Bartłomiej Radziejewski frekwencja wybory parlamentarne w Polsce

„Fetysz frekwencji świadczy o upadku, nie o wysokim poziomie kultury politycznej” – Bartłomiej Radziejewski

Bartłomiej Radziejewski, prezes „Nowej Konfederacji”, współautor książki „Wielka gra o Ukrainę”, autor „Między wielkością a zanikiem”, przekonuje, że frekwencja w ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce nie powinna być odbierana jako sukces demokracji. Wręcz przeciwnie, jest jej porażką, świadectwem upadku debaty publicznej.

„Wszechobecne zachwyty nad rekordową frekwencją wyborczą to głębokie nieporozumienie. Przecież jej wzrost – nie tylko zresztą w tym przypadku, ale w wielu kolejnych – jest skorelowany z postępującą degeneracją debaty. Staje się ona z kadencji na kadencję coraz głupsza, płytsza, bardziej wyzuta z myślenia państwowego i strategicznego, a jednocześnie coraz bardziej wulgarna, nienawistna, pogardliwa i prymitywna. 

Obecny rekord frekwencji wiązał się z rekordem degeneracji kampanii wyborczej. Kampanii praktycznie o niczym, poza tym że jest się od tego czy tamtego. Jak ktoś chciał poznać jakieś konkurencyjne wizje czy koncepcje programowe, to musiał szukać poza jej głównym nurtem, a i tak łatwo nie miał. 

Fakt, że tylu komentatorom zupełnie się te kropki nie łączą – pokazuje, jak daleko odeszliśmy od wyjściowych założeń nowoczesnej demokracji. Jej architektom wcale nie chodziło o jakikolwiek wzrost frekwencji. Chodziło im jak najwyższe WARTOŚCIOWE zaangażowanie obywatelskie. 

Wzrost udziału prostaków, głupców i nienawistników – lub wzrost do prostactwa, głupoty i nienawiści – nim nie jest. Jest czymś dokładnie przeciwnym. Zachwycając się nim, bierzemy cienie w jaskini za rzeczywistość. Tymczasem nasza debata masowa stacza się z kadencji na kadencję coraz niżej” – napisał Bartłomiej Radziejewski w serwisie X (dawniej Twitter).

Podobne jest zdanie Jana Rokity, który przekonuje, że fenomen frekwencji z 15 października wzbudza więcej niepokoju o polską politykę, niźli satysfakcji z tego, co określono mianem „święta demokracji”.

„Z niebywałej, jak na polskie standardy frekwencji, cieszy się prezydent, który nawoływał do głosowania, bo też nie wypadało mu nawoływać do czegokolwiek innego. Cieszą się biskupi katoliccy, którzy od lat, czego nigdy nie byłem w stanie pojąć i nie pojąłem do dziś dnia, z przejęciem troszczą się, aby rodacy nie zapomnieli o tej najzupełniej świeckiej powinności, nie mającej przecież nic wspólnego ze zbawieniem duszy. Cieszy się zwycięska centrolewica, co w końcu nie dziwi, skoro dzięki frekwencji udało się jej wykazać kawa na ławę, że w nowoczesnym społeczeństwie postępowy elektorat mieszczański, jak się go tylko uda zmobilizować, ma naturalną przewagę nad prowincją i wsią. A co najbardziej zdumiewające, cieszy się również pokonana prawica, dla której frekwencja stała się gwoździem do trumny, przypieczętowującym utratę władzy. Zwłaszcza radość biskupów katolickich i pobitej prawicy nie daje się wytłumaczyć inaczej, niźli jakąś dziwaczną polityczną poprawnością, wedle której nie wolno przyznać się do przekonania, iż w masowej mobilizacji do głosowania mogą tkwić spore niebezpieczeństwa (…).

Profesjonalizacja strategii mobilizacyjnych sprawia, że przychodzi nam żyć we wspólnocie, która odsłania nie coraz lepsze, ale coraz bardziej nikczemne oblicze. Gdybym mógł wybierać, to wołałbym mniej spektakularne święto demokracji nieco bardziej sennej, czy flegmatycznej, ale za to choć ciut bardziej deliberatywnej, niźli huczne święto demokracji pobudzonej, z którego wszyscy się teraz cieszą, bo poprawność nie pozwala im na nic innego” – pisze Jan Rokita w tekście, który opublikowaliśmy także w nr 2 „Gazety na Niedzielę” [LINK].

AJ

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się