za nos.

Nic o nas bez nas

Amerykańskim rewolucjonistom, którzy podjęli walkę o uniezależnienie się od Wielkiej Brytanii, przyświecała zasada: No taxation without representation („Nie ma podatków bez reprezentacji [w parlamencie]”). Ponieważ Stany Zjednoczone powstały w wyniku powstania przeprowadzonego przez szarych obywateli i w społeczeństwie, w którym nie było żadnej arystokracji, cechą odróżniającą ten naród od Europejczyków jest tradycja demokracji oddolnej. Władza to emanacja woli społeczeństwa, a nie scheda po panującym, którego władzę stopniowo ograniczano. Stąd w USA nie do pomyślenia jest taka forma wyborów jak np. głosowanie na listę krajową czy kandydowanie w okręgu wyborczym, z którym kandydat nie ma najmniejszego związku. Kongresman czy senator musi znać bolączki lokalnej społeczności. A ta społeczność jest z siebie dumna i nie potrzebuje nawet najsłynniejszego celebryty, by ją reprezentował.

Demokracja sterowana odgórnie niesie pożałowania godne skutki. Doskonale widać to na przykładzie mojego rodzinnego miasta. Przez ponad dwie dekady rządził nim człowiek, który niewiele robił sobie z woli mieszkańców. Referendum w sprawie organizowania olimpiady przepadło z kretesem, a mimo to prezydent zgłosił Kraków do konkursu na organizację igrzysk europejskich. Gród Kraka był jedynym w Europie kandydatem do tego „zaszczytu” i mieszkańcy musieli wyasygnować na ten cel setki milionów złotych. Przykłady braku szacunku dla obywateli można mnożyć. Rządy te były możliwe, bo oba główne ogólnopolskie stronnictwa wystawiały kandydatów, którzy niczym dla miasta się nie zasłużyli.

Państwo opiekuńcze

Od czasów rewolucji amerykańskiej sprawy podatków i finansów państwa są jedną z podstawowych kwestii, przeświadczenie o ogromnej godności każdego obywatela. W powszechnej świadomości (aczkolwiek niekoniecznie w praktyce) porządek polityczny obrazuje odwrócona piramida. Prezydent, Kongres, Senat i lokalne władze mają służyć obywatelowi, a szerzej – bronić interesu narodowego. To nie oznacza tolerowania anarchii; Amerykanie mają pełną świadomość, że policjant stoi na straży prawa, co może pociągać za sobą użycie siły.

Amerykanie ze sceptycyzmem podchodzą do idei państwa opiekuńczego. Kiedy w Europie i Polsce pewne programy uzasadnia się argumentem „sprawiedliwości społecznej”, w USA od razu zadaje się pytanie: Ile to będzie kosztować i kto za to zapłaci? Polityk, który postulowałby przywrócenie wieku emerytalnego, jaki panował w chwili wprowadzenia w życie programu Social Security (65 lat dla obu płci; dziś wynosi 67 lat), nie zrobiłby za Atlantykiem kariery, bo wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że taka propozycja może i byłaby „sprawiedliwa”, ale jej koszty poniósłby podatnik.

Każdy dolar podatnika

Podobne argumenty są brane pod uwagę w każdym innym przypadku. Studia wyższe są w niewielkim stopniu subsydiowane przez rząd federalny; główną formą pomocy są nisko oprocentowane pożyczki. Wskutek tego co roku miliony Amerykanów wchodzą w życie zawodowe z długiem. Podczas kampanii wyborczej w 2020 r. Joe Biden obiecał umorzyć część tego zadłużenia i po objęciu władzy ogłosił program, w ramach którego rząd federalny miał unieważnić zobowiązania z tego tytułu w wysokości 400 mld dolarów. Szereg rządów stanowych zgłosiło sprzeciw i skierowało sprawę do Sądu Najwyższego, który uznał, że prezydent nie miał uprawnień do podjęcia takiej decyzji. W Europie podobne rozwiązanie wydaje się „niesprawiedliwe”, ale jeśli przyjrzeć się głębiej, to okaże się, że w praktyce w ramach finansowania szkolnictwa wyższego przez państwo to podatnik (a nie rząd) wspiera jednostki. Dlaczego osoba, która nie ma specjalnych talentów i nie wybiera się na uniwersytet ma łożyć na edukację osób zdolniejszych, które w dodatku będą osiągać korzyści z faktu, że mają wyższe wykształcenie?

Świadomość tego, że każdy dolar wydany z publicznej kasy pochodzi z kieszeni podatnika, ma swój oddźwięk w stosunkowo niskim opodatkowaniu społeczeństwa. W roku ubiegłym dochody całkowite państwa wyniosły tylko równowartość 32,6 proc. PKB. Dla porównania, wskaźnik ten w przypadku naszego kraju wyniósł 39,8 proc., a dla Niemiec i Francji, odpowiednio, 47 i 53,5 proc. (dane Banku Światowego). Niestety, mimo to USA nie można uznać za kraj świecący przykładem w zakresie finansów publicznych. Politycy znaleźli sposób, żeby omijać wolę wyborców: zaciąganie długu przez rząd federalny. To stoi w sprzeczności z preferencjami obywatela, bo konstytucje wszystkich stanów (z jednym wyjątkiem) zabraniają władzom tego szczebla finansowania deficytów budżetowych.

Zasada pomocniczości

Korzystając z tej luki prawnej, w 2023 r. deficyt budżetowy rządu federalnego wyniósł 6,5 proc. PKB. Nie był on tak ogromny jak w czasach pandemii, gdy administracja Trumpa, wbrew obietnicom o oszczędnym wydawaniu pieniędzy współobywateli, zanotowała deficyt budżetowy w wysokości 13,9 proc. PKB! Ziarnko do ziarnka… Zadłużenie Waszyngtonu, czyli skumulowane deficyty rządu federalnego, wynosi już 123,3 proc. PKB. Jak widać, amerykańskie elity biorą przykład ze swoich europejskich pobratymców i szczodrze wydają pieniądze przyszłych pokoleń, bo ciężar spłaty obecnie zaciąganego długu spadnie na ich właśnie barki.

Wypada dodać, że finansowanie programów społecznych przez zaciąganie długu nie jest domeną Stanów. W ubiegłym roku deficyt budżetowy w Polsce też nie był niski i wyniósł 5,5 proc. PKB. Zatem tak jak i w USA poziom wydatków rządowych daleko przekroczył wysokość przychodów. Podobnie jak za oceanem, dzisiejsze życie ponad stan obciąży nasze dzieci i wnuki. Dobrze by było, żeby rodacy zaczęli myśleć nie w kategoriach „słuszne” i „sprawiedliwe” – to były naczelne hasła minionej epoki – ale zgodnie z zasadą pomocniczości, że państwo zajmuje się tylko tymi sprawami, z którymi nie może sobie dać rady jednostka czy rodzina. Każdy rodzaj pomocy zawsze odbywa się kosztem innej osoby, a szastanie cudzymi środkami nie jest zgodne ze społeczną nauką Kościoła.

Republikańskie tradycje

Wiek XVI, w którym zasada „Nic o nas bez nas” nie była czczym frazesem, to okres świetności Rzeczypospolitej. Polska może odzyskać należne jej miejsce w Unii i świecie nie w drodze uległości wobec potężnych, ale poprzez powrót do republikańskich tradycji. Albo Polacy odzyskają świadomość swojej godności i płynących stąd praw (i obowiązków), powrócą do idei demokracji oddolnej i przestaną biernie polegać na dominujących siłach politycznych, albo nadal będą zsuwać się po równi pochyłej w kierunku statusu republiki bananowej.

Tekst pierwotnie ukazał się w nr. 969 tygodnika „Idziemy”. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Prof. Kazimierz DADAK

Prof. Kazimierz DADAK

Emerytowany profesor ekonomii w Hollins University w stanie Wirginia w USA.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się