Doomeryzm

Doomeryzm infekuje dziś nie tylko młodych ludzi

Doomeryzm — lub jego naukowe alter ego, dekadentyzm — od kilku dobrych lat zdaje się infekować całe grupy młodych ludzi, jak nowa pandemia.

Cóż więc jest? Co zostało nam, co wszystko wiemy,
dla których żadna z dawnych wiar już nie wystarcza?
Jakaż jest przeciw włóczni złego twoja tarcza
człowiecze z końca wieku? … Głowę zwiesił niemy.

Sto trzydzieści lat temu Kazimierz Przerwa-Tetmajer miał depresję i licealiści na profilu humanistycznym do dzisiaj odczuwają tego konsekwencje. Ale mimo że od ostatniego fin de siècle minęły przeszło dwie dekady, nasilanie się dekadenckich nastrojów w tym pokoleniu trwa w najlepsze. Co rusz wyskakuje nam nowy powód do lęku: a to zmiany klimatu, a to pandemia, jak nie radykalizacja społeczeństwa to inflacja, a do tego wszystkiego u sąsiada za płotem właśnie toczy się wojna. Nie pomagają przestrogi, że rosnące rozwarstwienie ekonomiczne na początku XX wieku poprzedziło dwie wojny światowe, ani wieszczenia katastrofy ze strony rozwijającej się technologii, np. sztucznej inteligencji. Wskazówka Zegara zagłady została w styczniu 2023 r. przesunięta na zaledwie 90 sekund przed północą, najdalej w historii. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się wskazywać, że – posługując się moim ulubionym cytatem – z dużą prędkością pędzimy na ścianę.

Koniec wieku

W swojej pierwotnej odsłonie dekadentyzm był filozoficzno-emocjonalną odpowiedzią na rewolucję przemysłową – największy przełom technologiczny w dotychczasowej historii, który pociągnął za sobą restrukturyzację nie tylko gospodarki, ale dużej części społeczeństwa. Wiele osób przeniosło się ze wsi do miast; rękodzieło zastąpiły wyroby produkowane przy pomocy maszyn; skąpane w słońcu zielone przestrzenie falujących pól ludzie zamienili na ciasne klitki w wielkich blokach i szesnaście godzin dziennie w fabrycznej hali. Wiele zawodów zaczęło zanikać, zastępowane przez manufaktury. Rozwój transportu połączył świat, znacznie skracając czas podróży do odległych i egzotycznych miejsc. Wszystko stało się nagle ogromne, szybkie, głośne i zatłoczone, oderwane od natury, przygniatające jednostkę swoją ociężałością. No i rozwój nauki – w postdarwinowskim świecie, w którym coraz więcej prawd wiary zostało zakwestionowanych, a niemal każda zagadka przeszłych wieków zdawała się możliwa do wyjaśnienia, musiało być coraz trudniej utrzymać się na chwiejnych fundamentach dotychczasowego światopoglądu.

Co prawda Adam Asnyk pisał w tym czasie, że „za każdym krokiem w tajniki stworzenia […] większym staje się Bóg”, ale niepopadnięcie w kryzys wiary w każdym tak niepewnym i zmiennym okresie w historii wymaga moim zdaniem wielkiej odwagi i głębokiej mądrości. Na czym się oprzeć, kiedy wszystko się trzęsie? Jak nie popaść ani w nihilizm, podważając każdy aksjomat i relatywizując każdą prawdę, ani w podsycone lękiem lenistwo intelektualne, chowając swoje wątpliwości głęboko do szafy, ponieważ perspektywa utraty przekonań, których wciąż kurczowo się trzymamy, jest zbyt przerażająca? Świat zmienia się tak szybko, że nie sposób za nim nadążyć, nie mówiąc już o próbie przebudowania swojego paradygmatu i systemu wartości, by dostosować go do nowych realiów. Albo zostajemy więc z kupką strzaskanych ideałów, z którymi za bardzo nie wiadomo co zrobić, albo zamykamy się w twierdzy i nazywamy ostatnim bastionem moralności, za bardzo bojąc się zadać sobie pytanie, czemu w ogóle wierzymy w te idee, którymi otoczyliśmy się jak murem.

Wirujące spirale paranoi

Wszystko, co nieznane – a przyszłość z samej swej natury taka jest – wzbudza pewien poziom lęku. Wynalezienie i upowszechnienie się internetu było największym przełomem cywilizacyjnym po wynalezieniu maszyny parowej, a od tamtego czasu rozwój technologiczny tylko przyspieszył. Panika na punkcie sztucznej inteligencji, jaka ogarnęła media społecznościowe po premierze ChatGPT pod koniec ubiegłego roku, miała chwilami niewiele wspólnego z rzeczywistością; mimo ogromnego postępu, jaki poczyniła w ostatnim czasie robotyka, współczesnej AI nadal daleko do zagrażającej człowiekowi superinteligencji znanej z filmów science fiction. Użytkownikom X/Twittera nie przeszkodziło to jednak snuć rozbudowanych prognoz nieuchronnej zagłady, która miałaby nadejść z przeróżnych stron – a to załamanie gospodarki, a to globalna wojna o technologię, a to superbronie sterowane przez sztuczną inteligencję bez udziału człowieka. Do tego całkowity koniec prywatności, śmierć sztuki, upadek kontaktów międzyludzkich i inne takie. Pierwsze pół roku istnienia ChatGPT było w internecie ciekawym czasem.

Jako dumna przedstawicielka pokolenia wychowanego w sieci czuję się w obowiązku bronić honoru internetu – nie mówiąc już o tym, że niniejszy tekst właśnie dzięki internetowi Państwo czytają – ale przyznać muszę, że tempo obiegu informacji, jakie umożliwił, na lęki egzystencjalne bynajmniej nie pomaga. Nieustanny strumień wiadomości o wszystkim, co dzieje się blisko czy daleko, wszystkie życiowe tragedie prawie ośmiu miliardów ludzi, zalewają nas jak fale przypływu i wciągają coraz dalej na głębiny. Tak nie da się żyć. Obecny kryzys zdrowia psychicznego (według Światowej Organizacji Zdrowia w 2020 r. depresja była drugą najczęściej występującą chorobą na świecie) jest spowodowany nie tylko tym, że żyjemy na tyle długo i w na tyle wysokim dobrobycie, że możemy „pozwolić sobie” na załamanie nerwowe zamiast umierać na przykład na gruźlicę. Ludzki układ nerwowy nie jest dostosowany do takiego tempa życia oraz takiego natężenia bodźców, jakimi przeciąża go współczesna rzeczywistość. Jeżeli prawie miliard osób na świecie cierpi na zaburzenia psychiczne, a 14% z nich to nastolatkowie (dane WHO na 2019 r.), globalny wzrost katastrofizmu wśród młodzieży nie dziwi.

Wiadomo, że strach i gniew sprzedają się najlepiej. Media, i zresztą nie tylko media, robią więc swoje, żeby atmosferę jak najmocniej podkręcić; dobrze widać to w temacie zmian klimatu, o których od paru już lat mówi się niekiedy w takim tonie, jakby ziemia co najmniej płonęła nam pod stopami. Taki alarmizm nie prowadzi do niczego konstruktywnego, bo wszyscy zamiast podejść do problemu racjonalnie i rzeczowo zajmują się krzyczeniem, a nastroje społeczne tylko rozhuśtują się ku coraz większym ekstremom. Na stronie polskiego Młodzieżowego Strajku Klimatycznego pojawiają się takie sformułowania, jak „niszczycielskie konsekwencje katastrofy klimatycznej” czy „nierówna, dziejowa walka o przetrwanie […] od której losów zależeć będzie życie miliardów niewinnych istnień”. Antynataliści, których duża część to osoby wchodzące w wiek rozrodczy, podają zmiany klimatu jako jeden z głównych powodów, dla którego sprowadzenie na świat nowego życia jest w ich opinii niemoralne. Według badania z 2021 na grupie 10 tys. młodych osób z dziesięciu krajów, 45% badanych przyznało, że ich uczucia wobec zmian klimatu negatywnie wpływają na ich funkcjonowanie w codziennym życiu, a 75% sądzi, że przyszłość jest przerażająca.

Panika udziela się młodym przede wszystkim dlatego, że nasze emocje są średnio o wiele bardziej niestabilne i jaskrawe niż osób bardziej dojrzałych. I nie jest to w żadnym razie krytyka – to młodzieńczy zapał jest często siłą napędową wynalazku, a nasze rewolucyjne inklinacje oraz niezgoda na zastały porządek mogą stać się motorem bardzo potrzebnych zmian. Czyni nas to jednak bardziej podatnymi na zarówno manipulację, jak i uleganie nadmiernym reakcjom wobec wydarzeń, które obiektywnie nie domagają się aż tak ekstremalnej odpowiedzi. Doświadczenie w rozpoznawaniu jednego i drugiego przychodzi z wiekiem.

Ale jest i inna kwestia. To my przejmujemy ten świat, w takim kształcie, w jakim pozostawiło go poprzednie pokolenie. Zaczynamy mieć na niego wpływ. To my będziemy tu żyć, wychowywać dzieci i gasić pożary nie przez nas wywołane. We wspomnianym wyżej badaniu 65% respondentów odpowiedziało, że według nich rządy na świecie zawiodły młodych, a 59% oskarżyło je o zdradę tego i przyszłych pokoleń. Daleko mi do takich stwierdzeń, jak i fatalistycznych haseł Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, lecz rozumiem dojmującą bezsilność, która w nich pobrzmiewa. To nie my sobie pościeliliśmy, ale my będziemy musieli tak spać.

Czym jest doomeryzm?

Postawa doomerska nie podlega kryteriom wieku. To bynajmniej nie młodzież krzyczy o końcu cywilizacji chrześcijańskiej i upadku Europy; nie młodzież widzi w przemianach społeczno-cywilizacyjnych kryzys „tradycyjnych wartości”, a każdą krytykę obecnie funkcjonujących systemów nazywa relatywizmem moralnym i zapędami anarchistycznymi. Oczywiście każda epoka ma swe własne cele i zapomina o wczorajszych snach, a młodzi w każdym pokoleniu są z gruntu nastawieni bardziej przewrotowo od swoich rodziców, ale niektóre co bardziej alarmistyczne reakcje ze strony starszych na zmiany zachodzące w strukturze współczesnych społeczeństw przyprawiają mnie o refleksję.

Czyżby doomeryzm udzielał się też osobom po czterdziestce? Czy ten strach przed przyszłością – a raczej: przyszłością inną niż znana i sprawdzona teraźniejszość – to wyłącznie jedna z twarzy konserwatyzmu, czy jednak w powietrzu wisi coś, co demokratycznie wpędza w paranoję wszystkie grupy wiekowe i ideologiczne? Może gdyby prawica i lewica podały sobie ręce przynajmniej nad tym, że jednych i drugich przyszłość śmiertelnie przeraża, to byłby początek pięknej przyjaźni.

Wielkie przebudzenie

O Fukuyamie i końcu historii opowiadali mi moi rodzice, którzy w momencie przemian ustrojowych byli w tym samym wieku, co ja teraz. Nie dziwi mnie wykwitnięcie takiego poglądu w obliczu upadku komunizmu, gdy żelazna kurtyna podnosiła się, otwierając Polaków na resztę świata, a kapitalizm był jak świeże powietrze w ściśniętych dotąd płucach. Skoro nawet kolosa ze wschodu udało się obalić, nic nie mogło być już niemożliwe. Moje pokolenie wychowywano do takiej właśnie rzeczywistości – w duchu wspólnoty europejskiej, w patriotyzmie jako trosce o społeczeństwo i dążeniu do pokoju. Do świata bez granic, połączonego przez internet i silniki odrzutowców w czasie i przestrzeni, gdzie dogadasz się z każdym i odnajdziesz się wszędzie, który ludzie chcą budować, a nie niszczyć, który jest piękny i z gruntu dobry. Idealistycznie, wiem. Ale to dość smutne, uświadomić sobie, że kiedy teraz ktoś nazywa te czasy „końcem historii”, ma raczej na myśli coraz bardziej zbliżające się do siebie wskazówki Zegara zagłady.

Nie dziwię się jednak. A przynajmniej nie aż tak bardzo.

Ranek 24 lutego 2022 r. był dla mnie tym, czym 11 września 2001 r. musiał być dla Amerykanów. I nie mówię tu o traumie czy społecznej histerii, ani nawet o tym niezwykle dziwnym poczuciu bycia świadkiem momentu, o którym moje dzieci przeczytają w książce od historii – ale coś zostało strzaskane, i nigdy nie uda się tego już posklejać tak, żeby nie miało rys. Wojna to było dotąd coś, co działo się gdzieś tam, daleko, poza Europą, poza moim małym wycinkiem świata, poza moim czasem. Mieszkam na osiedlu zbudowanym na gruzach, ale te gruzy nigdy nie krzyczały do mnie głośniej niż wtedy, gdy oglądałam zdjęcia z Mariupola. Myślałam: co jeżeli przyjdą też tutaj, jutro, albo za pięć, albo za dziesięć lat? Dokąd pojadę? Moja rodzina po powrocie do Warszawy po wojnie w miejscu domu znalazła dziurę w ziemi. Czy mnie też to czeka? Albo moje dzieci? Myślałam: „A mnie przecież, tak jak i innym, ziemia rosła tęga — nie pusta…

Strategie przetrwania

Cóż więc jest? Za jaką nam skryć się tarczą przeciw włóczni złego w tym współczesnym świecie, zmiennym i niepewnym jak ruchome piaski? Joseph Fink i Jeffrey Cranor pisali z przekąsem, że „przeszłość jest zawsze lepsza od teraźniejszości, a przyszłość jest najgorsza z nich wszystkich”. Można więc skulić się ze strachu i zacząć krzyczeć, bo nic nie przynosi większego katharsis, niż okazjonalne danie nura w odmęty rozpaczy, i niczym skazańcy oczekiwać pochłonięcia przez nadciągającą zagładę. Mniej popularną medialnie opcją byłaby oczywiście próba skonstruowania sobie nowego zestawu wierzeń i idei, wiedziona jakąś taką szaloną nadzieją, że może jednak wszyscy nie zginiemy – bylebyśmy tylko nie skończyli zabarykadowani w nim jak w schronie. Odrzucenie osłony w obliczu ciosu jest głupotą, nie odwagą, ale może powinniśmy wyjrzeć zza niej czasem na to przerażające monstrum przyszłych dziejów. Może okazać się, że nie jest ono nawet takie złe – i że wcale nie ma w ręku włóczni.

Doomeryzm — lub jego naukowe alter ego, dekadentyzm — od kilku dobrych lat zdaje się infekować całe grupy młodych ludzi jak nowa pandemia. Skąd w nas tyle pesymizmu? I czy przyszłość jest naprawdę taka przerażający, jak ją malują?

Joanna Talarczyk

SUBSKRYBUJ „GAZETĘ NA NIEDZIELĘ” Oferta ograniczona: subskrypcja bezpłatna do 31.08.2024.

Strona wykorzystuje pliki cookie w celach użytkowych oraz do monitorowania ruchu. Przeczytaj regulamin serwisu.

Zgadzam się