Bogusław Sonik Gazeta na Niedzielę

Kiedy opadł bitewny kurz

Powyborcza euforia sprzyja radykalnym zwolennikom rewanżu i odwetu. Jednak kontynuacja wymiany ciosów w stylu „złodzieje”, „zdrajcy” prowadzi donikąd. Jest z gruntu antyrozwojowa.

Zmagania toczyły się osiem lat, a ciosy stawały się coraz bardziej bezwzględne. W walkach brali udział harcownicy oraz wielkie armie z artylerią, piechotą, nalotami dywanowymi, ale też z intendenturą i najemnikami. Strona opozycyjna konsekwentnie budowała opowieść o złych ludziach, którzy najechali i podbili Rzeczpospolitą.

Polska polityka okazała się wyjątkowo mało odporna na postmodernistyczne trendy. Operuje afektywnym językiem przesady, abstrahując od rzeczywistej sytuacji kraju, który dokonał gigantycznego skoku cywilizacyjnego. W 2015 r. słyszeliśmy, że Polska jest w ruinie, co w nieco innych słowach powtarzano w 2023 r., rysując obraz kraju dewastowanego przez Hunów.

Obóz Zjednoczonej Prawicy prezentował Polakom wizję szybkiego dorównania znaczeniem potęgom Europy Zachodniej. W pogoni za marzeniem stawiał na skuteczność działań, lekceważąc procedury. Jeśli konkret się sypał (jak w projekcie „Mieszkanie Plus”), tym gorzej dla konkretu – i pędzimy dalej. Po nowe wyzwania. Słynnemu „nie da się”, inaczej nazywanemu imposybilizmem, przeciwstawiono zasadę woli politycznej. To kategoria, której lepiej nie lekceważyć ani nie mylić z administracją polityczną. Rządzącym przyświecała idea silnego państwa, silnego aparatu państwowego, który miałby zadbać o sprawne funkcjonowanie we wszystkich dziedzinach, czemu prawne oraz instytucjonalne przeszkody i reguły miały ulec i się podporządkować. W pewnej mierze przypominało to francuski model państwa jako scentralizowanego organizmu z potężnymi spółkami skarbu państwa i kontrolowaniem całego spectrum. Model ten tylko trochę wzruszył François Mitterrand, lecz pozostałości gaullistowskiej wizji tkwią głęboko zakorzenione nad Sekwaną. „Chwała będzie należeć tylko do tych, którzy o niej zawsze marzyli” – mawiał generał de Gaulle, a kiedy przekonywano go, że jakieś przedsięwzięcia są nie do zrealizowania, odpowiadał, że „intendentura ma nadążać” (za jego planami). Sądzę, że podobne cechy można odnaleźć w przywódcy obozu rządzącego Polską przez ostatnie osiem lat.

Uderza też zbieżność spojrzenia na kwestie kształtu polityki europejskiej. De Gaulle pytany na konferencji prasowej o przyszłość EWG (Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej) ostro zdystansował się do „różnych koncepcji federacji europejskiej, w której kraje stracą narodową tożsamość na rzecz zwolenników federacji. Federacja europejska będzie zarządzana przez areopag technokratów i nieodpowiedzialnych bezpaństwowców”.

Chociaż od czasów de Gaulle’a minęła cała epoka i świat ogromnie się zmienił, to spór o przyszły kształt Unii Europejskiej w dalszym ciągu ożywia debatę.

I będzie to, a nawet już jest jednym z pierwszych wyzwań dla rządu tworzonego przez trzy ugrupowania: Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę i Nową Lewicę. Rząd będzie musiał zająć stanowisko i przedstawić odpowiedź na pytanie, jak postrzega funkcjonowanie UE w sytuacji rysujących się kryzysów: wojny, destabilizacji Bliskiego Wschodu, naporu imigracyjnego, deficytu bezpiecznej energii, globalizacji, ofensywy sztucznej inteligencji i problemów demograficznych. Jak pozyskać wsparcie dla projektu europejskiego, jak budować do niego zaufanie w obliczu narastającej w wielu państwach niechęci? We Francji na pół roku przed wyborami europejskimi sondaże wskazują na zdecydowaną wygraną Frontu Narodowego – partii mocno sceptycznej wobec dalszego centralizowania Unii. W Niemczech opowiadające się za federalizacją Unii partie rządzące (FDP i Zieloni) biją teraz rekordy niepopularności i braku zaufania własnych obywateli. Oczywiście można deklarować dziecięcy optymizm, lecz w końcu trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy zmiany traktatowe ocalą wspólną Europę, czy może raczej doprowadzą do fatalnego kryzysu w wyjątkowo trudnym dzisiaj otoczeniu międzynarodowym i ekonomicznym.

Punktem zwrotnym był czas pandemii. Okazało się, że Europa jest niemal bezbronna i kompletnie uzależniona od dostaw z Azji – leków, respiratorów, a nawet maseczek i odzieży ochronnej. Nawet państwa początkowo niechętne wprowadzaniu lockdownu koniec końców uciekały się do tej metody ograniczania rozprzestrzeniania się wirusa. To oczywiście skutkowało groźbą katastrofy gospodarczej. W Brukseli doskonale pamiętano lekcję poprzedniego kryzysu, kiedy instytucje europejskie zareagowały zbyt późno na globalne załamanie w roku 2008 i strefa euro w latach 2011–2012 chwiała się w posadach. Tym razem było inaczej – zawieszeniu paktu stabilizacyjnego towarzyszyły interwencje Europejskiego Banku Centralnego, których celem było zamortyzowanie szoku i ograniczenie zastoju ekonomicznego na naszym kontynencie. Szybko przystąpiono do opracowania planu działań zarówno ekonomicznych, jak i politycznych. Po przełamaniu oporów niektórych państw (głównie Niemiec) uzgodniono historyczną dla UE decyzję o zaciągnięciu wspólnotowego długu na stworzenie instrumentu odbudowy gospodarek po pandemii. Zapewne nie byłoby to możliwe, gdyby nad przywódcami nie zawisł miecz Damoklesa. Bo takim właśnie straszakiem był wzrost nastrojów antyeuropejskich i populistycznych wywołanych między innymi postępującym marazmem ekonomicznym.

Z przyczyn, które znamy, środki te nie popłynęły do Polski. Spór polsko-polski, zwany w skrócie sporem o praworządność, miał spore echo w Europie i mógł być rozwiązany tylko przez wybory w Polsce. Argumenty i kontrargumenty, jakie na przestrzeni ośmiu lat na ten temat rezonowały, są znane. Po zmianie politycznej nowy rząd może liczyć na przychylny dla siebie klimat w Brukseli. Przynajmniej przez pewien czas. Bo nie ulega wątpliwości, że po interwencjach strażaków gaszących pożary Unia Europejska potrzebuje architektów i budowniczych. Polska winna być w tej przestrzeni obecna, w żadnym razie bierna. Zwłaszcza że nasz potencjał gospodarczy i polityczny, w porównaniu z sytuacją sprzed dekady, i innych państw Unii znacznie wzrósł. Nie możemy czekać, tylko się przyglądając, w którą stronę popłynie główny nurt decyzji i wydarzeń. Chodzi o nasze interesy i reputację, która – przypomnijmy – jest kategorią bezpośrednio przekładającą się na sukces danego kraju i państwa.

Wyzwaniem jest też konieczność uspokojenia wewnętrznej atmosfery polityczno-społecznej. Tymczasem powyborcza euforia sprzyja radykalnym zwolennikom rewanżu i odwetu. Kłopot w tym, że kontynuacja wymiany ciosów w stylu „złodzieje”, „zdrajcy” prowadzi donikąd. Prestidigitatorzy komunikacji mogą wyliczać polityczne tego korzyści, ale nie będą mieli racji – gorący konflikt tego typu jest z gruntu antyrozwojowy.

Poprzednia ekipa rządząca napotkała na swej drodze potężne przeciwności w postaci pandemii i wojny na Ukrainie, jednak początek rządów miała relatywnie spokojny. Dzisiaj jest inaczej. Zewnętrzne zagrożenia widzimy gołym okiem, a przy spojrzeniu bardziej uważnym zdają się tylko rosnąć, a nie łagodnieć. Rząd, który chce temu sprostać, potrzebuje minimum spokoju politycznego wewnątrz kraju. Tego nie da się uzyskać homiliami i wezwaniami w stylu „kochajmy się!”. Działania przestępcze niech trafią w ręce wymiaru sprawiedliwości w sposób, który zapewni Temidzie opaska na oczach. A sam wymiar sprawiedliwości, czyli jego naprawę, jak radzi prof. Andrzej Zoll, należy negocjować z prezydentem. IPN zostawić, doceniając trybut, jaki składa ofiarom dekad prześladowań. Zostawić nie znaczy zamrozić; każda instytucja musi nieustannie ewoluować, żeby nie skostnieć i nie ulec atrofii.

Pozbyć się niechęci wobec Centralnego Portu Komunikacyjnego. Nie znamy szczegółów zaawansowania prac, ale idea skomunikowanego z całą Polską supernowoczesnego lotniska, położonego na terenach tzw. „głębi strategicznej”, jawi się jako sensowna. Z pewnością ma pierwszorzędne znaczenie strategiczne. To dlatego w II RP mimo finansowej mizerii kraju i mimo że obok leżał Gdańsk, podjęto wysiłek budowy portu w Gdyni. Towarzyszący CPK i niesłusznie zarzucony projekt stworzenia kolei wielkich prędkości jawi się jako sprawa dla Polski witalna. O telewizji publicznej mówi się od zawsze, że powinna przypominać BBC. Nie wiem, czy to możliwe i czy rzeczywiście potrzebne. Wystarczy, żeby nie stała się wojennym łupem. I żeby różniła się od swych komercyjnych konkurentów. Zapominamy, że telewizja publiczna to nie tylko programy informacyjne, ale przede wszystkim szeroka oferta „dla wszystkich”, z kanałami takimi jak TVP Kultura, TVP Historia, TVP ABC, TVP Dokument czy TVP Nauka. „Misja” nie musi być pustym słowem.

Możemy zapomnieć o wewnętrznym pokoju społecznym, jeśli nie zostanie uspokojona retoryka antykościelna. Choć postępująca laicyzacja jest faktem, to tylko nikły margines Polaków zachwyca się hasłem „opiłowywania katolików”. W Polsce radykalizm nie cieszy się uznaniem, a wyprzedzające ewolucję postaw indywidualnych działania „pedagogiczno-odwetowe” wcześniej czy później będą interpretowane jako inżynieria społeczna i spowodują kolejne wychylenia wahadła. Mieliśmy w niedalekiej przeszłości tego krzyczący przykład. Gorące wojny kulturowe z udziałem państwa zawsze niosą problemy. A w sytuacji międzynarodowego napięcia będą skrajnym błędem wzniecania złych emocji „na tyłach”.

Jeśli do tego wszystkiego dodamy konieczność prowadzenia umiejętnej polityki w dziedzinach tak wrażliwych i trudnych, jak służba zdrowia, edukacja, obrona narodowa, szkolnictwo wyższe, energetyka, zielona transformacja i relacje z samorządami, zobaczymy, jak wiele zadań stoi przed nowym rządem.

Zjednoczona Prawica, dziś w opozycji, też musi przemyśleć sposób uprawiania polityki, retorykę i formuły odpowiedzi na nowoczesność. Co z tego, że w dziedzinie cyfryzacji ułatwiającej życie obywatelom staliśmy się jednym z liderów Europy, kiedy partia kojarzy się z zacofaniem. Że to niesprawiedliwe? A od kiedy opinie polityczne są ciastkiem przyznawanym w nagrodę? Nie sam wynik wyborów, tylko brak zdolności koalicyjnych doprowadził tę formację do porażki. Warto raz jeszcze przypomnieć tu (krótką) historię Trzeciej Drogi. Odżegnani od czci i wiary za postawę „łamistrajka” wobec forsowanej z przytupem koncepcji jednej listy opozycji, nie ulegli presji. Oczywiście mieli rację, co wyborcy potwierdzili. Tych, którzy głosowali na Trzecią Drogę, łączyło w zasadzie jedno – opowiedzieli się za państwem rządzonym w sposób spokojny i transparentny. Jeśli formacja ta wyróżni się merytorycznym językiem debaty publicznej, jeśli zaprezentuje projekty realnie poprawiające jakość życia obywateli, może spodziewać się dalszego wzrostu poparcia. Zimny prysznic, jakim była fatalnie przygotowana ustawa wiatrakowa, powinna Trzecią Drogę wiele nauczyć. Nie ma dziś w Polsce przestrzeni dla amatorszczyzny i dezynwoltury, choćby nie wiem jak dobre intencje za nimi stały.

Doprawdy, nie odważyłbym się dowodzić, że wszystko zaczyna się dziś od nowa, a co było przed nami, było klęską i oszustwem. Odkąd mamy niepodległą Polskę, wszystkie rządy jakoś przyczyniły się do rozwoju, a kiedy rozmijały się z aspiracjami i oczekiwaniami społecznymi, były bez najmniejszego wahania zmiatane przez wyborców. Mężów opatrznościowych mieliśmy już wielu, ale przemijali jak śnieg na przedwiośniu. O sukcesie lub klęsce decydują piechurzy, czyli tzw. zwykli ludzie; a zadaniem rządów jest tworzenie warunków zapewniających im – zwykłym ludziom – bezpieczeństwo i sukcesy.

Tekst ukazał się w nr 60 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [Sklep Idei LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.

Zdjęcie autora: Bogusław SONIK

Bogusław SONIK

Polityk Platformy Obywatelskiej. Poseł do Parlamentu Europejskiego VI, VII i VIII kadencji oraz do Sejmu VIII i IX kadencji.

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.10.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się