Ludność świata nie rośnie. Wyjątkiem jest Afryka. Do 2050 roku przekroczy barierę dwóch miliardów mieszkańców
Afryka stanowi w dzisiejszym świecie demograficzny wyjątek. Jej część subsaharyjska będzie jedyną częścią naszej planety, w której populacja nie przestanie rosnąć: od 2,5 do 3% do 2050 roku, czyli szybciej niż populacja światowa w okresie maksymalnych przyrostów.
Gdy spojrzymy na przeszłość demograficzną Afryki, a zwłaszcza jej części na południe od Sahary, zauważymy nagły wzrost liczby ludności, począwszy od lat 30. XX wieku. Kontynent liczył wówczas około 150 milionów mieszkańców, czyli ledwie 8% światowej populacji. Wcześniej niemal przez tysiąc lat zaludnienie utrzymywało się na stałym poziomie, nie licząc dwóch katastrof, którymi były handel ludźmi i kolonizacja.
W 1650 roku, przed apogeum transatlantyckiego handlu ludźmi, a także przed „szokiem mikrobowym”, Afryka wraz ze 100 milionami mieszkańców była siedliskiem dla niemal co piątego mieszkańca Ziemi. W międzyczasie świat wokół zaczął zaludniać się dużo szybciej, zwłaszcza po 1750 roku, gdy zaczęła się, najpierw w Europie, epoka pierwszej rewolucji przemysłowej.
W tym niesamowitym przyspieszeniu wzrostu liczby ludności najbardziej intryguje fakt, że 85% wzrostu demograficznego, którego zaznała nasza planeta, odkąd istnieją na niej ludzie, przypada na czas po roku 1800, czyli czas odpowiadający 0,02% historii ludzkości. Tak wiele dziesiątek tysięcy lat trzeba było czekać, żeby światowa populacja osiągnęła pierwszy miliard. Przekroczenie liczby dwóch miliardów zajęło natomiast ledwie 130 kolejnych lat. Trzy dekady później, w 1960 roku, było nas już trzy miliardy. Od tego czasu w ciągu półwiecza światowa populacja przekroczyła kolejne bariery, by osiągnąć liczbę siedmiu miliardów. Przed rokiem 2024 przybędzie kolejny, ósmy miliard.
Mimo tego piorunującego wzrostu liczby ludności na świecie obserwujemy zjawisko spadku demograficznego. Ludzkość osiągnęła maksimum dzietności pod koniec lat 60. XX wieku, by 20 lat później, w następstwie wymiany pokoleniowej, zaznać okresu największego wzrostu w wartościach absolutnych: przybywało wtedy 85 milionów nowo narodzonych dzieci rocznie, co w ciągu dwunastu lat podniosło liczbę ludności o kolejny miliard. Odtąd następuje proces starzenia się populacji, który dotyczy nie tylko krajów najbardziej rozwiniętych – z Japonią na czele – ale również Ameryki Łacińskiej i dużej części Azji.
Pigułka i inne nowoczesne metody antykoncepcyjne zatrzymały postęp wymiany pokoleniowej, a gdzieniegdzie, w połączeniu z innymi czynnikami, doprowadziły do „wyjścia” ze schematu znanego w krajach o zmniejszającej się populacji. Ciągłe wydłużanie się życia od początku XX wieku mniej nas może interesuje w tym momencie, ale jest ono nie mniej interesujące niż „rewolucja reprodukcyjna”. W 1900 roku średnia prognozowana długość życia dla nowo narodzonych dzieci w Europie i Ameryce Północnej wynosiła 47 lat. Pół wieku później było to już 70 lat. Dziś 70 lat to średnia światowa. Ponadto ludzie w „trzecim wieku” są obecnie dużo bardziej aktywni niż dawniej, mają też więcej możliwości działania niż niegdysiejsze „osoby starsze”, uzależnione od zapomogi, którą zwano „emeryturą”. Bycie starym uwalnia się coraz bardziej od tej posępnej otoczki, którą miało w przeszłości.
Afryka stanowi w dzisiejszym świecie demograficzny wyjątek. Jej część subsaharyjska będzie jedyną częścią naszej planety, w której populacja nie przestanie rosnąć: od 2,5 do 3% do 2050 roku, czyli szybciej niż populacja światowa w okresie maksymalnych przyrostów. Pamiętajmy, że między 1930 a 1960 rokiem – owym „rokiem Afryki”, który przyniósł niepodległość 17 państwom – liczba Afrykańczyków wzrosła ze 150 do 300 milionów. Do 1989 roku liczba ta ponownie się podwoiła, by pod koniec zimnej wojny wynosić już 600 milionów. Miliard został przekroczony w 2010 roku, a do 2050 roku zostanie przekroczona bariera dwóch miliardów. Afrykańczycy będą wtedy stanowić 25% ogólnej liczby 10 miliardów mieszkańców naszej planety, czyli więcej niż w najlepszym dla kontynentu roku 1650. A na początku XXII wieku proporcja ta niemal się podwoi: jedenastomiliardowa populacja Ziemi składać się będzie w 40% z Afrykańczyków. Będzie to w znacznej mierze „młodość świata”.
Młodzi staną się rzadkością w świecie starych. Afryka, ogromny (30 milionów kilometrów kwadratowych powierzchni, trzy razy więcej niż Europa od Władywostoku po Gibraltar) i historycznie słabo zaludniony kontynent, kiedyś również zaznała takiego losu. W 1650 roku gęstość afrykańskiej populacji wynosiła zaledwie 3,3 osoby na kilometr kwadratowy. Dziś wskaźnik ten wynosi 45 osób, a do 2050 roku jeszcze się podwoi. W XVII wieku to ludzie byli najcenniejszym wspólnym dobrem Afryki, gdyż ziemi było tak dużo, że praktycznie nie liczyła się jako czynnik produkcji. Kapitał ludzki, oparty na rodach, był przez długi czas kołem zamachowym afrykańskiej historii, również wtedy, gdy negowano prawa Afrykańczyków do samostanowienia, czyli w okresie niewolnictwa i handlu ludźmi. Władanie ziemią stanowiło natomiast esencję historii europejskiej. Ta długa epoka jednak przeminęła. Można by nieco cynicznie podsumować, że choć gęstość afrykańskiej populacji nie dorównuje innym częściom świata, to ludzkie życie traci tam swoją wartość w proporcjach odwrotnych do eksplozji demograficznej na kontynencie. Teraz to ziemia jest tam coraz bardziej pożądana.
Przy dzisiejszej wiedzy takie rozumowanie nie ma w sobie niczego oryginalnego. Ale trzeba było wielkiej przenikliwości, a także niemałego cynizmu, by przewidziećnieuchronne skutki wzrostu demograficznego, którego jesteśmy świadkami, i wyciągnąć z niego właściwe konsekwencje.
W 1955 roku brytyjski gubernator Nigerii, pisząc do Londynu w sprawie powszechnego szkolnictwa podstawowego, dał dowód i przenikliwości, i cynizmu. Program ten, w zamyśle Brytyjczyków, miał wyprzedzać działania ruchów niepodległościowych. Widząc, że presja demograficzna nie pozwoli sfinansować edukacji dla wszystkich, gubernator Nigerii postulował, na przekór duchowi czasów, przyspieszyć proces uzyskiwania niepodległości. „Nieuchronnie ludzie się rozczarują, więc lepiej by było, żeby rozczarowali się niepowodzeniami swoich własnych przywódców niż z powodu naszych działań”.
Dobre pół wieku później to nieco bezceremonialne, ale niepozbawione sensu stwierdzenie wciąż nie jest najlepiej przyjmowane. W dalszym ciągu przy okazji różnych opracowań główny nacisk kładzie się na „skorumpowanie” afrykańskiej klasy rządzącej oraz na panujący wszędzie „bałagan”. Zapomina się jednak o tym, że zaspokajanie potrzeb społecznych i infrastrukturalnych populacji, która rośnie w ogromnym tempie, od początku było zadaniem niewykonalnym. Inaczej niż brytyjski gubernator wolimy uciekać się do dawania lekcji moralności. A przecież w społeczeństwie, w którym coraz to liczniejsze pokolenia następują po sobie, niczym fale na plaży, mieszkania, drogi, szkoły i szpitale są skazane na przepełnienie.
„Inwestycje demograficzne” (Alfred Sauvy) w Afryce będą zawsze niewystarczające. Jakkolwiek by się do nich zabierano, skorzysta z nich jedynie ograniczona część populacji. W tym kontekście zachowanie ministra, który próbuje coś dla siebie uszczknąć przy okazji jakiejś zagranicznej inwestycji, czy też policjanta, który domaga się łapówki podczas kontroli drogowej, jest traktowane jako racjonalne. Ten nieformalny podatek jest niemal ślepo akceptowany przez populację – niczym nieunikniona cena za to, by w powszechnym niedoborze istniały jakieś wyjątki.
Nie jest to oczywiście postępowanie moralne; nie daje ono dobrego przykładu innym. Ale postulat gubernatora również moralny nie był, ponieważ ważniejszy od interesu Afryki był dla niego interes Królestwa. Korupcja pełni funkcję waluty na rynku zdestabilizowanym przez rozdźwięk między popytem i podażą, a rządzący nie mają na tyle silnej władzy, by temu zapobiegać. Niedostrzeganie tego mówi więcej o naszej niewiedzy i hipokryzji niż o „niemoralnym postępowaniu” korumpujących i korumpowanych.
Radząc innym, by zachowywali się w sposób nienaganny moralnie w okolicznościach życiowych, o których nie mamy najmniejszego pojęcia, upodabniamy się do Setha Pecksniffa, faryzejskiego bohatera powieści Dickensa, o którym autor napisał, że jest jak „drogowskaz pokazujący drogę do miejsca, w którym nigdy nie był”.
Tekst ukazał się w nr 12 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze”
Stephen SMITH, Londyn
Pisarz, dziennikarz. Pracował w "Liberation", "Le Monde", był korespondentem RFI i Reutersa w Zachodniej i Środkowej Afryce. Autor m.in. "Wojna kakaowa", "Somalia, przegrana wojna", "Negrologia. Dlaczego Afryka umiera", "Atlas Afryki. Kontynent młody, zrewoltowany, zmarginalizowany". Ostatnio wydał "La ruée vers l'Europe", Ed. Grasset.