Chantal Delsol o zmierzchu chrześcijaństwa
Wiarygodnych rozwiązań dostarczają argumenty, a nie dekrety. I gdy przyjmie się ten punkt widzenia, nagle okazuje się, że w wielu sprawach wierzący i niewierzący mają podobne przekonania, jeśli tylko chcą być szczerzy. Więcej nawet, wtedy widać, że wierzący i niewierzący mają zasadniczy powód, by życzyć pomyślności Kościołowi katolickiemu w Europie. To jest jedna z najważniejszych instytucji tego kontynentu.
W połowie sierpnia 2023 r. prasa poinformowała, że pod pociąg rzucił się salezjanin ze Szczecina, który dzień lub dwa wcześniej został ukarany mandatem za „nieobyczajne zachowanie” w miejscu publicznym. Policja ukarała go za publiczną masturbację w obecności dzieci (dziecka). Ksiądz przyjął mandat. Może pod naciskiem gapiów, może w poczuciu swej winy, może po to, by uniknąć jeszcze większego skandalu. Incydent był niewątpliwie poprzedzony jakimiś wcześniejszymi zajściami. Być może ksiądz nie kontrolował swego popędu i powinien był się leczyć, może prowokował i bagatelizował narastające wokół niego oskarżenia i wpadł w zastawioną pułapkę. W każdym razie jest raczej niemożliwe, by w tym konflikcie reputacja obu stron pozostała całkiem bez szwanku. Być może sprawę wyjaśni dochodzenie. To oczywiście nie pierwszy wypadek publicznego podważania pozycji Kościoła lub kleru w Polsce. Kościół skandale niezdarnie ucisza. To symptom jakiejś trwałej i może nawet celowej dezorientacji, nawet jeśli uznamy, że wrogowie są w tym też nie bez winy.
O chwiejnej postawie Kościoła pisze Chantal Delsol w książce Koniec świata chrześcijańskiego (Kraków 2023). Delsol jest dyrektorką Ośrodka Studiów Europejskich na Uniwersytecie Marne-la-Vallée w Paryżu, liberalną neokonserwatystką i jedną z najbardziej fascynujących postaci we współczesnej filozofii polityki. W książce mamy obraz Kościoła, który przez dwadzieścia wieków tracił i odzyskiwał wiarę, tracił i odzyskiwał poczucie odpowiedzialności. Niezmiennie jednak wierzył w swoją nieomylność i swą misję. Jednak chrześcijaństwo kurczy się i kruszy, oddając pole rozmaitym siłom. Innym wyznaniom, zapaleńcom, dogmatykom i libertyńskim prowokatorom.
Autorka nie szuka winnych, tylko opisuje zmiany religijnej postawy Kościoła. Jej zdaniem istotą wiary są nie dogmaty, lecz publicznie kultywowane emocje. Jej zdaniem Kościół nie tak jednak widzi swoją misję. Woli się oprzeć na politykach i stałych sponsorach. Odrzuca krytykę i zarzuca im tendencyjność. Nie akceptuje poważnego dialogu, tylko stara się pouczać tych, których już wielokrotnie rozczarował zużytymi argumentami. Sądzi chyba, że ma do tego prawo, ponieważ oddaje swe siły rytuałom boskiej czci. Jednak dobre intencje mogą być złudnym uzasadnieniem, ponieważ do błędów przyznaje się tylko warunkowo: „Jeśli się pomyliliśmy, to prosimy o wybaczenie”. Od innych żąda jednak bezwarunkowej skruchy i jasnej pamięci popełnionych przewinień. Jest jednak prawdą, że teraz już nikogo nie nawraca siłą, i to jest niekwestionowana zmiana na lepsze. Tylko czy wystarczająca? Delsol ma wątpliwości: „Nawet jeśli compelle intrare (przymuszanie do wejścia – czyli nawracanie siłą) mogło być interpretowane w niewłaściwy sposób, i tak pozostaje faktem, że chrześcijanie mają misję nawrócenia całej ziemi i że używano w tym celu siły najpierw fizycznej, a później przemocy obezwładniającej dusze, by panować nad nawróconymi. I to pamięć tych nawróceń skłania wielu do całkowitego odrzucenia religii ojców w takich regionach jak Quebec. Nie życzyłabym Polakom podobnego losu” (s. 203).
Dlaczego Chantal Delsol martwi się o Kościół w Polsce? Czy dlatego, że tu zagrożenie moralną pobłażliwością jest największe? Chyba nie. Czy tu jest najbardziej widoczne? Może tak. Czy dlatego, że w Polsce Delsol ma przyjaciół i zwolenników? To chyba najbardziej prawdopodobne. I dlaczego nas przestrzega, byśmy nie szli drogą, którą wybrał Quebec? Co tam się stało? Przyczyny nie są jasne, ale upadek popularności Kościoła jest tam szczególnie widoczny, co potwierdza statystyka. W ciągu ostatnich dziesięciu lat liczba żydów nie uległa zmianie, liczba muzułmanów stale wzrastała – co jest zapewne wynikiem imigracji, a liczba katolików się kurczyła – co jest chyba po prostu wynikiem utraty wiary. Tylko że takie wyjaśnienie samo wymaga wyjaśnienia. Co jest niewiarygodnego w postawie katolickiej? Delsol stara się to wyjaśnić.
Dziesięć lat temu katolicy stanowili trzy czwarte mieszkańców Quebecu, dwa lata temu już tylko połowę (dokładnie 54 proc. w 2021 roku). Dlaczego? Religia nie boi się paradoksów i wyzwań pod adresem rozumu. Odwrotnie – jej lekceważenie zdrowego rozsądku często budzi podziw i przyciąga. Religia traci swą wiarygodność przez nieszczerość, udawanie i pusty rytualizm. W Quebecu odnotowano wyraźny wzrost wyznań ekscentrycznych, bajkowych, inspirowanych stylem phantasy. Podczas ostatniego spisu powszechnego zarejestrowano tam 810 manifestujących jawnie swe przekonania satanistów i 1445 wikkanian. Ta ostatnia grupa rozrasta się najszybciej. W ciągu dziesięciu lat ich liczba wzrosła o 158 proc. To rekord. Wikkanianie, czyli wicca, to wyznawcy religii czarownic i czarowników. Mają własne bóstwa i wierzą w istnienie kosmicznego drzewa, po którym wierzący wznoszą się ponad ziemię, nie tracąc przy tym z nią kontaktu. Doznają ekstazy i kumulują w sobie magiczną moc.
Czy autorka Harry’ego Pottera, J.K. Rowling, jest wikkanianką? Nie wiadomo. Wielu mówi, że tak, ale ona sama zaprzecza. Jest raczej prorokinią takich wierzeń niż ich wyznawczynią. Czy J.K. Rowling jest miliarderką? Wielu mówi, że tak, ale ona sama zaprzecza. Jest raczej filantropką niż bogaczką. Czy jest posłuszna obowiązującej współcześnie etykiecie żargonowej? Feministki mówią, że nie, i to je (ich) bardzo gniewa, bo J.K. Rowling pozwala sobie na żarty z płci. Mówi, że jej wolno, bo nikogo nie obraża. Unika słowa women, ponieważ uznaje je za seksistowskie. Udaje nawet, że nie pamięta jego brzmienia. Pyta, czy chodzi o wumben, wimpound, woomud. By osłabić zgorszenie wywoływane tą nieporadnością językową, używa czasami zwrotu „ludzie menstruujący”. To tylko wywołuje zdecydowane rozeźlenie. J.K. Rowling dziwi się tej nietolerancji.
Tak więc Chantal Delsol przestrzega nas przed nawróceniem się na „wiedźminizm” i zachęca, byśmy znów wzięli historię we własne ręce. Nieraz robiliśmy to całkiem sprawnie i byliśmy w głównym nurcie zmian kulturowych w Europie. Teraz jesteśmy jakby bardziej bierni i zdezorientowani. Brak nam szerszego spojrzenia. Delsol przypomina nam więc, jak wyglądała historia katolicyzmu w Europie w ciągu ostatnich dwustu lat. „Wszystkie przywołane wyżej okoliczności – radykalne odrzucenie nowoczesności przez Kościół, później próby uratowania cywilizacji chrześcijańskiej przez faszyzm, w końcu ostatnie w pełni ponowoczesne akceptowanie nowoczesności przez chrześcijan, ale w atmosferze nieczystego sumienia – skłaniają do postawienia pytania: czy koniec świata chrześcijańskiego nie jest raczej dobrodziejstwem niż katastrofą?” (s. 192).
To pytanie ma sens ironiczny – rzecz jasna. Chantal Delsol ma nadzieje, że Kościół zechce szukać nowych sojuszników. Poprzedni niemal doprowadzili go do zguby. W ciągu ostatnich dwu stuleci europejski katolicyzm przeszedł trzy wymienione fazy. Najpierw zasklepił się w katolickim dogmacie antymodernistycznym; później pozwolił sobie na gorszący i bezcelowy romans z faszyzmem i komunizmem; wreszcie uległ nieprzytomnej fascynacji ponowoczesnością i trwa w tym stanie do dzisiaj. To właśnie twierdzi Delsol. Tylko czy opisuje los całej Europy, czy raczej los Francji lub nawet jakieś szczególne powinowactwo między stylami myślenia we Francji i w Polsce? Czy Francuzi dwieście lat po rewolucji francuskiej czują się jak my dwieście lat po Konstytucji 3 maja? To dość prawdopodobne.
Demokracja zawodzi wszędzie tam, gdzie nie ma elit. U nas nie ma. We Francji są, ale bezsilne i bezwolne. A Kościół gubi się w swych własnych sprawach. Unika trudnych problemów i trudnych pytań. Czy Watykan działa w cieniu Banku Ambrozjańskiego, czy jest raczej odwrotnie? Każdy może mieć w tej sprawie własne domysły, ale wyraźnych wyjaśnień brakuje. Co się przytrafiło australijskiemu biskupowi George’owi Pellowi? Chciał przeprowadzić audyt finansów watykańskich, ale wtedy znaleźli się świadkowie w Australii, którzy sobie przypomnieli, że biskup Pell dopuszczał się jakichś niestosownych zachowań erotycznych, co prawda dawno i nie bardzo wiadomo jakich, ale oburzających. Prewencyjnie został aresztowany, spędził rok w odosobnieniu, później wywiązało się jakieś zapalenie mięśnia uda i w wyniku operacji powstały komplikacje, które doprowadziły do śmierci biskupa. Może to tylko plotki, zbiegi okoliczności i beletrystyka. Ale wątpliwości pozostają. Także abdykacja papieża Benedykta nie została wyjaśniona. Jego oświadczenie, że nie istnieje limbo, też wywołało pewien popłoch. Więc co się stało z tysiącami sprawiedliwych sprzed czasów Chrystusa – z Sokratesem, Platonem i Arystotelesem? Są w niebie, w czyśćcu czy w piekle? Czy można powiedzieć, że nikt nie wie, i dlatego nie można mówić? Czy religia nie jest o tym właśnie, czego nikt nie wie, ale o czym wszyscy chcą mówić?
Czy w tej sytuacji Kościół może sobie pozwolić na lekceważenie agnostycznych sympatyków? W Polsce znikła grupa dobrze wykształconych niewierzących pseudochrześcijan – Klemens Szaniawski, Bogusław Wolniewicz, Marian Przełęcki i może Leszek Kołakowski – dziś lekceważonych lub zapomnianych przez wierzących i niewierzących. A przecież pierwszy dawał wykłady w seminariach, drugi otwarcie mówił, że jest niewierzącym chrześcijaninem, a o trzecim i czwartym blisko znające ich osoby mówiły, że z chrztem czy bez chrztu są niesfornymi, niedowierzającymi katolikami. Czy warto zrażać sobie tego typu sojuszników? Czy mądrze jest odtrącać zwolenników łacińskiej mszy trydenckiej? Kto wtedy pozostanie jako przyjaciel? Sponsorzy i klienci? Jak w ogóle można dziś bronić status quo w oparciu o skondensowaną i zajadłą postawę antymodernistyczną? A ona przeziera na każdym kroku, nawet w atakach na papieża Franciszka, który okazuje szacunek innym wyznaniom. Tą postawą rzekomo sprzeniewierza się godności swego stanowiska i urzędu. Może nawet staje się odstępcą?
Zdaniem Delsol Kościół katolicki jest dziś instytucją pustą i fikcyjną. Zupełnie nie potrafi chronić tradycji chrześcijańskiej przed naporem innych religii i przed własną hipokryzją. Przemilcza swe błędy i z wyraźną beztroską „pozycjonuje” kapłanów, stawiając ich tyłem do tabernakulum.
„Najczęstszą reakcją, i to zwłaszcza wśród duchownych, jest obecnie wycofanie się i rezygnacja. Dawno już minął czas żołnierzy Syllabusa, a nawet jeśli zostało ich jeszcze kilku w rozproszeniu, stanowią raczej folklor niż znaczącą siłę. W rzeczywistości ludzie Kościoła zostali dotknięci chorobą czasu: wyrzutami sumienia i wstydem za przeszłość” (s. 177).
Czy słusznie się wstydzą? Przecież wszystkie religie są dość podobne – trochę paradoksalne, trochę niefrasobliwe, czasem odpowiedzialne, czasem jest w nich hipokryzja, czasem są w śpiewach podniebne, w działaniu przyziemne. Nic bardziej nie wzmogło w europejskim katolicyzmie ducha insouciance niż Syllabus Errorum. To wtedy ogłoszono manifest wiary, która zwycięża smoka rozumu: Kościół jest zawsze czysty i nieomylny, czasem tylko chwieje się pod naporem wrogów – ateistów, innowierców, hedonistów i neopogan. Pod ich naciskami musi się bić w piersi, zamiast żądać posłuszeństwa i panować nad umysłami innych. Delsol kwituje tę sytuację smutnym proroctwem: „Nie da się nigdy do końca opisać spustoszeń, których dokonała powierzchowna religia pozorów tak rozpowszechniona w XIX wieku” (s. 198). I tłumaczy, dlaczego teraz nie da się łatwo naprawić tych zniszczeń. Życie pozorami trwa nadal i nadal inspiruje się Syllabusem, tylko robi to skrycie.
Syllabus Errorum został ogłoszony w 1864 r. przez Piusa IX jako dodatek do encykliki Quanta cura (tłumaczenie trudne: „Tyle troski”, „Dawka opieki”, a może „Nieco zaleceń”?). Jest to spis błędów popełnianych przez tych, którzy próbują pogodzić wiarę z nauką lub moralność laicką z religijną. Dokument zdecydowanie potępia te próby i zarysowuje stanowisko określane później jako „program modernistyczny”. W nim Kościół upatruje swego głównego zagrożenia.
Syllabus ma konstrukcję kuriozalną. Składa się z 80 zakazów. W 80 sprawach zabrania wiernym myśleć tak, jak sami uważają za słuszne, tylko wskazuje im, co w każdym z tych przypadków powinni uznać za błąd. Nie muszą rozpoznawać prawdy, wystarczy, jeśli poznają fałsz i zapamiętają, że to fałsz. To jest bardzo niebezpieczna metoda. Jak prowadzenie autobusu z zamkniętymi oczami. Dokument wywołał liczne i silne protesty. Nigdy jednak nie został zmieniony ani odwołany. Dziś wielu wykształconych katolików jest zdania, że to on przyczynił się do upadku katolicyzmu w Europie. Natomiast zwolennicy tego dokumentu – zwykle anonimowi i ukryci – bronią go argumentem, że Syllabus jest bastionem wolności przekonań. Przecież nie wskazuje wierzącym, jakie mają mieć poglądy, tylko mówi, jakich poglądów im mieć nie wolno. Zostawia zatem olbrzymie pole dla swobodnego myślenia, byle myślący trzymali się zakazów. Bezpośrednią indoktrynację uznano za zbyt imperatywną – natomiast pośrednie naprowadzanie na niewypowiedziane twierdzenia za nieinwazyjne i słuszne. Rozpatrzmy tytułem przykładu dwa pierwsze punkty. Otóż nie wolno uznać, że…
1. Nie istnieje żaden najwyższy, pełen mądrości i opatrzności byt boski, który byłby różny od wszechrzeczy; Bóg jest tym samym, co natura rzeczy, a więc podlega zmianom; Bóg rzeczywiście staje się w człowieku i w świecie, tak że wszystko jest Bogiem i ma samą substancję Boga; jedną więc i tą samą rzeczą jest Bóg ze światem, jak również duch z materią, konieczność z wolnością, prawda z fałszem, dobro ze złem, sprawiedliwe z niesprawiedliwym.
2. Należy zaprzeczyć wszelkiemu działaniu Boga w ludziach i świecie.
Jak to interpretować? W odniesieniu do pkt 1.: jeśli nie wolno uznać – jak żąda Syllabus – że nie istnieje pełen mądrości byt boski, różny od wszechrzeczy, to co wolno uznać? Że istnieje byt doskonały identyczny z wszechrzeczą? To też chyba nie, bo to byłby panteizm. Że istnieje byt pełen mądrości i opatrzności, a o wszechrzeczy nic mówić nie wolno? To chyba tak, ale dlaczego przy okazji zezwolenia na przyjęcie tego poglądu mówi się, że Bóg jest różny od wszechrzeczy, nie wyjaśniając, czy jakakolwiek „wszechrzecz” w ogóle istnieje ani jak ją rozpoznać. Same zagadki.
W odniesieniu do pkt 2.: jeśli nie wolno uznać, że należy zaprzeczyć wszelkiemu działaniu Boga w ludziach i w świecie, to znaczy, że wolno uznać, iż tak właśnie Bóg działa – czyli czasem przez nas i czasem wprost. Ale co to miałoby znaczyć? Chyba to, że czasem Bóg działa sam i na przykład zsyła grad i burze, a czasem angażuje sobie pośredników, na przykład lekarzy i polityków, którzy ograniczają dostępność do środków antykoncepcyjnych, by nie psuć moralności lokalnych społeczeństw – jak twierdziło wielu księży trzydzieści lat temu przy okazji pierwszej epidemii AIDS w Afryce, a także rok temu, choć już nie tak głośno, przy okazji COVID-19. Trudno jednak uwierzyć, że takie szarady pseudoteologiczne przynoszą jakikolwiek pożytek religijny lub pozareligijny. Nie dziwi zatem, że Delsol pisze ze smutkiem: „Ludzie Kościoła zostali dotknięci chorobą czasu: wyrzutami sumienia i wstydem za przeszłość”. Wszystkie rozdziały zaleceń zawartych w Syllabusie zostały sformułowane w podobnym stylu bezkrytycznej aprobaty religijnego dogmatyzmu.
I. Niedopuszczalny jest panteizm, naturalizm i absolutny racjonalizm. II. Umiarkowany racjonalizm jest błędny, ponieważ pozwala stawiać inne nauki na poziomie teologii, czyli nie żąda stawiania ich poniżej teologii. III. Indyferentyzm i szerokie poglądy są niedopuszczalne, ponieważ podważają religię. IV. Należy odrzucić socjalizm, komunizm, tajne stowarzyszenia, towarzystwa biblijne i liberalne stowarzyszenia duchownych (ten punkt nie zawiera konkretnych zakazów, tylko obowiązuje zbiorczo). V. Nie wolno zaprzeczać, że Kościół jest „społecznością prawdziwą i doskonałą, w pełni wolną”. VI. Nie wolno twierdzić, że państwo jest początkiem i źródłem wszelkich praw i ma uprawnienia niczym nieograniczone (w tej ogólnej wersji to zalecenie jest istotnie przekonujące, ale tonie w morzu despotycznych żądań). VII. Nie wolno sądzić, że prawa moralne są autonomiczne (czyli odrzuca się Kanta i innych zwolenników autonomii moralnej). VIII. Nie wolno wierzyć, że małżeństwo zawarte bez sakramentu jest ważne. IX. „Dzieciom katolickiego Kościoła” nie wolno spierać się co do możliwości pogodzenia sfery doczesnej z duchową. X. Jest niedopuszczalne głosić, że „w naszej epoce żadna religia nie powinna mieć statusu jedynej religii państwowej”.
Syllabus to klasyczny przypadek despotycznego horrendum myślowego. Czy Syllabus nadal obowiązuje? Można pytać dzień i noc, ale wiążącej odpowiedzi się nie uzyska. Akurat w tej sprawie nie warto jednak dramatyzować. Dokument jest horrendalny – to prawda; ale z tego wcale nie wynika, że trzeba, by go ktoś odwoływał. Zaprzyjaźniony teolog powiedział mi kiedyś: „Obowiązuje nie sam tekst, ale duch tego dokumentu. A i duch obowiązuje tylko jako inspiracja, a nie przez swą treść. To bardzo ważne. Inspiracji należy się poddawać lekko i z wdziękiem, a nie ociężale i dociekliwie, tak jak Ty”. Już nabrałem powietrza, żeby zaprotestować, gdy nagle ogarnęła mnie myśl: „A może ma rację?”. Co by to dało, gdyby Syllabus został powtórnie zatwierdzony? Działałby pod przymusem, gromadził oponentów i doprowadzał do rozłamu w Kościele. A co by się stało, gdyby został odwołany? Wtedy z kolei trzeba by jakoś wyjaśnić jego wieloletni stan półistnienia, a każde uczciwe wyjaśnienie byłoby jakoś kompromitujące. A słuchania takich wykrętów w dobie internetu wszyscy mają już dosyć.
To jest moim zdaniem najważniejsza myśl w filozofii Delsol. Ludziom religii nie należy ślepo ufać. Nie należy też z nimi walczyć, tylko trzeba ich twierdzenia przepisywać z niezbędnymi poprawkami. Wtedy wiara sama siebie broni. To dyskretnie zarysowane stanowisko Delsol jest od dawna jeszcze dyskretniej propagowane przez hufiec anonimowych jezuitów. I to jest mądra polityka. Wiarygodnych rozwiązań dostarczają argumenty, a nie dekrety. I gdy przyjmie się ten punkt widzenia, nagle okazuje się, że w wielu sprawach wierzący i niewierzący mają podobne przekonania, jeśli tylko chcą być szczerzy. Więcej nawet, wtedy widać, że wierzący i niewierzący mają zasadniczy powód, by życzyć pomyślności Kościołowi katolickiemu w Europie. To jest jedna z najważniejszych instytucji tego kontynentu. Wszyscy korzystają z jej istnienia, jeśli działa powściągliwie, życzliwie, rozważnie i przewidująco. Na takich właśnie warunkach wszyscy korzystają z judaizmu w Europie, a nawet korzystaliby z islamu, gdyby kiedyś ta religia zgodziła się działać na podobnych warunkach i wyrzekła się wysyłania terrorystów, by zabijali pisarzy. I miejmy nadzieję, że nie ma innej drogi w Europie – choć o Quebecu zapominać nie wolno.
„Żadne chrześcijańskie społeczeństwo nie oparło się fali nowoczesności [czyli modernizmu – J.H.], nawet jeśli jak w dzisiejszej Polsce, mocno się broni” (s. 55).
Dlaczego Polska się broni? Czy Kościół mają reformować wszyscy? Nie tylko kuria rzymska i biskupi, ale także wierni i niewierzący? Tak właśnie myśli Chantal Delsol. Choć bynajmniej nie żąda, by Kościół poprawiał się szybko i energicznie. Jeśli chce mieć Syllabus, którego wiarygodność jest niejasna, to niech ma Syllabus. Jeśli nagle uzna go za dogmat, to zrazi sobie znaczną część wiernych. Jeśli go odrzuci, to rozczaruje innych. Wniosek jest prosty. Wiara nie musi być precyzyjna, ponieważ „inspiracji należy się poddawać lekko i z wdziękiem”. A ponadto – dopóki nie dojdzie do odrodzenia inkwizycji, nic strasznego nam nie grozi.
Religia ulega przemianie w zupełnie inny sposób, niż się zwykle zakłada. Nie przez dekrety, petycje, konklawe, dogmaty i ekshortacje. Nawet nie przez wojny religijne, stosy, biczowanie i krucjaty. Wreszcie nie przez ekskomuniki i obrzucanie kamieniami klinik aborcyjnych – tylko przez pisanie religijnych broszur, pamfletów i polemik. Pod tym względem zresztą religia przypomina wszystkie inne dziedziny kultury. Jest strukturą wielowarstwową – składa się z norm, które dopiero się rodzą, i z innych, które już się jakiś czas rozwijały i kwitną, oraz takich, które gasną i znikają. Ma strukturę palimpsestu. Na starych dokumentach pisze się nowe i czasem dawny tekst silniej przyciąga uwagę niż nowe sformułowania, a czasem jest odwrotnie. W tej strukturze myślowej oryginalne zapiski mogą całkiem zniknąć i nowe mogą wydawać się olśniewające. Czasem jest odwrotnie. W takiej sytuacji niewybaczalnym błędem jest niszczyć którąś z wcześniejszych wersji, zanim jej szkodliwość lub bezpodstawność nie stanie się powszechnie widoczna. Ponadto z tego punktu widzenia każda wojna – zbrojna czy ideologiczna – to tylko próba zniszczenia w brulionie wroga jego drażniących palimpsestów, by zainstalować w ich miejscu własne poglądy, postanowienia i żądania.
Nikt w zasadzie nie chce żyć w kulturze jednorodnej, jednowarstwowej i niezmiennej. Pociąga nas różnorodność doznań i przekonań. Przeciw tej swobodzie działa jednak renesansowa koncepcja prawdy – uważa Delsol – narzucona przez racjonalizm kartezjański. To zastrzeżenie autorka bierze od Michela Villey, który stwierdził: „Błędem Kartezjusza było domaganie się wszędzie jasności. Nieakceptowanie światłocienia wydało nas na pastwę nocy” (s. 151).
Może „na pastwę nocy” to za wiele powiedziane i może strach przed jednoznacznością to też niepotrzebna ustępliwość wobec postmodernizmu – ale z pewnością Delsol ma prawo wybijać wielkimi literami prawdę, która wyjaśnia mechanizmy trwania kultury społecznej i zmiany kulturowej. Musimy stale pisać palimpsesty, nie zapominając, że efekt jest zawsze trudny do przewidzenia i niemal zawsze niejednoznaczny. Palimpsest nie jest nigdy pojedynczym tekstem, tylko zbitką różnorodnych fragmentów. Dlatego tak często dochodzi do pustych sporów na temat tego, czego żąda od nas dominująca kultura. Tego nigdy nie wiemy i ona też nie wie. Możemy ustalić lepiej lub gorzej, czego żądała od nas przeszłość. Ale nie znamy siły dążeń i działań, która się ujawni dopiero w przyszłości. Kultura składa się z rozmaitych norm – jasnych i mętnych, przekonujących i kontrowersyjnych. Musimy zatem zrobić miejsce w swej wyobraźni dla poważnych i szanowanych dokumentów, dla formalnie wiążących, lecz społecznie nieakceptowanych propozycji i dla przedwcześnie zapomnianych lub stłumionych pomysłów.
Nie musimy kochać całej swojej kultury i żaden Polak nie musi być stuprocentowym Polakiem. Także żaden katolik nie musi być stuprocentowym katolikiem ani agnostyk stuprocentowym ateistą. Znam ateistów, którzy przyjmują „księdza po kolędzie”, składają jakiś datek i spokojnie słuchają, że współczesna nauka ostatecznie ustaliła, iż Jezus z Nazaretu był postacią historyczną. Takie rozmowy są elementem lokalnego folkloru, który może trwać przez dziesięciolecia. To jest lepsze niż jednorodna kultura ludzi „młodych, wykształconych i z dużych miast”. Delsol do tego jeszcze dodaje, że kultura społeczna nie składa się z twardych faktów, tylko z nawyków, przekonań, oczekiwań, odczuć i preferencji. Prawda nie rozświetla świata – pisze inspirowana Heideggerem. „Prawda musi przestać być propozycją czy dogmatem, ale powinna stać się aureolą światła, drżącą nadzieją, rzeczą nieuchwytną, nawiedzającą sny żebraka” (s. 150).
To chyba brzmi nawet lepiej niż autentyczny tekst Heideggera. Jednak precyzowanie impresji jest tak bezowocnym zajęciem, jak zamrażanie mgły. Impresje nie stanowią zasadniczej treści trwałych przekonań. Dają nam znać, co jest dla nas ważne, ale zamazują kontury tego, na co wskazują. Choć można je umocnić przez wykorzystanie zjawiska „inwersji normatywnej”.
Każda kultura musi być zawsze przygotowana na przyjęcie daleko idących zmian w repertuarze swoich norm. Efektem zmian powinno być jakieś ich lepsze i szerzej akceptowane uporządkowanie. Każda poważniejsza zmiana ujawnia więc nowe łączniki i podobieństwa między elementami powiązanymi w nowe konfiguracje. Mamy prawo odczytywać te nowe powiązania jako „inwersje kulturowe”, czyli przemiany, których efektem stają się nowe imperatywy kulturowe.
„W czasach naszych ojców kolonizacja była czymś szlachetnym i godnym podziwu; tortury i wojna były środkiem ostatecznym. […] Homoseksualizm był rugowany i pogardzany, dzisiaj nie tylko się go usprawiedliwia, ale także wychwala. Aborcja, dawniej uważana za przestępstwo, jest zgodna z prawem i zalecana. Pedofilia, uważana dawniej za zło konieczne, które znoszono dla ochrony rodziny i instytucji, jest dzisiaj zbrodnią. Rozwód, jeszcze niedawno niemożliwy, później utrudniony, dzisiaj już nie napotyka żadnej przeszkody. Samobójstwo było potępiane (samobójcom odmawiano pogrzebu kościelnego), a dzisiaj określa się je jako coś, co może być korzystne, a w niektórych państwach prawo może pomóc w jego przeprowadzeniu” (s. 67).
„Inwersje normatywne” to zmiany obyczajowe motywowane nieznanymi czynnikami, ale układające się w nowe wzorce kultury. Tu myśl Chantal Delsol idzie tropem ustaleń dokonanych przez Ruth Benedict. Te ustalenia sugerują, że nie można liczyć na trwałe przemiany w kulturze i w religii zachodzące wyłącznie pod wpływem racjonalnej argumentacji. Można tylko sprawdzać, która kultura jest bardziej gotowa przyjąć rozum za inicjatora inwersji normatywnych, a która woli się oprzeć na tradycji, na kumulacji lęków, na wspieraniu ślepego posłuszeństwa wobec aktualnej władzy.
Tradycyjna moralność w Europie opierała się na religijnym posłuszeństwie i na gotowości do znoszenia dobrowolnego cierpienia. Dzisiejsze normy opierają się raczej na dwóch innych zasadach: wolności i szczęścia. Wyrażają mentalność człowieka niezależnego i odpowiadającego przede wszystkim przed innymi jednostkami, też zabiegającymi o uznanie i szacunek. Czyli „inwersja” dotyczy nie samych norm, ale ich uporządkowania i uzasadnienia. Za tym odczytaniem jej intencji przemawia to, co Delsol pisze w cytowanym już zakończeniu książki. Aktualny stan kultury europejskiej był determinowany w ciągu minionych dwustu lat przez „radykalne odrzucenie nowoczesności przez Kościół, później próby uratowania cywilizacji chrześcijańskiej przez faszyzm, w końcu ostatnie w pełni ponowoczesne akceptowanie nowoczesności przez chrześcijan” (s. 192).
Odrzucenie modernizmu – niezdarne, nieprecyzyjne, niepopularne – już było omówione. Co z dwiema późniejszymi fazami przemian normatywnych? Jak chrześcijaństwo miało być odratowane przez faszyzm i komunizm i jak chrześcijaństwu zagraża ponowoczesność?
Myślę, że chodzi o rząd Vichy i o rewoltę z Maja ’65. To są do dziś tematy gorących sporów między Francuzami.
My nie mamy dokładnie takich samych dylematów, ale też mamy swoje trupy w szafie. Nie mieliśmy kompromitującego rządu kolaborującego z Hitlerem, ale zapłaciliśmy inną wysoką cenę. Byliśmy zmuszeni żyć pod okupacją niemiecką bez własnej administracji państwowej, która mogłaby ewentualnie ratować ludność przed jakimiś ekscesami okupanta. Szczęściem w tym nieszczęściu było to, że nie musieliśmy brać na siebie winy za współdziałanie przy eksterminacji Żydów i innych „wrogów Rzeszy”. Kolaboracja miała raczej charakter indywidualny, a nie zbiorowy. Możemy więc czuć wdzięczność do rządu, który wprawdzie uciekał przez Rumunię, ale uwolnił nas od innej, okropnej winy.
Także rewolta niby-studencka nastąpiła u nas trzy lata później niż we Francji, w Marcu ’68, i miała wyraźnie wyreżyserowany przebieg. Była nadzorowana przez partię quasi-komunistyczną, która chytrze wykorzystała entuzjazm młodych ludzi. To nie była jednak spontaniczna i masowa rebelia, taka jak ta, która silnie wstrząsnęła Francją i zdegustowała nieprzygotowanych konserwatystów, takich jak Roger Scruton. Pseudorewolucja w Polsce raczej skonsolidowała społeczeństwo, niż je podzieliła.
Mieliśmy jednak w tym samym czasie dwie inne, podobne traumy. Do dziś spieramy się o to, czy należało wzniecić powstanie warszawskie w 1944 r., a także o to, czy przez cały okres komunizmu byliśmy wyłącznie niewinnymi ofiarami rosyjskiej dominacji, czy może gorliwie przyczyniliśmy się do zniszczenia polskiej tradycji kulturowej i politycznej. To jest temat niezamknięty.
Choć we Francji i w Polsce okoliczności były różne, to pisaliśmy w podobnym czasie dość podobne własne palimpsesty. Najczęściej tylko w wyobraźni – ale dobre i to. Tylko te wewnętrzne zapiski są we Francji do dziś przedmiotem trudnego sporu, a w Polsce jedynie rozdmuchują iskry zapomnianych polemik. Czy to wielka różnica? Być może na to pytanie odpowie następna „inwersja normatywna”, która je ostatecznie zamknie. Tylko musimy zadbać o to, by nasze krajowe palimpsesty były dość zbieżne i przemyślane, by podobnie akcentowały rolę rodziny, kariery życiowej, polityki, wolności słowa i Kościoła. To się zresztą samo musi dokonać pod wpływem powszechnych, choć nieskoordynowanych działań kronikarskich i mitotwórczych – zgodnie z teorią Chantal Delsol. Możemy tylko zadbać o to, by ich ton był autentyczny, szczery i pojednawczy.
Jacek Hołówka
Prof. Jacek HOŁÓWKA
Filozof i etyk, profesor nauk humanistycznych związany z Uniwersytetem Warszawskim. Autor m.in. Relatywizm etyczny, Wybrane problemy moralne współczesności, Etyka w działaniu. Pisze we "Wszystko co Najważniejsze".