demokracja nieliberalna
Fot. X/Marcin PRZYDACZ

Legalizacja demokracji nieliberalnej

Zwycięzca bierze wszystko. Tego chcieli zwolennicy odejścia od demokracji liberalnej – ale coraz wyraźniej widać, że obrońcy liberalnego porządku chętnie z tych rozwiązań korzystają.

W Polsce nie jest jak na Białorusi. Niby to oczywiste, ale w ostatnich dnia ta metafora powracała na tyle często, że warto ją sprostować. Podstawowa różnica: na Białorusi rządzi autokratyczny reżim, który nie poddaje się wyborczej weryfikacji, a wynik wyborów po prostu fałszuje. W Polsce demokracja ma się bardzo dobrze – najlepiej to było widać 15 października, kiedy padł wyborczy rekord frekwencji, który doprowadził do pokojowej zmiany władzy. W żaden sposób białoruskimi standardami nazwać się tego nie da.

Oddzielna sprawa, że model polskiej demokracji ewoluuje. Gdy została ona zdefiniowana w konstytucji z 1997 r. wisiał nad nią duch „końca historii” utożsamiany z powszechną w świecie zachodnim demokracją liberalną. Ustrojem, który – w skrócie – uwzględnia wyniki wyborów, ale nakłada na nie całą siatkę różnego rodzaju instytucji wzajemnie się kontrolujących i patrzących sobie na ręce zgodnie z kluczową zasadą: rządzi większość, ale mniejszości są pod ochroną.  „Demokracja nie polega jedynie na wyborach, ona nie może być plebiscytarna. Ja, jako liberał, wierzę w podział władzy i porządek konstytucyjny” – tłumaczył prof. Jan Zielonka, politolog z Oksfordu, przy okazji jednego z wywiadów promujących jego książkę „Kontrrewolucja. Liberalna Europa w odwrocie” z 2019 r.

Warto nad książką Zielonki na chwilę się pochylić, bo stanowi ona udaną fotografię momentu historycznego, jaki miał miejsce w drugiej dekadzie XXI wieku. Po referendum brexitowym i zwycięstwie Donalda Trumpa przez świat przetoczyła się fala dyskusji o tym, jak demokracja na Zachodzie się zmienia, jak odchodzi ona od swojej liberalnej mutacji, która przecież miała być jej ostateczną, najdoskonalszą formą. Zielonka, opisując to zjawisko, nazwał je „kontrrewolucją” – bo politycy negujący podstawy demokracji liberalnej odwoływali się do haseł powrotu do tradycyjnych wartości. Za klasyczne przykłady takich polityków uważa się Matteo Salviniego, Marine Le Pen czy partię AfD w Niemczech. W Europie Środkowej przede wszystkim Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego. Obaj zgodnie podkreślali, że chcą przeprowadzić „kontrrewolucję kulturalną”, która sprawi, że demokracja nabierze bardziej narodowego, mniej globalnego charakteru. Jasna definicja.

Tę kontrrewolucję obserwowaliśmy w Polsce od chwili przejęcia władzy przez PiS. Gdy Kaczyński (wspólnie z Orbánem) ją opisywał na forum w Krynicy w 2016 r. byliśmy już po potężnym sporze o kształt Trybunału Konstytucyjnego, po zmianach ustawowych pozwalających prawicy przejąć kontrolę nad mediami publicznymi, po serii trwających długo w noc i mających niezwykle burzliwy charakter posiedzeń Sejmu. Zwolennicy ówczesnej opozycji protestowali na ulicach w obronie praworządności, kolejne autorytety w liberalno-lewicowych mediach kreśliły wizję końca demokracji w Polsce i zastanawiały się, czy w Polsce odbędą się jeszcze wolne wybory.

Dziś wiemy, że z wyborami nie było żadnego problemu. Ale wiemy też, jaki ma smak demokracja nieliberalna w wykonaniu PiS. Wiedzą to też – po rządach Donalda Trumpa – Amerykanie, a także Brytyjczycy po referendum brexitowym. Roger Eatwell i Matthew Goodwin w książce „Narodowy populizm. Zamach na liberalną demokrację” wskazywali, że te zmiany były reakcją na liberalną demokrację, która wzmacniając poszczególne instytucje i nadając im elitarny kształt „zawsze dążyła do zminimalizowania udziału mas”. W końcu te masy się zbuntowali przeciwko elitom – stąd te zmiany polityczne w drugiej dekadzie XXI wieku.

Trzecia dekada obecnego stulecia to stopniowy odwrót tej kontrrewolucyjnej fali. Władzę w USA przejął Joe Biden, w Wielkiej Brytanii dojrzewa powoli myśl, by ułożyć się z UE w bardziej przyjazny sposób, w Polsce do władzy wróciły partie zawsze mocno opowiadające się za liberalno-demokratycznym porządkiem. Po taką retorykę przynajmniej sięgały będąc w opozycji. Bo gdy już ją odzyskały, zachowują się dokładnie według schematów proponowanych przez zwolenników demokracji nieliberalnej. 

Większość rządowa stworzona przez Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę i Lewicę w mediach publicznych kompletnie nie przejęła się zapisanym w ustawach ładem instytucjonalnym stworzonym wokół mediów publicznych. W przyjętej przez Sejm uchwale uznała, że ich sposób funkcjonowania „jest nieakceptowany przez większość społeczeństwa, czemu obywatele dali wyraz w wyborach 15 października 2023 r.” i potraktowała to jako wystarczający argument do tego, żeby wprowadzić – przy wsparciu ochroniarzy – zmiany w mediach publicznych. Donald Tusk nazwał to przywracaniem „zwykłej przyzwoitości w życiu publicznym”. Motywacja szlachetna, ale kryterium działania szalenie nieostre. I nie mieszczące się w regułach trójpodziału władzy, które są fundamentem demokracji liberalnej.

Podobne tendencje widać w innych krajach. We Francji rząd w 2023 r. 22 razy sięgnął po artykuł 49.3 konstytucji pozwalający przyjmować ustawy bez głosowania w parlamencie – zatwierdził w ten sposób tak ważne akty prawne jak podniesienie wieku emerytalnego czy ostatnio budżet na kolejny rok. Ta silna marginalizacja Zgromadzenia Narodowego to konsekwencja faktu, że rządząca partia nie ma w niej większości. Z kolei w Hiszpanii socjalistyczna partia Pedro Sáncheza, wbrew deklaracjom przedwyborczym i standardom hiszpańskiego prawa, objęła amnestią separatystów katalońskich i baskijskich, którzy dążyli do oderwania tych regionów od Hiszpanii – wszystko po to, żeby mieć większość w parlamencie. Tutaj również nie da się mówić o przestrzeganiu zasad, które definiują demokrację liberalną.

Francja i Hiszpania – choć rządzą w nich politycy głównego nurtu, powszechnie uważani w Europie za wzorowych demokratów – coraz częściej zawieszają zasady demokracji liberalnej, gdy okazują się one być dla nich przeszkodą w sprawowaniu władzy. Teraz w ten sam sposób zachował się Donald Tusk, który – nie znajdując innej metody szybkiego przejęcia kontroli nad mediami publicznymi – zdecydował się zrobić to z użyciem „silnych ludzi”, za to bez odpowiednich ustaw. To już jednoznaczny trend współczesnej hiperpolityki w krajach zachodnich. Raczej należy pytać „kiedy”, a nie „czy” pojawi się on w Niemczech, gdzie rządząca koalicja znajduje się w głębokim kryzysie oraz w USA, gdzie słabną sondaże prezydenta Bidena. Tak zmienia swój charakter demokracja. 

Jeszcze raz przytoczmy cytowane na początku słowa prof. Zielonki: „demokracja nie polega jedynie na wyborach”. Dziś z tego zdania wypada „nie”. Zwycięzca bierze wszystko. Tego chcieli zwolennicy odejścia od demokracji liberalnej – ale coraz wyraźniej widać, że obrońcy liberalnego porządku chętnie z tych rozwiązań korzystają.

Agaton Koziński

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się