Agaton Koziński symetryści

Symetryzm. Malczewski w sto lat później

Tym, którzy próbują definiować się jako symetryści, od samego początku zarzuca się zdradę ideałów, łamanie reguł gry, sianie zwątpienia. Jakby uczestnicy szeroko rozumianej debaty politycznej w Polsce mieli być karnym wojskiem, które stoi równo od linijki w swoim szeregu i nie wychyla się z rzędu. 

Obraz Jacka Malczewskiego „Hamlet polski” pokazuje Aleksandra Wielopolskiego, stojącego między dwoma alegoriami Polski. Po prawej stara kobieta spętana kajdanami, z koroną na głowie. Po lewej młoda dziewoja, niemal naga, która kajdany na rękach zdołała rozerwać. Wielopolski pomiędzy nimi stoi z miną człowieka nieumiejącego wybrać, niewiedzącego, do której z kobiet mu bliżej.

Gdyby próbować opisać ten namalowany w 1903 r. obraz współczesnym językiem, powiedzielibyśmy, że Wielopolski to symetrysta. Jako wnuk hrabiego Aleksandra Wielopolskiego, byłego szambelana dworu królewskiego Mikołaja I Romanowa, pewnie ma naturalne inklinacje do zachowania status quo, a więc sytuacji, w której patronem Polski jest Rosja. Z drugiej strony jest Polakiem, więc gen niezależności, ten tworzony przez pokolenia kapitał wybijania się na niepodległość, musi mu w duszy grać. Głowa podpowiada jeden wybór, serce drugi. Stoi więc niezdecydowany między kobietami z margerytką w dłoni, jakby chciał z niej sobie wywróżyć, którą powinien chwycić za rękę.

Na tym obrazie Malczewski charakterystyczną dla siebie kreską symbolicznie uchwycił potężny dylemat, przed którym stali Polacy na początku XX wieku: walczyć czy nie walczyć, układać się w istniejącym porządku czy nie, wyglądać jutrzenki nadziei czy sobie odpuścić. Z dzisiejszej perspektywy wybór wydaje się oczywisty – jednak wcale tak nie było w 1903 r., kiedy zwolenników dogadania się w ramach istniejącego porządku rzeczy nie brakowało. Malarz genialnie oddał ówczesne rozdarcie dzielące Polaków.

Przeskoczmy sto kilkanaście lat do przodu. Wprawdzie dziś dla polskich malarzy Polska inspiracją nie jest w żadnym stopniu, ale dyskusja publiczna – pod względem formy – ma podobny kształt jak na początku XX wieku. Podobny w tym sensie, że istnieją dwa całkowicie różne od siebie obozy. Pomiędzy tymi dwoma brzegami usiłują kursować promy, próbujące w jakiś sposób utrzymać między nimi kontakt. Widać wyraźnie, że te połączenia nie cieszą się popularnością. Mało kto się nimi interesuje, za to wielu chętnie narzeka, że ciągle przypływają nie o czasie, ławki na nich poszczerbione, a farba odłazi. Wyraźnie widać, że nie jest w dobrym tonie z nich korzystać.

Ale w dyskusji o polskim symetryzmie uderza coś innego. Nie chodzi o jakość rejsów między dwoma brzegami polskiego dyskursu narodowego. Chodzi o sam fakt, że one się odbywają. Od razu zostało to zdefiniowane jako zjawisko pejoratywne. Więcej, jako wątpliwe moralnie i etycznie. Tym, którzy próbują definiować się jako symetryści, od samego początku zarzuca się zdradę ideałów, łamanie reguł gry, sianie zwątpienia. Jakby uczestnicy szeroko rozumianej debaty politycznej w Polsce mieli być karnym wojskiem, które stoi równo od linijki w swoim szeregu i nie wychyla się z rzędu. 

Każdy, kto ma jakiekolwiek wątpliwości, kto próbuje dyskutować o argumentach wysuwanych przez stronę drugą, natychmiast obrywa. Jedyne, co można doskonalić, to inwektywy, jakimi się drugą stronę obrzuca, oraz argumenty dowodzące naszej wyższości moralnej nad nią. Jedyna opcja leżąca na stole to polerowanie na wysoki połysk własnych racji. Nie ma miejsca na jakiekolwiek zawahania. Św. Augustyn ze swoim „wątpię, więc jestem” we współczesnej Polsce miejsce dla siebie znalazłby najwyżej w bibliotece.

Gdyby jeszcze taka dyskusja na racje była rzeczywistym starciem dwóch alternatywnych światów zbudowanych na solidnych fundamentach. Tak jednak nie jest. Od początku dyskusję o polskim symetryzmie cechuje przerost formy nad treścią. Skoncentrowanie się na osobach, które próbują być promami między dwoma brzegami, jakby to właśnie one były istotą problemu polskiej współczesności. Tymczasem tak nie jest. To skupienie się na nich wygląda bardziej na próbę odwrócenia uwagi od samych siebie. A dokładniej: od braku pomysłów własnej grupy. To uciekanie od najważniejszej kwestii, która powinna zaprzątać polską debatę: peryferyjności Polski, zarówno pod względem gospodarczym, jak i politycznym.

Ten główny problem świetnie wskazał Rafał Matyja. „Peryferyjność jest traktowana jako temat wstydliwy. W debacie publicystycznej i naukach humanistycznych toczy się homerycki bój o polskość, w którym jedni traktują ją jako niezwykle cenny skarb i kapitał rozwojowy, a inni jako kulturowe źródło zapóźnienia, którego przezwyciężenie otwiera drogę do zmodernizowanej Europy. W dyskursie eksperckim ten wątek – czy to jako niebezpieczny politycznie, czy też mało praktyczny – w zasadzie nie istnieje” – pisał w artykule „Peryferyjność – wyzwanie czy fatum?” napisanym w 2014 r.

Do dziś nie widać, żeby ktoś ten wątek podjął. Jednocześnie w polskiej debacie dzisiaj słychać często tezę, że brakuje nam wielkich wyzwań, które cementowałyby klasę polityczną, ustawiały cel ponad podziałami, do którego byśmy wspólnie dążyli. Wcześniej były to obalenie komunizmu, później wejście do NATO i Unii Europejskiej. Po 2004 r. tematów makro zabrakło. Było to poniekąd zrozumiałe – skala transformacji lat 90., konieczność dostosowania polskiej gospodarki oraz krajowych instytucji do wymagań UE były tak potężnymi wyzwaniami, że chwila oddechu należała się Polsce jako państwu i każdemu Polakowi z osobna. Świetnie to zresztą wyczuł Donald Tusk, zabraniający w 2007 r. w ogóle mówić politykom swego rządu o reformach. Miało być miło, lekko i przyjemnie – w końcu dopłynęliśmy do portu, do którego dotrzeć chciał cały kraj od lat 80. Teraz nadszedł czas korzystania z uroków pobytu w tymże porcie.

Tyle że pobyt w nim unaocznił, w jak wielu dziedzinach mamy braki. To nie jest tak, że w starciu z krajami rozwiniętego Zachodu Polska okazała się rzeczywiście państwem peryferyjnym. Nawet Matyja zmienił zdanie – w swojej książce „Wyjście awaryjne”, napisanej cztery lata po cytowanym przed chwilą artykule, wolał używać określenia „półperyferyjność”. Ale jednocześnie precyzyjnie wskazywał, jakie to ze sobą niesie zagrożenia dla Polski. Pisał, że bez ciągłych prób przesuwania się w kierunku centrum, szybko na pełnej peryferyjności możemy utknąć – tym bardziej że płyty tektoniczne świata znów zaczęły się szybko przesuwać po dwóch dekadach względnego spokoju. Takie tektoniczne ruchy zwykle dla Polski były bardzo niebezpieczne. Bez szukania naszych przewag, bez wzmacniania naszych atutów półperyferyjność szybko może się okazać pułapką, która zepchnie Polskę w chaos lat 90. lub wręcz zależność typową dla epoki PRL.

O problemie półperyferyjności w różnych formach pisze nie tylko Matyja, wspominają o nim także Jan Rokita, Jerzy Hausner czy Ludwik Dorn – by wymienić tylko nazwiska najszerzej znane. Ewa Thompson od dawna wskazuje na zjawisko postkolonializmu w polskiej debacie publicznej. Problemy ze współczesnością zdają się dostrzegać także główne partie. Przecież w 2009 r. Platforma Obywatelska przyjęła program „Polska 2030”, w którym zdefiniowano groźbę „dryfu rozwojowego”. Konieczność wyrwania Polski z półperyferyjności to leitmotiv „planu Morawieckiego” z 2016 r. Jest dość przykładów, by dowieść, że to największe wyzwanie, przed którym stoi dzisiaj nasz kraj – dobrze opisanych i dobrze znanych wszystkim stronom.

A jednak w debacie publicznej tej kwestii nie ma. Po stronie liberalnej ten temat się przewija czasami w niektórych wypowiedziach Bartłomieja Sienkiewicza, wskazującego na ograniczenia, które ma władza, i podkreślającego, jak starannie musi ona szafować swoimi zasobami przy podejmowaniu poszczególnych reformatorskich wyzwań. Ale o ile uwaga bardzo ciekawa, o tyle już nierozwinięta w szerszą myśl: na jaki odcinek te zasoby należałoby skierować.

Po stronie konserwatywnej o wstawaniu z kolan, wyrywaniu się z systemu zależności słyszeliśmy dużo. „Plan Morawieckiego” był ambitnym projektem, który miał sprawić, że Polska wyrwie się z pułapki średniego dochodu i zdoła wskoczyć na wyższą półkę rozwojową. Ale to opis haseł i propozycji z lat 2014–2016. Obecnie te ambitne plany – przynajmniej na poziomie haseł politycznych – zostały zredukowane właściwie do propozycji budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. Projektu ambitnego, wizjonerskiego, ale absolutnie w nim nie da się zamknąć wszystkich problemów związanych z półperyferyjnością Polski.

Wielopolski na obrazie Malczewskiego stał przed autentycznym dylematem. Niepodległość Polski była ambicją w ówczesnej sytuacji bardzo naturalną – ale brutalne doświadczenie XIX wieku oraz fatalny układ polityczny sprawiały, że w 1903 r. scenariusz ułożenia się w ramach istniejącego status quo też wydawał się racjonalnym rozwiązaniem. Polska w 2019 r. tego typu dylematu nie ma. Od 30 lat udaje nam się skutecznie osiągać główne cele, które sobie stawiamy. Nawet tak nierealne – mogłoby się wydawać – jak obalenie komunizmu. Dzisiaj głównym wyzwaniem jest dla nas przełamywanie półperyferyjności, szukanie sposobu na wymknięcie się z pułapki średniego dochodu.

Na tym powinna skupiać się dyskusja publiczna, być analizą szans i zagrożeń dla tego celu. Zamiast tego mamy jednak dyskusję o symetryzmie. Z gruntu fałszywą, prowadzącą nas z głównej trasy w boczną (ślepą) uliczkę. W tej debacie jest tylko forma, nie ma w niej treści. Warto o tym rozróżnieniu pamiętać.

Tekst pierwotnie opublikowany w wyd. 12 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze”. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Agaton KOZIŃSKI

Agaton KOZIŃSKI

Publicysta. Wcześniej pracował we "Wszystko co Najważniejsze", "Polska The Times", redakcji zagranicznej PAP oraz tygodniku "Wprost". Absolwent dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Płocczanin.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się