bałkanizacja wojny na Ukrainie

Bałkanizacja wojny na Ukrainie niczego nie rozwiąże, wzmocni jedynie kryzys za granicą Polski i będzie sukcesem Rosji

Wojny na Ukrainie i na Bałkanach w latach 90-tych całkiem sporo łączy. I nie, nie chodzi tylko o to, że za obiema stoją władze Kremla. Podobny jest sposób patrzenia, jaki decydenci Europy Zachodniej przyjmują w odpowiedzi na oba konflikty. Niedawna dyskusja o pomyśle wysłania na Ukrainę żołnierzy armii krajów Europy tylko pokazuje, że bałkanizacja wojny na Ukrainie nie jest rozwiązaniem.

Ukraińcy, podobnie jak Bośniacy w latach 90-tych, pragną pokoju i sprawiedliwości. Demonstrują to nie tylko walką, ale przede wszystkim hartem ducha – co rusz będąc przez kolejnych ekspertów skazywanymi na przegraną – oraz społeczną solidarnością. Nie dają się podzielić. Mimo pragnienia pokoju, podobnie jak na Bałkanach w latach 90-tych, język opisu wojny na Ukrainie jest jednak językiem nienawiści i wykluczenia. Poza militarnym aspektem tego konfliktu trwa bowiem wojna komunikacyjna — nie propagandowa już — ale pełnoskalowa walka o władzę nad umysłami Europejczyków, którzy też przecież pragną pokoju, przejawiając to coraz silniej widocznym „zmęczeniem wojną” (sic!). I przez ten pryzmat czytać można propozycję prezydenta Emmanuela Macrona. Dla niego to w końcu konflikt „gdzieś na krańcach imperium”, tak jak kiedyś wojna na Bałkanach.

Język ma więc znaczenie. Kreml używając słowa „faszyści” wpisuje swoje działania w dobrze znany w Rosji krajobraz walki; Ukraińcy zaś używając pojęć takich jak „orkowie” nie pozostają dłużni. Odczłowieczanie przeciwnika, podobnie jak na Bałkanach w latach 90-tych trwa w najlepsze. Już wtedy ostrzegano, że doprowadzi to do ludobójstwa. Podczas rozpadu Jugosławii także istniał określony katalog obraźliwych określeń dla „innych”: Albańczycy byli określani jako „Shipstars”, bośniaccy muzułmanie jako „Turcy” lub „balije”, Chorwaci jako „ustasze”, a Serbowie jako „czetnicy”. Bucza i Irpień też nie wydarzyły się tak dawno. Czy gdyby wojska krajów Europy znajdowały się na terenie Ukrainy do obu by nie doszło? Przykład Srebrenicy przeczy takiemu myśleniu.

Kwestią wspólną między wojną na Bałkanach i na Ukrainie jest też redukcja możliwego porozumienia do kwestii zmiany granic. Ukrainie oferuje się jedynie rozwiązania, które obejmują wyznaczenie terytorium jako „prorosyjskiego” lub „proeuropejskiego” mimo że obecnie znaczna część kraju nie wyobraża sobie drogi innej, niż w kierunku Europy. Takie rozwiązania wymagają utworzenia nowych, często wrogich sobie rządów, tak jak już miało to miejsce w przypadku tzw. „Donieckiej Republiki Ludowej” i „Ługańskiej Republiki Ludowej”; rządów sprawujących władzę nad ludnością tego samego pochodzenia, tylko że w obszarze sztucznie wyznaczonych granic. To pierwszy przykład bałkanizacji wojny na Ukrainie — procesu, w wyniku którego powstają państwa nowe, często wrogo wobec siebie nastawione. Znowu: z lekcji historii wiemy, jak skończyło się to na Bałkanach, nie tylko w latach 90.tych ale i podczas rozpadu Imperium Osmańskiego pod koniec XIX wieku. Porozumienie ponad głowami zainteresowanych nie kończy konfliktów.

W końcu zaś, i tu dochodzimy do sedna niedawnej propozycji Emmanuela Macrona, jasno widać, że dyplomacja jest ograniczona. Dwuletnie wysiłki dyplomatyczne, kolejne sankcje i słowa potępienia kierowane w stronę Kremla nie zdołały tej wojny zakończyć. Co więcej, na każde słowo o porozumieniu, rozejmie czy pokoju sytuacja w terenie pogarsza się, bo każda ze stron chce zająć jak najkorzystniejsze miejsce przy stole negocjacyjnym, prowadząc do dalszej brutalnej walki. A że porozumienia brak? Nie ważne, trzeba sobie wywalczyć jak najkorzystniejszą pozycję w przyszłości. Tak samo było w Sarajewie: Ratusz w mieście został spalony w dniu porozumienia z Londynem, a kiedy sekretarz stanu USA Warren Christopher powiedział, że nie będzie interwencji wojskowej w celu powstrzymania wojny, siły serbskie wystrzeliły rekordową liczbę pocisków — ponad 3000 w ciągu zaledwie jednego dnia.

W obu też przypadkach obserwatorzy czy mediatorzy, wysyłani przez instytucje międzynarodowe a nawet Watykan, zostali upokorzeni. Fiaskiem skończyła się niedawna misja kard. Matteo Zuppiego, mająca skłonić do rozmów nie tylko Moskwę i Kijów, ale również Pekin i Waszyngton. Pamiętajmy też, że próba wprowadzenia „obserwatorów” na Ukrainie jeszcze w 2014 roku zakończyła się porwaniem tejże grupy przez prorosyjską milicję. W ten sam sposób znęcano się nad europejskimi obserwatorami w Bośni i Hercegowinie, a żołnierze ONZ byli nawet przywiązani do strategicznych obiektów jako ludzkie tarcze przed grożącym bombardowaniem „serbskiego terytorium”. Organizacja Narodów Zjednoczonych? Jest bezradna.

W ONZ rosyjskie podżeganie do przemocy na Ukrainie zostało potępione jako rażące naruszenie prawa międzynarodowego, ale — ponieważ Rosja jest stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa z prawem weta — to potępienie spowoduje niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek. Ostatnie wystąpienie ministra Radosława Sikorskiego, w którym punktując rosyjskie kłamstwa wytarł ONZ-otowską podłogę rosyjskim ambasadorem, dało tyle, że prawda wybrzmiała pod różnymi szerokościami geograficznymi za pośrednictwem mediów społecznościowych. Czy jednak coś się zmieniło w samym ONZ? Niestety — nie. Podobnie było w Bośni i Hercegowinie, gdzie nie było skutecznej inicjatywy ONZ podczas trwającej trzy i pół roku wojny.

No i w końcu, Europa waha się między retoryką a działaniem. Obecnie UE jest bardziej instytucjonalnie zorganizowana w konflikt, niż miało to miejsce w latach 90-tych, ale jej interesy gospodarcze i rynkowe są wciąż powiązane z Rosją, przez co wiele europejskich korporacji obawia się rozgniewać władzę na Kremlu zbyt zdecydowanym stanowiskiem w sprawie Ukrainy. Oczywiście, w latach 90-tych, w trakcie wojny na Bałkanach Europa dopiero zaczynała definiować własną tożsamość polityczną, z tego powodu była podzielona i bezużyteczna w radzeniu sobie z kryzysem. Czy jednak tak wiele się zmieniło?

Sądzę, że próbą wprowadzenia żołnierzy krajów Europy na teren Ukrainy prezydent Emmanuel Macron ucieka do przodu. Gdzie bowiem mieliby oni stacjonować? Pod Lwowem czy może bliżej linii frontu? Jakie miałyby być ich zadania, kto miałby nimi dowodzić? Wobec inercji samej Unii, kłopotów wewnętrznych i ambicji stworzenia europejskiego super-państwa pomysł wysłania żołnierzy Niemiec, Francji czy Hiszpanii na Ukrainę włożyć należy więc między bajki. Może to i dobrze? Wciąż mam w pamięci białe hełmy bezradnych żołnierzy ONZ, które w latach 90-tych dominowały w telewizji. Zdaje się też, że Władimir Putin tylko czekałby na taki krok, niezależnie jak daleko od linii frontu znaleźliby się żołnierze krajów Europy. O iskrę nie trudno, a jakikolwiek incydent byłby tylko dalszym umiędzynarodowieniem tej wojny. Unia nie ma więc innego wyjścia: jeśli nie chce długoletniego konfliktu z Rosją, jeśli nie chce bałkanizacji Ukrainy i stworzenia za Polska granicą szeregu zwalczających się wzajemnie państw, musi wspierać rząd w Kijowie. Bo jedynie Ukraińcy żołnierze bronią nas przed jeszcze większym chaosem.

Michał Kłosowski

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.10.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się